wtorek, 19 lipca 2016

Lewą ręką się nie posługuj (Magdalena El Ghamari "Między kulturą a religią")

Nie rozmawiaj ze sprzedawcą w trakcie modlitwy. Nie chwal urody cudzej żony. Nie pomagaj i nie podawaj ręki kobiecie. Nie obiecuj czegokolwiek. Nie odmawiaj prezentu ani posiłku lub napoju. Nie przeklinaj po polsku. Nie obnoś się ze swoją religią.
Tych kilka – spośród wielu – zakazów dotyczy kontaktów z ludnością Iraku, ale spokojnie (po wprowadzeniu dodatkowych paragrafów związanych z lokalną specyfiką każdego z państw) można listę rozszerzyć na inne kraje islamskie. Wprawdzie podtytuł książki Magdaleny El Ghamari (zajmującej się m.in. tematyką terroryzmu i bezpieczeństwa międzynarodowego) „Między kulturą a religią” brzmi: „Operacje wojskowe w Iraku i Afganistanie”, ale zasadniczy trzon publikacji traktuje o tym – co nazwałbym – szokiem kulturowym na styku dwóch, dość odmiennych cywilizacji. Jest to oczywiście opracowanie (oparte na bardzo bogatym materiale analitycznym) warunków przygotowania i przeprowadzenia misji wojskowych oraz sposobów szkolenia ich uczestników. Opracowanie, które w części traktującej o kontaktach z miejscowymi (czyli, pamiętajmy o tym, gospodarzami odwiedzanych państw) powinno być lekturą – obowiązkową – dla turystów indywidualnych, biznesmenów podpisujących kontrakty na Bliskim Wschodzie, korespondentów i maniaków podróży z aparatem fotograficznym.
Nie dziś i nie tutaj jest miejsce na tłumaczenie „oczywistych oczywistości”, że nie każdy wyznawca islamu to terrorysta, nie każdy Arab to wyznawca islamu, lecz raczej okazja na wczytanie się w drugą warstwę książki Magdaleny El Ghamari, traktującą o niewoli stereotypu. Zatrzymajmy się na chwilę. Jakby na poboczu ruchliwej autostrady. Czy prawdziwym jest stereotypowy Polak z „Polish jokes” Donalda Trumpa albo cwaniakowaty złodziejaszek samochodów z niemieckich kabaretów, czy raczej dobrze opłacany emigrant z Jasła w Dolinie Krzemowej lub operator filmowy – po łódzkiej szkole – pracujący w Hollywood? Anglikiem jest zarówno zataczający się na środku krakowskiego rynku, przebrany za zajączka (albo tłustawą Lili Marleen) kibic Manchesteru jak i spętany konwenansem, dystyngowany kamerdyner z powieści Ishiguro. Gdzie leży coś, poza stereotypem? Od mniej więcej stulecia, czyli pierwszych badań antropologicznych Bronisława Malinowskiego, nie dzielimy obyczajów i kultur na „lepsze” i „gorsze”. Dywersyfikacja świadczy – niestety – o intelektualnym zapóźnieniu. Świat staje się multikulturowy. Jeśli go nie lubimy, to – pomimo sądów niektórych – wcale nie jest „tym gorzej dla świata”.
Żeby zrozumieć, zaakceptować odmienności, musimy zdefiniować pojęcia. W jednej z ankiet przeprowadzonych na potrzeby powstania książki, padło pytanie o pojęcie kultury w społeczeństwach muzułmańskich. To, co instynktownie zaliczamy do kanonu – muzykę, literaturę, plastykę, ze sferą kultury utożsamia zaledwie, co setny respondent. Ponad połowa odpowiedzi stawia znak równości między nią, a religią, zwyczajami, językiem arabskim i nakazami Koranu (również hadisy i sunny). Czy to jest wzorzec dla samospełniającej się przepowiedni z 1993 r. Samuela Huntingtona o „zderzeniu cywilizacji”?
Jest coś, co nieuniknione. Jeśli nawet nie będziemy się „zderzać”, to na pewno będziemy się „stykać”. Marsze w czerni, z flagami, nie są raczej dobrym remedium na kulturowe różnice. Lepszy jest głęboki oddech podczas seansu Kiarostamiego, poznanie antropologicznych korzeni naszych przodków [z braku lepszego argumentu ;)], lektura Rushdiego i Mahfuza lub przygotowanie malutkiego przewodnika, najlepiej w języku arabskim, o kulturowych zwyczajach mieszkańców Starego Kontynentu.
Zakończę cytatem z omawianej książki: Ważnym jest, by potrafić postawić się w sytuacji innego człowieka i zrozumieć jego sposób myślenia oraz sytuację życiową. Bez tego, obojętnie na jakim gruncie będzie to walka, zostanie ona przegrana przez obydwie strony.
Paweł Chmielewski 
(recenzja - magazyn "Projektor" 3/2016)

poniedziałek, 18 lipca 2016

Sturm und Drang X Muzy ("Kino nowofalowe", T. 3 "Historii kina")

W maju ubiegłego roku na MFF w Cannes miał premierę dokument „Orson Welles – blaski i cienie”. Nakręcony w setną rocznicę urodzin reżysera, złożony z wywiadów z autorem „Wspaniałości Ambersonów”, przyjaciółmi i współpracownikami, pokazał pewien paradoks – jeden z największych nowatorów kina nie potrafił odnaleźć się w Hollywood przełomu lat 60. i 70.
Rządziło już następne pokolenie reżyserów i producentów, każdy z nich chciał zjeść z Wellesem lunch, ale nikt nie chciał robić filmów. W Europie, gdzie był uwielbiany, niewiele nakręcił. Tych parę zdań z dokumentu streszcza istotę „Kina epoki nowofalowej”, trzeciego tomu „Historii kina” wydawnictwa Universitas.
To Sturm und Drang X Muzy – francuska i czeska Nowa Fala, polskie Kino Moralnego Niepokoju, nowe kino skandynawskie, brytyjscy Młodzi Gniewni z czasów kiedy obywatele imperium utracili wiktoriańskie przekonanie o swojej wyższości nad innymi nacjami i stanęli przed koniecznością zredefiniowania swojego miejsca w świecie. W ciągu kilkunastu miesięcy zniesiona zostaje kara śmierci, umiera Winston Churchill, powstaje zespół Pink Floyd, Antonioni kręci „Powiększenie”, Kubrick „Dr Strangelove”, Polański „Wstręt”, a Anglicy zdobywają Puchar Rimeta. Londyn jest w latach 60. stolicą popkultury i tutaj powstają jedne z najważniejszych filmów epoki.
„Historia kina”, pod redakcją Tadeusza Lubelskiego, Iwony Sowińskiej i Rafała Syski, została obliczona na cztery tomy (pierwszy okres niemy, drugi – klasyczny), encyklopedycznej, ale i popularyzatorskiej narracji – autorami trzeciej części (liczącej ponad 1500 stron) jest 33 filmoznawców. Od początku było wiadomo, że nie będzie to książka do czytania jednym tchem. To przewodnik, do którego sięgamy chcąc się dowiedzieć czegoś o francuskim kinie awangardowym, poszukać informacji o obrazie z udziałem Włodzimierza Majakowskiego czy „aferze Thorsena” – duńskiego reżysera, przedkładającego scenariusz o Jezusie, prowokujący nawet notę dyplomatyczną papieża, zaś minister kultury – w obawie przed skandalem i małą „wojną domową” – ucieka się do ciekawego zabiegu, podając, że film nie może być zrealizowany, bo narusza prawa autorskie ewangelistów.
Sięgnijmy na chwilę i przypomnijmy dwa pierwsze tomy serii. Początki amerykańskiej kinematografii – która w najnowszej odsłonie lat 60. już przestaje dominować i drugi oddech zyskuje w latach 70. – to czas, gdy film okazał się najdoskonalszą formą komunikacji, elementarzem ubogich osadników oraz promocją amerykańskich mitów, które wyrosły z doświadczeń kosmopolityzmu, idealizmu i przekonania o nieodzownie czekającym za oceanem sukcesie. Obserwowaliśmy w tomie „niemym” powstanie „wielkiej piątki” studiów filmowych, ciekawostki jak paradokumentalne próby z egzekucji Leona Czołgosza (zabójca prezydenta McKinleya). W tomie „klasycznym”, wciąż dyktujący warunki Hollywood idzie na wojnę, a na potrzeby fabryki snów przekuwane są popularne mity. To okres dominacji i upadku kina noir. Wprawdzie za najwybitniejszy amerykański film lat 40. uznali autorzy „Najlepsze lata naszego życia” Williama Wylera. I tu miałem kłopot. Skłaniałbym się raczej ku obrazom „Obywatel Kane” lub „Stracony weekend” czy „Podwójne ubezpieczenie” Wildera. Piąta dekada Hollywood – domykająca tom drugi – z dominującym wpływem westernów i musicali, to była ta kropla skałę drążąca. Już wiemy, dlaczego Fellini, Bergman, Anderson, Godard, Bresson nie zaczynali i nie robili kariery w Mieście Aniołów.
„Historia kina” to nie pierwsza tego rodzaju publikacja w Polsce. Istnieje „Historia sztuki filmowej” Jerzego Toeplitza czy „Kino, wehikuł magiczny” Adama Garbicza i Jacka Klinowskiego. Krakowskie wydawnictwo ujmuje jednak fakty ze współczesnej perspektywy, w szerokim kontekście historycznym i kulturowym. Omawia (w pierwszym tomie) chociażby mało znaną kinematografię duńską czy bodaj najważniejszy niemy film SF „Aelita” Jakowa Protazanowa (pominięty w „wehikule magicznym”).
Kino nowofalowe to jednak nie tylko wielkie nazwiska włoskiej, brytyjskiej czy francuskiej kinematografii. Autorzy przypominają geniuszy (warto użyć tego rzeczownika) „zza żelaznej kurtyny”. Zapomniani trochę i niedoceniani artyści z Węgier, Czechosłowacji i byłego ZSRR – przede wszystkim z Tarkowski i Szepitko – tworzą przejmujące, rozrachunkowe czarno-białe obrazy, nierzadko posługujące się alegorią czy językiem ezopowym, wymagające inteligencji nie tylko od realizatorów, ale i odbiorców.
W kalejdoskopie awangard i eksperymentów formalnych nie gubi się kino dokumentalne i świetne animacje – znów w większości radzieckie, ale i polskie. Gatunkowe przenikanie to znak czasu – Nouvelle Vaque (nowa fala) w chwili narodzin – wraz z ekranizacją powieści Raymonda Quene’au „Zazi w metrze” przez Louisa Malle’a – miała charakter paradokumentalny. Ta nowa fala, która zostaje pokazana na przykładzie kinematografii, tak dla nas egzotycznych, jak brazylijska czy Australii, która – tu odmienność geograficzno-artystyczna – jest „nowofalowym” krajem mężczyzn, buntowników, antysystemowców, zarażonych syndromem – współzawodnictwa – coś jak James Dean, dekadę później (?), malowanych przez operatorów na wzór krajobrazów XIX-wiecznych impresjonistów.
Która z kinematografii nowego otwarcia trawiona jest zestawem paradoksów, umiera, odradza się, zdobywa międzynarodową sławę i uznanie? Irańska. Z początkiem lat 70. zaczyna być kinem autorskim, docenianym przez perskich pisarzy. Jest w opozycji do hollywoodzkiej komercji, jakiej domaga się masowy widz, intelektualnie sprzeciwia się autorytaryzmowi szacha, ale najbardziej atakowana jest przez tzw. „bazar” i ajatollahów, którzy u schyłku dekady przeprowadzą rewolucję, czyniąc z Iranu teokrację. Wybitne kino perskie odrodzi się dopiero po kilkudziesięciu latach, o Kiarostamim, Majidim przeczytamy szerzej pewnie dopiero w tomie czwartym. Jeszcze afrykańskie filmy postkolonialne, fabuły kanadyjskie – pokonujące prymat dokumentu, początki filmografii Cronenberga, Grecy, Rumuni, spektrum kina indyjskiego. Książka z gatunku obowiązkowych.
Ciekawe czy w tomie czwartym autorzy spróbują przekonać czytelników, że „Avatar” Jamesa Camerona to coś więcej niż tylko nadmuchana technologią, lecz płytka w sumie opowiastka. Ta czwarta część powinna być najbardziej nowatorska, komputerowa i odkrywcza. Wkroczymy przecież do epoki filmów z „matrixa”, ekranizacji mrocznych komiksów Millera i skądinąd świetnego, powracającego do epickich korzeni (przynajmniej w części pierwszej) „Hobbita” Petera Jacksona. I seriali, które stają się kinem.
Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 2/2016)

niedziela, 17 lipca 2016

Imiona wolności, imiona śmierci (Magdalena Grzebałkowska, "Beksińscy. Portret podwójny")

Odwiedzających wita zdjęcie odwróconej kobiety, spiętej – jak baleron – szpagatem. To „Gorset sadysty”, jedna z wcześniejszych prac fotograficznych Zdzisława Beksińskiego. Wystawa w studenckim klubie „Wspak” (współorganizowana przez Fundację Beksiński, Muzeum Historyczne i UJK) trwa cztery dni.
W książce Magdaleny Grzebałkowskiej „Beksińscy. Portret podwójny” – która spowodowała renesans zainteresowania i medialny szum w 2014 r. – czytamy dokładny opis powstania zdjęcia. A rejestrów, relacji, cytatów w biografii Zdzisława i Tomasza Beksińskich jest kilka tysięcy. Może wolałbym powieść narracyjną jak Julii Hartwig o Apollinairze, ale to jest reportaż. Autorce chodziło o zebranie skrawków, zapisów (fonograficznych, potem filmowych, które Beksiński ojciec sporządzał przez kilkadziesiąt lat), rozmów. Ten podwójny portret do doskonały scenariusz (komentarz z offu już jest gotowy) na film dokumentalny. Powieść jeszcze zaczeka.
Zaczyna się opowieść o Beksińskim we „Wspaku” od fotografii i potem mamy grafikę komputerową. To początek i koniec fascynacji artystycznych znanego malarza. Zaczynał jako członek ZPAF (doceniany) i projektant autobusów (przez władzę niedoceniony). Kręcił filmy, pisał, próbował komponować. Tworzył rzeźby, reliefy, malował, w latach 80. zafascynował się techniką grafiki komputerowej i fotomontażu. Tomasz był wrogiem postępu, nie cierpiał komputerów, przebrany w pelerynę udawał wampira z wiktoriańskiej noweli. Pierwszy macintosh Zdzisława kosztował czterdzieści tysięcy dolarów, tworzył grafiki na tablecie i udostępniał za darmo w sieci. Tomasz odbierał tylko e-maile na jego komputerze.
Cichymi bohaterami, drugim tłem tej opowieści są Matka i żona Zofia i marszand Piotr Dmochowski (dziwaczna to relacja). Tomasz kilka razy próbuje się zabić, Zdzisław nie chce wychodzić z domu, boi się wernisaży. Obaj mają obsesję śmierci. Samobójstwo (1999), zabójstwo (2005), tak kończą się te żywoty równoległe. Reportaż Grzebałkowskiej od początku nas na to przygotowuje. Odpowiedzi nie daje – to reportaż. Czekamy na narrację powieściową o Beksińskich.
Nie przystawali, byli odklejeni – od świata, od konwenansów. Tomasz Beksiński nie cierpi ciepłej coli, deszczu, komputerów, jedzenia w kinie, kościoła katolickiego, lektora K,. papierosów, piercingu, Polsatu, podróżowania, rapu, sąsiadów (hałaśliwych) – tu polecam sięgnąć po książkę i sposób na nich, sportu, spóźniania, telefonów przed dwunastą w południe.
Było też na wystawie zdjęcie – usta rozwarte w potwornym krzyku. Co próbował Zdzisław Beksiński nam powiedzieć?
Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 2/2016)

sobota, 16 lipca 2016

Hobbit nie spadł z nieba ("Beowulf" - tłumaczenie i komentarze J. R. R. Tolkien)

Pewnego razu, dawno, dawno temu, w niewielkiej chatce Bilbo Bagginsa zjawia się Thorin II Dębowa Tarcza, dwunastu krasnoludów i czarodziej Gandalf. Razem z – cokolwiek zaskoczonym hobbitem – piętnaście postaci. Wyruszają odbić górę Erebor i pokonać smoka Smauga. Dlaczego smoka? Dlaczego piętnastu?
Wszystko zaczęło się w latach 30. ubiegłego wieku, podczas wykładów z lingwistyki staroangielskiej na Oxfordzie. Profesor John Ronald Reuel Tolkien dokonał roboczego przekładu średniowiecznego poematu „Beowulf” i opatrzył go rozbudowanym komentarzem objaśniającym konteksty językowe, literackie, historyczne i mitologiczne tekstu. Jeden z najstarszych zabytków angielskiego piśmiennictwa, liczący 3182 wersy, spisany (z podań ustnych) ok. 700 roku. Ocalała kopia rękopiśmienna datowana jest na koniec X w. Notatki z wykładów Tolkiena, przekład „Beowulfa” oraz „Sellic Spell” (prozatorską, apokryficzną – sięgającą do równoległej tradycji ludowej – wersję) zredagował i wydał w 2014 r. syn pisarza, Christopher.
Staroangielski poemat, pisany wysmakowanym językiem, być może hermetyczny dla współczesnego odbiorcy, wraz z erudycyjnym komentarzem Tolkiena, ukazuje nie tylko osmozę kultury średniowiecznej (chrześcijańskiej, celtyckiej, nordyckiej), wspólne mitologiczne toposy, ale pozwala rozpoznać wątki, artefakty (tak istotne dla każdej opowieści baśniowej) i postaci, które tworzą tkankę „Hobbita” i „Władcy pierścieni”.
W warstwie narracyjnej to opowieść o herosie (tytułowym Beowulfie), który przybywa na – pustoszony przez Grendela – dwór duńskiego króla Hrothgara, zabija potwora, jego matkę, toczy zwycięskie bitwy, zasiada na tronie Gaetów, po pięćdziesięciu latach rządów ginie w pojedynku (zwycięskim) ze smokiem. Ciekawszy jest kontekst. Tolkien analizuje postać Grendela w odniesieniu do starotestamentowych wizerunków złego, nordyckich podań, językowe i stylistyczne wpływy saksońsko-skandynawskie – a przy okazji epicko-homeryckie prawie – są aż nadto widoczne. „Beowulf” (w translacji autora „Silmarillion”) zaczyna się słowami: Wej! Słyszeliście o chwale dawnych królów, władców Duńczyków z Włóczniami, i jak książęta owi czynili czyny męstwa. Inwokacja do „Wieszczby Wolwy” ze staroislandzkiej „Eddy poetyckiej” brzmi: Słów mych słuchajcie, potomkowie święci. Lecz skąd tych piętnastu w drużynie Thorina?
Wczytajmy się w przekład i komentarze Tolkiena. Idźmy po śladach. Zaczynamy opowieścią o mężnym Scyldzie (tłumaczonym jako „tarcza”). Już wiemy skąd przydomek Thorina. Kwitnący i upadający dwór Hrothgara – Heorot, to zarazem odbicie arturiańskiego Camelotu, ale i wizja tolkienowskiego Ereboru, Gondoru, wszystkim schyłkowych królestw jego epiki. Beowulf wyprawia się na Grendela z piętnastoma towarzyszami. Unferth (doradca Hrothgara) – zazdrosny, podstępny, zostaje przetrawestowany w postać Grimy (Gadziego Języka), sprawcy upadku króla Rohanu – Theodena we „Władcy pierścieni”. Smok leżący na skarbie budzi się, gdy niewolnik („obcy”/„wykluczony”) kradnie puchar, zaczyna pustoszyć królestwo Beowulfa – figura jak z „Hobbita” – Smaug. Symbolicznym artefaktem, zniszczonym i przekutym jest miecz, w trylogii, to Narsil Aragorna.
Poemat i zebrane komentarze to wstęp do epickiego świata Śródziemia, oplecionego wokół mitologii germańskiej, nordyckiej, eddy Snorriego Sturlusona (islandzki zabytek), „Historii królów Brytanii” Geoffreya z Monmouth, fundament nurtu fantasy.
„Beowulf”, dzięki Tolkienowi, stał się jednym z najważniejszych tekstów budujących (poprzez m.in. komiksy Marvela, dziwaczną animację Zemeckisa z Malkovichem i Hopkinsem, ekranizacje Petera Jacksona) tkankę symboliczną współczesnej popkultury. 
Paweł Chmielewski
(publikacja - magazyn "Projektor" 2/2016)