wtorek, 27 września 2016

Kosmos ocalonego (Agnieszka Gajewska „Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema”)

Seweryn Kahane tuż po zakończeniu wojny przewodniczył Komitetowi Żydowskiemu w Kielcach i był jedną z pierwszych ofiar pogromu kieleckiego, zginął postrzelony przez polskie służby mundurowe w budynku przy ulicy Planty. (…) może był synem drugiej żony stryja Fryca. (…) Seweryn Kahane przybył do Kielc wraz z oddziałem partyzantów AK i zaraz po wyzwoleniu miasta podjął pracę na rzecz ocalonych. Pierwsza scena „Szpitala Przemienienia” to scena pogrzebu, a trumna przyjechała z Kielc.

Nie do końca wiadomo jakie więzy pokrewieństwa łączyły Stanisława Lema i Seweryna Kahane. Na pewno przez jakiś czas mieszkali u rodziców autora „Solaris”, gdy przyszły pisarz pracował w zakładach Kremina, gdzie Żydzi poszukiwali kosztowności zaszytych w ubraniach z obozów koncentracyjnych, potem ukrywali się po „aryjskiej stronie”. 

Książka Agnieszki Gajewskiej z Instytutu Filologii Polskiej UAM w Poznaniu – „Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema” – pokazując okupacyjne losy pisarza tropi autobiograficzne wątki w utworach – tak zdawałoby się odległych jak – „Powrót z gwiazd” i wspomniany już „Szpital Przemienienia”, ślady zagłady żydowskiej mniejszości Lwowa, zakodowane w esejach filozoficznych, powieściach SF, w światach zaludnionych przez cywilizacje robotów. Lem konsekwentnie unikał mówienia wprost o przeszłości, czyniąc zaszyfrowany temat rodzinny, temat lwowski i temat żydowski, głównymi dla swej twórczości. Motyw „obcości”, „odrzucenia”, „ucieczki”, „śmierci”, „eksperymentu” przewija się od „Człowieka z Marsa” do „Pamiętnika znalezionego w wannie”. 

Zrozumieć pozycję dziwną? nietypową? osobną? Lema w polskiej literaturze możemy przez pryzmat krytyki zagranicznej. 40 lat temu prawie nie istniał – nawet w przypisach – w polskich leksykonach. Potem, jak sam żartował, z pisarza „dla dzieci”, nagle awansował na poziom „filozofa”. Krytyka niemieckojęzyczna uwielbiała go za racjonalizm i śmiałe wizje, radziecka oskarżała o szkodliwy wpływ na współczesną fantastykę w ZSRR, amerykańska (piórem Ursuli Le Guin) twierdziła, że wykracza poza poziom pojmowania czytelnika zza oceanu. Jest jak Bregg z „Powrotu z gwiazd”, który mimo swej wyjątkowości, trafia – po wieloletniej i absurdalnej dla współczesnych podróży międzygalaktycznej – do „betryfikowanej” (normalnej?) cywilizacji. Odklejony, inny, godzi się na przeciętny styl życia w egalitarnym (idealnym, bo poddanym farmakologii zwalczającej przemoc) społeczeństwie. Przy okazji można prześledzić jak współczesna popkultura literacka i filmowa czerpie nieustannie z prozy Lema. Autorka proponuje interpretację „Powrotu z gwiazd” jako metafory emigracji, połączenia z wielką falą wyjazdów rodzin żydowskich w 1958 r.

Figurą powracającą jest postać ojca – Samuela Le(h)ma, wybitnego lekarza, który cudem przeżył zagładę lwowskiego getta – w autobiograficznym „Wysokim Zamku” opisanego ze szczegółami garderoby: Krawat ojca był miękki, czarny, wyglądał jak szarfa, wiązał się w rodzaj kokardy. Garderoba, to obok rozbudowanych obrazów jedzącego bohatera, jedna z obsesji Lema i powracające echo okupacyjnego głodu. Ta postać staroświecko i dziwacznie dla współczesnych ubranego ojca, powróci chociażby w transmisji fal mózgowych Kelvina z oceanem Solaris. O innych krewnych autora „Kongresu futurologicznego” niewiele wiadomo, zginęli prawdopodobnie w Holocauście, a jedynym, z którym – okrężną drogą zresztą – korespondował po wojnie był Marian Hemar.

Lema fascynował przypadek. W charakterystyczny dla siebie, humorystyczny sposób opisywał małżeństwo rodziców, do którego doszło po wyeliminowaniu – kolejno – konkurentów przez reumatyzm, koklusz, niestrawność, przepuklinę („Przypadek i ład”). 

W „Zagładzie i gwiazdach”, dzięki drobiazgowym poszukiwaniom Agnieszki Gajewskiej, czytamy o najbardziej dramatycznym przeżyciu okupacyjnym Lema. 2 lipca 1941 r. został przez Niemców zapędzony do więzienia na Brygidkach wraz z innymi Żydami. Mieli wynosić trupy pomordowanych przez wycofującą się Armię Czerwoną. Co pewien czas rozstrzeliwano grupę z tego swoistego Sonderkomando. Żydów we Lwowie wskazywali Ukraińcy i Polacy.

Odpryski, skrzętnie ukryte w kostiumie SF, tej masakry znajdziemy później na kartach „Edenu” i „Niezwyciężonego”. Los, przypadek sprawił, że Lem ocalał.
Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 5/2016) 

wtorek, 6 września 2016

Uciec z metropolii (Bruno Schulz, Nowy, lepszy człowiek)


Tuż przed wakacjami nakładem jednej z najważniejszych w Polsce wytwórni SP Records ukazał się trzeci album grupy Bruno Schulz „Nowy, lepszy człowiek”.

Zespół grający w składzie: Karol Stolarek (wokal), Marcin Regucki (gitara), Wit Zarębski (bas), Wojciech Czyszczoń (perkusja, klawisze) powstał w Kielcach w 2003 r. Debiutancki krążek „Ekspresje Depresje Euforie” rekomendowany był przez krytyków jako jeden z lepszych albumów sceny alternatywnej w 2007 r. „Europa Wschodnia” nagrana dwa lata później, przez czasopismo „Tylko Rock” uznana została w marcu 2009 r. za „płytę miesiąca”. Nawiązująca do chropawych brzmień zespołów brytyjskich z lat 70. i 80., prezentowała obraz jednostki w industrialnej przestrzeni miasta, przywoływała wczesne dokonania Republiki, Lecha Janerki. Najnowsza produkcja Bruno Schulza, rozpisana na trzynaście kompozycji – w warstwie tekstowej – ukazuje dalszy ciąg losów bohatera, osamotnionego i zagubionego we współczesnej metropolii.

Tym razem dominujący staje się temat ucieczki: Już zapomniałem wszystkie hasła/ loginy, piny i kody dostępu („Nowy, lepszy człowiek”), spojrzenia na tłum i miasto z perspektywy obserwatora, „innego” („Daleko”). Znakiem stanu świadomości staje się odrzucenie relacji opartych tylko na kontakcie komórkowo-internetowym: Przerwane połączenie,/ nie jestem już w polu/ Twojego zasięgu („Połącz, rozłącz, zapomnij”). Odosobnienie może być jedyną alternatywą dla zbudowanego na wzór tekstów Janerki świata (nawiązanie jest ewidentne), gdzie ludzie reagują na światła,/ które każą iść,/ które każą stać („Elektryczny zając”).

Brzmienia zawarte na płycie mieszczą się w nurcie reprezentowanym w Polsce przez happysad oraz przede wszystkim poznańską formację Muchy czyli indie (independent – niezależnego) rocka. Ostre gitarowe riffy, wyraźna dominacja perkusji. Ciekawe, ale pod koniec płyty staje się monotonne. I nagle zaskoczenie. Ostatni na krążku „Czarny kwadrat”. Do głosu dochodzą instrumenty klawiszowe, wokal staje się czysty, utwór tchnie melancholią. I to jest właśnie ten nowy, brzmieniowo znacznie ciekawszy Bruno Schulz.
Paweł Chmielewski
Bruno Schulz, Nowy, lepszy człowiek, SP Records

Szamani neolitu (Natural Beat, Striped Flint)


W książce „Dramat a kult” Jana Wierusz-Kowalskiego pojawia się zdanie, że pierwszym gatunkiem sztuki, który uprawiali nasi przodkowie była muzyka, rytm wybijany za pomocą patyków i kamieni, któremu zaczął towarzyszyć taniec. Pierwotny rodzaj ekspresji. W zeszłym roku Muzeum Historyczno-Archeologiczne w Ostrowcu Świętokrzyskim postanowiło zilustrować trasę turystyczną w kopalni w Krzemionkach muzyką z… neolitu. Z propozycją stworzenia ścieżki dźwiękowej zgłosiło się do byłych członków zespołu Stiff Stuff ze Skarżyska-Kamiennej i tak narodziła się formacja Natural Beat (Band) oraz płyta „Striped Flint”.

Początki Stiff Stuffu sięgają roku 1999, gdy powstał siedmioosobowy zespół wykorzystujący m.in. bębny afrykańskie, tybetańskie misy, grzechotki. Powstała płyta „Nie bój się” (2002), grupa zdobywa nagrody na festiwalach kultury studenckiej, Rock&Rock Festiwal w Warszawie. W 2004 r. zawiesza działalność. Po kilku latach spotykają się znów by nagrać „Striped Flint” uzupełniając dawny skład nowymi muzykami.

W nagraniu uczestniczyli: Piotr „Stiff” Stefański (tekst, wokal, konga – afrykański bęben jednomembranowy), Krzysztof „Olej” Olejarz (wokal, deska, djembe – rodzaj afrykańskiego bębna w kształcie kielicha), Dominik Gadecki (konga), Rafał Gęborek (trąbka, deska, tarka, wokal), Mikołaj Janowski (djembe, cyja – akordeon), Kuba Kozioł (bas), Karol Kaczmarski (perkusja), Artur Borek (djembe), Jakub Kubała (beatbox), Michał Pastuszka (bas, wokal), Michał Zapała (wokal).

Dwanaście utworów zamieszczonych na płycie to nie jest tylko muzyka do słuchania, ale przede wszystkim do wpadania w trans wraz z wykonawcami. Od bardzo krótkich, ledwie półtoraminutowych, po trwające ponad kwadrans kompozycje prowadzi nas rytm przywołujący skojarzenia z obrzędami pierwotnych ludów. I nie jest najważniejsze czy przypomina to muzykę neolitycznych górników z Krzemionek. Dźwięki – z tekstem zredukowanym do pojedynczych fraz – przechodzące od łagodnych (tylko bębny) do wibrujących (gitara, tarka, perkusja), gdy do gry wchodzą wszystkie instrumenty, mogą być przecież opowieścią o szamanie podróżującym i błagającym o większe bryły krzemienia lub modlitwą o deszcz.
Paweł Chmielewski
(Recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 82)
Natural Beat, Striped Flint, wyd. Stiff-Art

Jak bawić się muzyką (RokaFeler „RokaFeler”)

Z zespołem RokaFeler większość słuchaczy zetknęła się pierwszy raz podczas koncertu „Żeromszczacy kielczanom” w Wojewódzkim Domu Kultury w trakcie zjazdu absolwentów Liceum im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, najstarszej szkoły średniej w mieście liczącej 285 lat. Muzycy wykonali wtedy m.in. specjalnie napisany z okazji zjazdu utwór „Kielce – moje miasto” dedykowany Janowi Haberowi, nieżyjącemu perkusiście, z którym wokalista grupy Maciej Kułagowski występował razem w szkolnym zespole Kożuh Bez Guzikóf.

Wokalista RokaFeler i Artur Adamczyk (perkusja) są absolwentami „Żeromskiego”, Wojciech Czarnowski (gitara), Robert Adamczyk (gitara), Jacek Krełowski (bas) są ze Skarżyska-Kamiennej i Sandomierza. Muzycy przez kilkanaście lat występowali w różnych formacjach (m.in. wspomniane KBG, Planeta), razem grają od początku tego roku. Grali na żywo w Nowej Telewizji Kieleckiej, koncert dla absolwentów był ich scenicznym debiutem. Od października w sieci dostępne jest profesjonalne demo debiutanckiej płyty, zawierający trzynaście utworów krążek „RokaFeler” wskazujący, że mimo krótkiej wspólnej współpracy mamy przed sobą bardzo dojrzały zespół. Warto również dodać, że grupa przygotowywała materiał w Kieleckiej Szkole Jazdy w Ośrodku Kultury „Baza Zbożowa”.

W trakcie wspomnianego koncertu dla „żeromszczaków” zespół zaserwował publiczności przede wszystkim ostre hardmetalowe kawałki, a tymczasem płyta ujawnia inne, łagodniejsze oblicze grupy. Technika gry, układy melodyczne pokazują, że członkowie RokaFeler przede wszystkim doskonale bawią się muzyką. To nie jest brzmienie „produkowane na siłę”, jakie często słychać w grze młodych zespołów. Utwory zawarte na płycie to przede wszystkim kompozycje bluesowe i sięgające do korzeni hard rocka z przełomu lat 60. i 70. W „Blues magii” i „Domu zakochania” odwołują się do wspaniałych dokonań Dżemu czy Tadeusza Nalepy. Kompozycja „Człowiek XXI wieku” przywołuje bodaj najsłynniejszą polską balladę metalową „51” TSA. Z kolei w „Lobotomii rocka” gitarzysta pozwala sobie na solo w stylu Santany. Ciekawa, dobra płyta. Warto byłoby, gdyby pojawiła się w obiegu oficjalnym, a nie tylko w internecie.
Paweł Chmielewski
(Recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 83)
RokaFeler „RokaFeler”, nakładem własnym

Alicja w krainie burbona (Corruption, Burbon River Bank)


W przyszłym roku założona w Sandomierzu grupa Corruption będzie obchodzić dwudziestolecie istnienia. Zespół występujący w składzie: Rafał „Rufus” Trela (wokal), Paweł „Erol” Niziołek (gitara), Arkadiusz „Opath” Gruszka (gitara), Piotr „Anioł” Wącisz” (gitara basowa) i Grzegorz „Melon” Wilkowski (perkusja) nagrał dotychczas sześć płyt. Od debiutanckiej „Ecstasy” w 1996 r. do wydanej w tym roku „Bourbon River Bank”.

Corruption reprezentuje nurt muzyczny zwany stoner rock, który charakteryzuje się nawiązaniami do heavy metalu z lat 60. i 70., przede wszystkim Led Zeppelin i Hendrixa. Melodyka utworów jest bardzo prosta, wręcz surowa i czasem zdaje się naśladować amatorskie granie gdzieś w garażu. Typowe dla tego gatunku są długie sola gitarowe, częste improwizacje.

Sandomierski zespół należy do czołówki tego nurtu w Polsce. Wielokrotnie występował poprzedzając koncerty wielkich gwiazd jak chociażby Deep Purple w katowickim Spodku (2003) czy w ubiegłym roku w Stanach Zjednoczonych formacją The Cult. Krytycy opisując muzykę Corruption używają często porównania z Alice in Chains, jednego z zespołów „wielkiej czwórki z Seattle” (AiC, Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden), która rządziła na scenie w latach 90. Jeśli Alice in Chains i muzyka grunge to trochę rozchybotana i przede wszystkim z pięknymi elementami bluesa – tak można określić Corruption.

Zawierająca trzynaście anglojęzycznych utworów płyta rozpoczyna się i kończy bluesowym kawałkiem. Zachrypnięty i wspaniale zużyty głos wokalisty przypomina tu właśnie dawnych śpiewaków wychowanych w krainie burbona czyli delcie Missisipi. A potem jest już bardzo mocno i ostro. „Devileiro” z rozbudowanym solowym popisem gitarzysty, „Addict, Lovers” przypomina Soundgarden i wreszcie „Pillow Man”, w którym słyszymy nawiązanie do brytyjskiego zespołu Black Sabbath, gwiazdy metalu lat 70., której ścieżkami często podąża Corruption. Swoją drogą to ciekawe, że w prastarym, trochę sennym Sandomierzu rodzi się tyle dobrych, łączących udanie bluesa z metalem zespołów. Obok Corruption wypada wspomnieć chociażby ceniony przez publiczność i krytyków S.N.O.W.
Paweł Chmielewski
(Recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 84)
Corruption, Burbon River Bank, Myst

Wariacje z Hendrixem (Artur Dutkiewicz, Hendrix Piano)

Wydana niedawno płyta pianisty jazzowego, pochodzącego z Pińczowa Artura Dutkiewicza „Hendrix Piano” jest kolejnym dowodem na to, że twardy podział na klasyków i nowatorów, muzykę prezentowaną tylko w filharmonii albo tylko na stadionie jest sztuczny. 

Rockmani od bardzo dawna czerpali inspiracje z jazzu i muzyki poważnej (wystarczy wspomnieć Queen, Deep Purple, Raya Manzarka i wielu innych), a od kilkunastu lat impuls podąża też w drugą stronę. Nikogo już nie dziwi koncert Genesis z filharmonikami, włączenie jazzowych i rockowych standardów do widowiska operowego.

Twórcy innych gatunków muzyki najczęściej korzystają z dorobku Jimiego Hendrixa. Sięgają do jego utworów filharmonicy dolnośląscy, od wielu lat kompozycje autora „Crosstown Traffic” ma w swoim repertuarze jeden z najlepszych skrzypków na świecie Nigel Kennedy.

Artur Dutkiewicz (rocznik 1958) był finalistą Międzynarodowego Konkursu Pianistów Jazzowych im. Theloniousa Monka w Waszyngtonie. Współpracował z Urszulą Dudziak, Tadeuszem Nalepą. Nagrał m.in. płyty „Niemen improwizacje”, „Tina Blues” (z Tomaszem Szukalskim), „Double Trouble” (z Deborah Brown i Zbigniewem Namysłowskim). Jest pedagogiem – od lat prowadzi międzynarodowe warsztaty jazzowe w Chodzieży i Puławach.

Od 2001 r. wraz z Sebastianem Frankiewiczem (perkusja) i Danielem Bielem (gitara basowa), którego zabrakło na płycie, realizuje program „Hendrix Piano”, a do nagrania zaprosił mieszkającego w USA kontrabasistę Dariusza Oleszkiewicza, który grał z Ravi Coltranem i Pathem Metheny.

Dziewięć utworów znajdujących się na krążku to najsłynniejsze kompozycje Hendrixa (zabrakło tylko „All Along the Watchtower” z repertuaru Dylana) od „Voodoo Child” do „Hey Joe”. Dość swobodne wariacje jazzowe, które stają się pretekstem do improwizacji, nie gubią nic z głównej linii melodycznej oryginałów. Wystarczy przywołać typowe dla gitarzysty gwałtowne zakończenie w „Third Stone from the Sun”. W „Crosstown Traffic” fortepian i perkusja odtwarzają niesamowite pasaże Hendrixa, a dyskretnie szarpany za struny kontrabas w „Little Wing” przywołuje gitarę zmarłego 40 lat temu wirtuoza.
Paweł Chmielewski
(Recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 85)
Artur Dutkiewicz, Hendrix Piano, Piano Art

Atomowe skrzypce (Michał Jelonek, Woodstock 2010)


Na XVI Przystanku Woodstock w sierpniu ubiegłego roku skrzypek i kompozytor z Kielc Michał Jelonek otrzymał – obok folkowego zespołu Kochankowie Gwiezdnego Pyłu – nagrodę „Złotego bączka” za najlepszy koncert poprzedniej edycji festiwalu. Już dwa miesiące później dostępna była płyta z zapisem tego wydarzenia.

„Złoty bączek” to jedna z najbardziej prestiżowych nagród w branży muzycznej. Co roku na Przystanku Woodstock organizowanym przez Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy (od kilku lat w Kostrzyniu) występuje kilkadziesiąt zaproszonych gwiazd i kilkanaście młodych zespołów wyłonionych w drodze konkursu spośród kilkuset zgłoszeń. Po festiwalu, przez cały rok, internauci głosują na najlepszego wykonawcę. Zwycięzca otrzymuje honorową statuetkę „Złotego bączka” – nagrodę bardzo ważną, bo stoi za nią od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy głosów publiczności. A Michał Jelonek „bączka” otrzymał już po raz czwarty. Dwa razy dzielił go z zespołem Ankh (1995, 1996), raz z formacją Hunter (2004).

Kielczanin ma dyplom w klasie skrzypiec (1990), koncertował z Filharmonią Świętokrzyską, potem współpracował m.in. z grupami Ankh, De Press, Closterkeller, a ostatnio z metalowym Hunterem, uczestniczył jako muzyk sesyjny w nagraniach kilkudziesięciu płyt – od metalu do folku. W 2007 r. wydał solowy krążek „Jelonek”. I każdym swoim występem potwierdzał – na płycie z Kostrzynia słychać to najlepiej – że jest „zwierzem koncertowym najwyższej klasy”.

Dwadzieścia trzy utwory (w tym kilka bisów i podziękowanie od Jurka Owsiaka) to dowód, że Jelonek na elektrycznych skrzypcach potrafi zagrać wszystko. Chwyta znany motyw z Vivaldiego, Paganiniego, Hendrixa i improwizuje. Nie boi się żadnego nurtu: pobrzmiewa na tej płycie folklor żydowski („Funeral of Provincial Vampire”), motywy z opery Rossiniego („Wilhelm Tell”) i klasyki heavy metalu („Breaking the Law” Judas Priest). Dobiera sobie profesjonalnych muzyków i występuje w roli głównej. To już nie zespół gra z Jelonkiem, ale Jelonek z zespołem.
Paweł Chmielewski
(Recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 96)
Michał Jelonek, Woodstock 2010, Złoty Melon

Testament (Mira Kubasińska & KG Band, Miracle)


Legenda polskiej muzyki rhytm and bluesowej Mira Kubasińska, wokalistka zespołu Breakout w 1982 r. po rozwiązaniu grupy na wiele lat rozstała się ze sceną. Dopiero w połowie lat 90. urodzona w Bodzechowie koło Ostrowca Świętokrzyskiego wokalistka zaczęła koncertować m.in. z Kasą Chorych, Nocną Zmianą Bluesa i łódzką formacją KG Band, z którą nagrała ostatnią swoją płytę „Miracle”.

Kubasińska już jako dziewiętnastolatka wraz z Tadeuszem Nalepą (później jej mężem) zaistniała na Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie w 1963 r. Sławę przyniosły jej koncerty i płyty nagrane z grupą Breakout. W latach 60. i na początku 70. uznawana była za najbardziej charyzmatyczną polską wokalistkę. Utwory wykonywane przez nią do kompozycji Nalepy „Poszłabym za Tobą” czy „Gdybyś kochał, hej” doczekały się przeróbek, wariacji i wysokich miejsc w plebiscytach na przebój wszech czasów polskiej sceny rockowej.

W listopadzie 2003 r. zaczęła współpracować z Krzysztofem Jerzym Krawczykiem, gitarzystą i wokalistą grupy KG Band. Od ostatniej płyty Kubasińskiej minęło 25 lat. W 2005 r. powstał pomysł realizacji nowego albumu. W trakcie nagrań wokalistka zmarła. Pozostało kilka utworów studyjnych i zapis koncertu w Łodzi. W 2007 r. Krawczyk zadecydował, aby wydać ocalały materiał na płycie „Miracle”. Tytuł wybrali słuchacze „Trójkowego MiniMaxu” Piotra Kaczkowskiego. Prawie trzy lat później firma „Fonografika” dodała do nagrań DVD z zapisem ostatniego koncertu Kubasińskiej i ponownie wypuściła na rynek poprawioną reedycję albumu.

Studyjne nagrania „Czy warto było?” i tytułowe „Miracle” brzmią dobrze. Nie są to te same niedościgłe bluesowe dzieła Nalepy, ale aranżacje bardziej w stylu pop-rockowym, gdzie w wielu miejscach dominującą rolę grają klawisze. Przejmujący jest jednak dopiero sam koncert. Kubasińska nie udaje, że ominął ją czas, śpiewa niesamowicie zdartym głosem, w końcówkach traci swoją drapieżną wokalizę, daje się zagłuszać instrumentom. Nie boi się pokazać, że jest zmęczona, czasem słaba. Kolejne utwory układają się w dramatyczną opowieść o straconych latach, przemijaniu, odchodzeniu. W kontekście rychłej śmierci tworzą artystyczny testament.
Paweł Chmielewski
(Recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 87)
Mira Kubasińska & KG Band, Miracle, Fonografika

Morskie opowieści (Pod Wiatr, Pod deckiem i na decku)

W Polsce piosenka żeglarska czyli szanta jest fenomenem na skalę światową. Nigdzie nie ma tylu jej wykonawców i słuchaczy. 

W każdym większym mieście działa przynajmniej jeden klub miłośników szant, w którym regularnie odbywają się koncerty, a jego wystrój nawiązuje do epoki wielkich żaglowców z XVIII i XIX w. W Kielcach takim miejscem jest „Galeon”, w Ostrowcu Świętokrzyskim pub „Wręga”, gdzie odbywają się spotkania szantowe i koncertuje zespół Pod Wiatr, który w lutym wydał debiutancką płytę „Pod deckiem i na decku”.

Szanta narodziła się na początku osiemnastego stulecia w krajach anglosaskich, wykonywana była przez marynarzy w trakcie szorowania pokładu, układania lin, wciągania żagli. Charakteryzowała się powtarzalnością kolejnych zwrotek i rytmem, który miał ułatwiać pracę. Śpiewana była najczęściej a cappella lub z wykorzystaniem prostych instrumentów. Tematyka skupiała się wokół powrotu do ukochanego miasta, tęsknoty, przemytu, tawerny, portowych dziewczyn.

Linia melodyczna nawiązywała do muzyki irlandzkiej, szkockiej i bretońskiej skąd pochodziła większość anonimowych autorów. Stąd przy większości kompozycji szantowych widnieje zapis „melodia tradycyjna”. Nie inaczej jest w przypadku założonego w 2006 r. ostrowieckiego zespołu Pod Wiatr. Na debiutanckim krążku znalazło się aż siedem „tradycyjnych” – pośród trzynastu – utworów wykonywanych z towarzyszeniem instrumentów znanych marynarzom od wieków: banjo, skrzypce, mandolina, grzechotka, wzbogaconych o gitarę akustyczną i basową. W pozostałych piosenkach zespół sięgnął do kompozycji własnych lub repertuaru znanych gwiazd folku i bluesa ze Stanów Zjednoczonych: Gillian Welch i Loundona Wainwrighta III.

Autorem prawie wszystkich tekstów jest lider zespołu Radosław Wójtowicz. Układają się one czasem w radosną, innym razem nostalgiczną opowieść o rejsie do kolonii karnej w Australii, nad Rio Grande, o czterech córkach Jima Hardy’ego i duchu powieszonego szmuglera, który przesiaduje w tawernie portowej.
Paweł Chmielewski
(Recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 88)
Pod Wiatr, Pod deckiem i na decku, Joter Music

Powrót do przeszłości (Love De Vice, Numaterial)

Zaraz po otrzymaniu „Złotego bączka” za najlepszy koncert XV Przystanku Woodstock i wydaniu płyty live, kompozytor i skrzypek Michał Jelonek z Kielc znów wszedł do studia. Na zaproszenie warszawskiego zespołu Love De Vice wystąpił w czterech z siedmiu utworów na ich drugiej płycie „Numaterial”.

O Jelonku członkowie grupy powiedzieli w jednym z wywiadów: „Jego styl grania, brzmienie i zmysł wyczucia klimatu sprawiły, że fantastycznie wkomponował się w „Numaterial”. Utwory zyskały dodatkowy „oddech”, pojawiły się dodatkowe przestrzenie. Zaiste owocna to była współpraca i mamy nadzieję, że będzie ona kontynuowana na kolejnych naszych nagraniach”. 

Love De Vice powstał w 2007 r. jako Playfinger, po kilku miesiącach zmienił wokalistę i nazwę. Zadebiutował bardzo dobrze przyjętą przez krytykę płytą „Dreamland”. W skład zespołu wchodzą: Paweł „Ozzie” Granecki (wokal, gitara), Robert „Robur” Wieczorek (gitara), Andrzej „Messi” Archanowicz (gitara), Robert „RiP” Pełka (bas), Krzysztof „Krzychu” Słaby (instrumenty klawiszowe), Tomasz „Kudel” Kudelski (perkusja).

Słuchając „Numaterial” miałem wrażenie deja vu, powrotu do początków telewizji kablowej w Polsce, gdy operatorzy kanałów muzycznych przypominali znane z lat 60. i 70. programy Edda Sullivana i przede wszystkim wieloodcinkowy niemiecki Beat Club. Ni w ząb nie rozumiałem o czym mówią prezenterzy, ale nagrania były rewelacyjne. Teledyski najlepszych anglosaskich zespołów rocka progresywnego z Emerson, Lake&Palmer, King Crimson i bardzo dużo Pink Floyd. Wygląda na to, że członkowie Love De Vice też oglądali Beat Club lub słuchali podobnej muzyki.

W utworze czwartym „Love or Illusion” brzmi indyjska gitara sitar, z którą eksperymentował już przecież Brian Jones ze Stonesów, a na stałe weszła do repertuaru rockowego w początku lat 70. Zespół potrafi zagrać i ostrego „deep purplowskiego” hard rocka („Cold Sun Goodbye”) i łagodniejszą balladę („Megiddo”). Płytę kończy rozbudowana, kilkunastominutowa suita „Letter in A Minor” z nie „metalowym” (jakiego znamy z nagrań z Hunterem), ale „progresywnym” Jelonkiem w roli głównej.
Paweł Chmielewski
(Recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 89)
Love De Vice, Numaterial, Fonografika

„Anna Maria” na nowo (Andrzej Piaseczny / Seweryn Krajewski, Na przekór nowym czasom)


Po bardzo dobrze przyjętym przez publiczność albumie „Spis rzeczy ulubionych” (podwójna platynowa płyta) Andrzej Piaseczny i Seweryn Krajewski ruszyli w bardzo długą trasę. Towarzyszy jej koncertowy longplay „Na przekór nowym czasom”, który już uzyskał status „platyny” przyznawany przez Związek Producentów Audio-Video za sprzedaż 30 tys. egzemplarzy.

Pomysł, aby młodszy wiekiem muzyk występował ze starszym kolegą nie jest nowy. W latach 90. na antenie telewizyjnej „trójki” w programie „Muzyka łączy pokolenia” spotykali się, jeśli dobrze pamiętam, Muniek Staszczyk z Jerzym Połomskim, a Liroy z Bogusławem Metzem. Efektem tych spotkań nie było jednak nagranie dwóch płyt i wspólna trasa koncertowa.

W komentarzach internautów pojawiały się głosy, że „Na przekór nowym czasom” to najlepsza płyta Andrzeja „Piaska” Piasecznego. Urodzony w 1971 r. w Pionkach od lat mieszka w Kielcach. Zaczynał jako wokalista Mafii, potem związał się z Robertem Chojnackim, występował jako muzyk Kacper w serialu „Złotopolscy” i reprezentował (bez powodzenia) Polskę na konkursie Eurowizji w 2001 r.

Obaj wykonawcy bardzo dobrze się czują w klimatach popowych. Nie zapominajmy, że w latach 60. i 70. Czerwone Gitary z Krajewskim, mimo ogromnej popularności, uznawane były za mniej ambitnych reprezentantów polskiej sceny rockowej. Dopiero po latach, słuchając tekstów Seweryna Krajewskiego i porównując je ze współczesnymi, dostrzegamy ich poetykę.

Na płycie obok piosenek Piasecznego (tytułowa „Na przekór nowym czasom”) znalazły się stare kompozycje lidera Czerwonych Gitar. Tekstowo Krajewski wyraźnie zwycięża. Chyba jednak nie najlepszym pomysłem było nowoczesne przearanżowanie dawnych przebojów („Anna Maria”, „Nie spoczniemy”). Zatraciły one swój niepowtarzalny klimat. Ale powstała łagodna, popularna, „sprzedawalna” produkcja, dla wszystkich pokoleń. Jak słychać na płycie publiczność świetnie się bawi, klaszcze w trakcie utworów i pewnie również radośnie się kołysze. A to jest najważniejsze w muzyce pop.
Paweł Chmielewski
(Recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 90)
Andrzej Piaseczny / Seweryn Krajewski, Na przekór nowym czasom, Sony Music

Janson eksperymentuje (Varius Manx, Eli, Sony Music)

Po siedmiu latach przerwy do studia nagraniowego powrócił Varius Manx, jeden z najsłynniejszych polskich zespołów rockowych lat 90. Nową wokalistką grupy jest urodzona w Kielcach Anna Józefina Lubieniecka.
 
23-letnia kielczanka ma za sobą bogatą karierę. W 2004 r. wystąpiła w musicalu Janusza Józefowicza „Romeo i Julia” w Teatrze Studio Buffo. Rok później wygrała telewizyjną „Szansę na sukces”, była finalistką konkursu „Pamiętajmy o Osieckiej”. W latach 2007-2010 współpracowała jako solistka z Piotrem Rubikiem m.in. przy płycie „Santo Subito”. W lutym ub.r. dołączyła do składu Varius Manx. Zadanie przed Lubieniecką było bardzo trudne. Wcześniej wokalistkami łódzkiej formacji były Anita Lipnicka i Katarzyna Stankiewicz. Współpraca z liderem grupy Robertem Jansonem to najczęściej przepustka do sławy.

Varius Manx powstał w 1990 r. Płyty „Emu” (1994), „Elf” (1995), „Ego” (1996) sprzedawały się w nakładach ponad pół miliona egzemplarzy. Janson skomponował muzykę do filmów „Młode wilki” i „Nocne graffiti” – złośliwi twierdzą, że tylko ona miała jakąś wartość w tych produkcjach. Utwory „Zanim zrozumiesz” i „Piosenka księżycowa” okupowały listy przebojów, a „Orła cień” doczekał się niezliczonej liczby przeróbek i parodii. Wszyscy widzowie „Killera” Juliusza Machulskiego zaśmiewali się, gdy komisarz Ryba (Jerzy Stuhr) nucił utwór Varius Manx jadąc samochodem.

Na razie mamy świeżutką płytę (debiut na początku kwietnia). Promował ją singiel „Przebudzenie”. Typowa poprockowa kompozycja przypominającą największe przeboje zespołu. Słuchamy dalej i zaskoczenie. Janson eksperymentuje. W jedenastu kompozycjach wprowadza elementy jazzu, łagodniejsze brzmienia fletu, nawet harfę. Czerpie z różnorakich źródeł. Chwilami można tu odnaleźć brzmienia brytyjskiego duetu Tears of Fears, czasem Stinga. Anna Lubieniecka doskonale pasuje do formuły tej płyty. Jej tembr głosu w początkowych utworach przypomina Bartosiewicz i Kowalską. Czyli to, co polscy odbiorcy muzyki najbardziej lubią. Janson pokazał, że potrafi wylansować kolejne wokalistki, które potem robią karierę solową. Czy tak samo będzie z Lubieniecką?
Paweł Chmielewski
(Recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 91)
Varius Manx, Eli, Sony Music

Gdyby Saint-Saëns lubił metal (Michał Jelonek, „Revenge”)


Michał Jelonek podbił widzów koncertowym DVD z Przystanku Woodstock 2010. Otrzymał nagrodę dla najlepszego wykonawcy. Przyszedł więc czas na drugą studyjną płytę kieleckiego muzyka – krążek „Revenge”.
 
Przypomnijmy, Jelonek po dyplomie w klasie skrzypiec i koncertach z Filharmonią Świętokrzyską nawiązał współpracę m.in. z grupami Ankh, De Press, Closterkeller. W międzyczasie zdobył główną nagrodę na festiwalu w Jarocinie (1993) i jako muzyk sesyjny uczestniczył w nagraniach kilkudziesięciu płyt mieszczących się w najróżniejszych nurtach – od metalu, przez pop do folku. Stale koncertuje jako członek zespołu Hunter. W 2008 r. wydał pierwszą solową płytę zatytułowaną „Jelonek”.

Ten krążek był melanżem muzyki klasycznej z metalem. Słyszeliśmy odwołania do Jana Sebastiana Bacha, Fryderyka Chopina i Henryka Mikołaja Góreckiego oraz Nirvanę i Metalicę, motywy orientalne, średniowieczne. Druga solowa płyta jest kontynuacją tej mozaiki, ale jest to mozaika mroczniejsza i znacznie bardziej drapieżna.

Trzynaście kompozycji na „Revenge” jest autorstwa Michała Jelonka, czternasta to wariacja na temat „Tańca z szablami” Arama Chaczaturiana. Do współpracy kielecki muzyk grający na skrzypcach i altówce zaprosił: Mariusza Andraszka (gitara basowa), Łukasza Dmochewicza i Dariusza Brzozowskiego (obaj instrumenty perkusyjne), Roberta Fijałkowskiego (gitara barytonowa – uzyskuje niże tony), Andrzeja Karpa (gitara basowa, miksowanie), Wojciecha Gumińskiego (kontrabas).

„Revenge” to podróż do świata fauny. Gdyby Camille Saint-Saëns lubił metal to tak mógłby wybrzmieć jego „Karnawał zwierząt”. Mamy tu trochę robaczków, żaby, sowę… Instrumenty jak u typowego kompozytora impresjonisty naśladują głosy zwierząt: tupot karaluchów („Cocroaches Empire”), skradanie się i wycie szykujących się do polowania wilków („Wolf Red”), głos ropuchy i strzyżenie szczypiec modliszki („Lord Mantis Dilemma”). Wszystko w klimacie ostrych, gitarowych riffów i atomowych skrzypiec Jelonka.
Paweł Chmielewski
(Recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 99)
Michał Jelonek, „Revenge”, Mystic

To w Polsce tak grają? (Night Mistress, The Back of Beyond)


Niezwykła, imponująca muzyka metalowa. Niesamowite partie wokalne, teksty. Jeśli następne produkcje będą równie dobre, to zespół ma przed sobą wspaniałą przyszłość. Coś wprost dla fanów Judas Priest i Iron Maiden.

Tak jeden z recenzentów anglojęzycznego portalu dla metalowców zareklamował najnowszą płytę grupy Night Mistress ze Skarżyska-Kamiennej „The Back of Beyond”. W innym miejscu znajdujemy zdanie „To oni są z Polski? Niesamowite!”. Przykład skarżyskiej formacji jest przykładem jak polska muzyka funkcjonuje na zachodnim rynku. Poza środowiskiem metalowym, w którym uznanie zdobyły Kat, Behemoth, po prostu nie istnieje (wyjątek stanowią muzyka klasyczna i filmowa). Skandynaw, Niemiec czy Rosjanin potrafią zagrać, sprzedać płytę, przebić się do rozgłośni. Polacy znani są tylko wśród fanów „najostrzejszego brzmienia”.

Night Mistress powstał w 2003 r. Jego skład tworzą: Krzysztof Sokołowski (wokal), Arkadiusz Cieśla (gitara), Marek Herka (gitara), Artur Pochwała (bas) i Mirosław Czajkowski (perkusja). W 2005 r. nagrali demo „Dłoń z podziemia” z czterema polskojęzycznymi utworami. Rok później sześć kompozycji na krążek „In the Land of the Freezing Sun”, gdzie po raz pierwszy pojawiły się kompozycje z tekstami w języku angielskim. Te płyty powstały pod bardzo wyraźnym wpływem brytyjskiej grupy Iron Maiden.

W trakcie pracy nad „The Back of Beyond” jeden utwór „Children of Fire” znalazł się na składance „Kill City” wydanej przez firmę „272 Records”, a zespół podpisał kontrakt z wytwórnią „Hell Rider Records” na wydanie płyty w USA i Kanadzie.

Krążek zawiera dziewięć utworów, teksty są wyłącznie angielskie. Muzycy odeszli od tak wyraźnej inspiracji Iron Maiden. Bliżej im do niemieckiej formacji Saxon. Większość kompozycji zaczyna się w sposób charakterystyczny dla gatunku: najpierw łagodniejsza solówka, potem gwałtowne uderzenie dźwięków, doskonałe gitarowe riffy. Jak przystało na porządną produkcję tego nurtu nie mogło zabraknąć ballady („Back for More”) czy utworu instrumentalnego („The Memory”). I tak oto kolejna polska heavymetalowa grupa rusza na podbój zachodnich rynków.
Paweł Chmielewski
(Recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 93)
Night Mistress, The Back of Beyond, Hell Rider Records

Progresywny trash (Remission Blame, „Alea iacta est”)

Sandomierz od kilku lat można spokojnie nazwać stolicą świętokrzyskiego metalu. Kilka zespołów: S.N.O.W., Corruption ma już ustaloną markę. Nagrywają w znanych wytwórniach, zdobywają nominacje do nagrody Fryderyka.

Za ich plecami czai się parę grup, które niedługo być może zawojują muzyczny rynek. Jedną z nich jest Remission Blame. Najnowsza płyta formacji „Alea iacta est” (w potocznym tłumaczeniu „Kości zostały rzucone” – formuła, którą podobno miał wypowiedzieć Juliusz Cezar przekraczając Rubikon) jest przykładem jak inteligentnie i twórczo można wykorzystać znane motywy muzyczne.

Zespół w składzie: Mateusz „Siara” Gręba (wokal, gitara), Konrad „Badyl” Mogieliński (gitara), Szymon Ryba (bas), Zbigniew Ryba (perkusja) powstał w 2006 r. W 2007 r. nagrał demo „Ride Throuhgt the Shadows Land”, potem „The Beginning”. W 2008 longplay „Immortality”. Pierwsze płyty były zdecydowanie trashowe czyli – jak to się określa w środowisku – „Im szybciej, im głośniej tym lepiej”. Efekt nie odbiegał od standardu tego rodzaju produkcji. Na szczęście ten etap w historii grupy chyba się skończył. Zespół wyraźnie dojrzał i zaczął występować m.in. z takimi formacjami jak Closterkeller, TSA i Lombard.

„Alea iacta est” to osiem kompozycji utrzymanych w nurcie, który można nazwać progresywnym trashem. Jest nadal ostro i ciężko, ale muzycy łamią linię melodyczną, eksperymentują z brzmieniami, bywają nawet momentami liryczni i korzystają z dorobku światowej muzyki. Już pierwsza kompozycja „Hall of the Mountain King” to metalowa wersja motywy z klasyki: „W grocie Króla Gór” Edvarda Griega. „Dance of the Witch” wariacja na temat największego przeboju Nirvany „Smells Like Teen Spirit”. Jak na każdym porządnym „metalowym” krążku nie mogło zabraknąć ballady („Dusk over Magic Land”). No i znalazł się jeden polskojęzyczny utwór „Brodząc we krwi”. Słuchając głosu wokalisty, który już nie tylko krzyczy w najwyższej tonacji, ale recytuje, szepcze oraz gitarowych riffów zaczynamy dstrzegać ile Remission Blame zawdzięcza Hunterowi (z Michałem Jelonkiem w składzie), jednej z najlepszych polskich grup metalowych.
Paweł Chmielewski
(Recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 94)
Remission Blame, „Alea iacta est”, Ars Mundi

Z metalowego zagłębia (S.N.O.W., „S.N.O.W.”)

Fani sandomierskiego zespołu S.N.O.W. dość długo czekali na debiutancką płytę bardzo popularnej metalowej formacji. W końcu na przełomie roku ukazał się krążek z dwunastoma kompozycjami zatytułowany „S.N.O.W.”.

To debiutancka płyta, ale muzycy sandomierskiej grupy są weteranami, na scenie występują już od ponad 20 lat. Zanim w 2007 r. powstał S.N.O.W. byli członkami wielu heavy i trash metalowych formacji. Perkusista Grzegorz „Melon” Wilkowski grał na bębnach w bardzo znanym warszawsko-sandomierskim zespole Corruption (kilka płyt, współpraca z amerykańskimi wytwórniami, nominacja do Nagrody Fryderyka). Wraz z nim występował gitarzysta Grzegorz „Gutek” Osmala, który zakładał po drodze m.in. grupę After Lobotomy. Krzysztof „Trashu” Szydło (gitara) też otarł się o skład Corruption, był basistą w ciekawym zespole Slaughters of the Souls (kolejny reprezentant sandomierskiego zagłębia metalowego). Skład na płycie „S.N.O.W.” uzupełniają: Tomasz „Wróbel” Wróblewski (wokal), Michał Piorun (bas), Marcin „Świca” Walczak (elektronika) i gościnnie basista Marek Myszka.

Muzycy ironicznie wspominają, że początki to był chaos, zaś próby odbywały się m.in. w remizie strażackiej w Zaleszczanach. W 2008 r. zespół zajął II miejsce na Ogólnopolskim Przeglądzie Kapel Rockowych „Czysty akord” w Kielcach, rok później zdobył Grand Prix na Festiwalu im. Miry Kubasińskiej „Wielki Ogień” w Ostrowcu Świętokrzyskim. Od końca 2010 r. S.N.O.W. jest gospodarzem cyklicznej imprezy „Soundomierska Strefa Rocka” w klubie „Lapidarium” promującej zespoły metalowe z regionu.

Płyta „S.N.O.W.” to dwanaście bardzo dobrze skrojonych kompozycji. Zespół powinien natomiast trochę popracować nad tekstami. Takie frazy: Uciekaj w swoją stronę/ biegnij tam, gdzie bólu koniec/ w okowach samotności/ pełna wiary w możliwości („Uciekajmy”) nie są zbyt udane. Niedostatki tekstowe rekompensują znakomite solówki gitarowe („Galop nienawiści”, „Libido”), bardzo dobry głos wokalisty (zwłaszcza w najbardziej znanym utworze „Czas upokorzeń”) i muzyczne cytaty z klasyków hard rocka („Jak głaz”).
Paweł Chmielewski
S.N.O.W., „S.N.O.W.”, nakładem własnym

Rytuał (Natural Beat Band & Andrzej Chochół „Stado”)

W grudniu ubiegłego roku jednym z najciekawszych wydarzeń Festiwalu Firmament „Nowa muzyka. Nowe media” był koncert zespołu Natural Beat Band na małej scenie Kieleckiego Centrum Kultury. Parę miesięcy później ukazała się z płyta z jego zapisem.

Krążek „Stado” to dobrze pomyślane wydawnictwo. Odbiorca otrzymuje dwie płyty: jedną audio, drugą w formacie dvd zrealizowaną w czasie koncertu. Na scenie gra zespół: Piotr „Stiff” Stefański (wokal, djembe – rodzaj afrykańskiego bębna w kształcie kielicha), Rafał „Rafcox” Gęborek (trąbka), Krzysztof „Olej” Olejarz (djembe chekere, instrumenty perkusyjne), Kuba Kabała (beathbox), Kuba Kozioł (gitara basowa), Dominik Gadecki (konga – jednomembranowy bęben afrykański), Rafał „Franc” Rynkiewicz (sample), Karol „Piru” Krąż (perkusja), któremu jako gwiazda towarzyszy ostrowiecki gitarzysta Andrzej Chochół. W tle widzimy wizualizacje autorstwa kieleckiego artysty video JNA the Animal oraz popisy taneczne trzech dziewcząt z grupy Natural Dance z Bazy Zbożowej. Tak skonstruowane nagranie to nie tylko promocja muzyków, ale i samego Festiwalu Firmament.

Natural Beat Band powstał w 1999 r. jako siedmioosobowy zespół wykorzystujący m.in. bębny afrykańskie, tybetańskie misy, grzechotki. Powstała płyta „Nie bój się” (2002), grupa zdobywa nagrody na festiwalach kultury studenckiej, Rock&Rock Festiwal w Warszawie. W 2004 r. zawiesiła działalność. Po reaktywacji w 2010 r. powstał album „Striped Flint” będący muzyczną ilustracją trasy turystycznej w kopalni neolitycznej w Krzemionkach (recenzja „Teraz” 10/2010).

„Stado” to składająca się z sześciu utworów rozbudowana, trwająca ponad godzinę, suita. Bardzo trudno zakwalifikować ją do konkretnego nurtu. Są tu elementy „world music” i modern jazzu. Gitarowe solówki Andrzeja Chochóła bardzo dobrze wpasowują się w folkowe, afrykańskie, neolityczne rytmy zespołu Natural Beat Band. „Stado” to przede wszystkim rytm, ale i rytuał. Artyści przyznają się do powinowactwa z ludowymi muzykami z regionu świętokrzyskiego. Tak jak oni w zapamiętaniu tworzą rozbudowaną formę. Misterium, które wciąga słuchacza.
Paweł Chmielewski
(Recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 96)
Natural Beat Band & Andrzej Chochół „Stado”, Rafcox i Fundacja im. Michała Zduniaka