środa, 26 lipca 2017

London calling (Piotr Szarota, "Londyn 1967")

Paweł Chmielewski
("Projektor" 1/2017)
Celowo zaczynam od tytułu najważniejszej, trzeciej w dorobku, płyty The Clash (1979). To było apogeum – prawie dwudziestoletniej – dominacji kulturowej Londynu. Potem zaczyna się już powolne wygaszanie, od śmierci Iana Curtisa i założenia przez jego kolegów New Order i największego sukcesu „Blue Monday” (1983). Muzyczne, literackie, teatralne, glamourowe centrum – głównie za sprawą disco i hip-hopu przenosi się za ocean.

Na razie jesteśmy w roku 1967 – od ponad dekady panują w kinie i teatrze „młodzi gniewni”. Ich papież John Osborne jest już prawie klasykiem, laureatem Oscara za scenariusz. Beatlesi i Stonesi wywołują histeryczne szaleństwo tłumów. Roman Polański jest uwielbianym przez tabloidy celebrytą, wszyscy o nim mówią, chociaż „Wstręt” (którego seans stał się początkiem głośnego romansu Marianne Faithfull i Micka Jaggera) i „Matnię” mało kto widział, a jeszcze mniej osób zrozumiało. Ale jest rok 1967 – rozkwit kultury – do Londynu przyjeżdża „Paganini gitary” – Jimi Hendrix. Jeszcze nie jest sławny. I w tym punkcie czasoprzestrzeni zaczyna się książka Piotra Szaroty „Londyn 1967”. Autor, profesor w Instytucie Psychologii PAN, nominowany do Literackiej Nagrody Nike w 2014 r. za „Wiedeń 1913”, kreśli mozaikowy portret stolicy Wielkiej Brytanii, podzielony na dwanaście rozdziałów-miesięcy, które powoli przekonują czytelnika, że nawet, jeśli wiedział dość dużo o rewolcie lat 60., to parę istotnych szczegółów mu umknęło.

Dość zaskakująca jest konstatacja, rozdźwięk między potocznym pojmowaniem złotych sześćdziesiątych lat wolności, a opresyjnym, prawie autorytarnym działaniem brytyjskiego systemu prawnego. „Gośćmi” osławionego więzienia Brixton, często pod absolutnie błahym pretekstem, za to przy nieustannym jazgocie konserwatywnych mediów, pokazowych aresztowaniach z kamerami telewizji i dziesiątkami fotoreporterów, byli prawie wszyscy bohaterowie książki, włącznie z sędziwym Bertrandem Russellem. Szarota kreśli obraz ludzi, którzy nie pozwolili się przykroić do sztywnych norm, z popkultury uczynili narzędzie walki ze skostniałą formą społeczną. 1967, to symboliczny rok brytyjskiej wolności.

Ta książka pisana jest po angielsku, z trudną do zdefiniowania, ale natychmiast rozpoznawalną dla anglosaskiego dziennikarstwa i eseistyki swobodą. Pełną dygresji, które – pozornie szybując się w różnych kierunkach – powracają do przeszłości bohaterów, ujawniają ich późniejsze losy, kreślą bogate tło, lecz wciąż trzymają się tematu głównego opowieści, którym jest rozszerzający się – w geometrycznym postępie – obszar wolności. Szarota buduje każdy z rozdziałów wokół zjawiska – narkotyków, fascynacji szaleństwem, seksualnego wyzwolenia, alternatywnych religii, mody, celebry, cenzury i undergroundowej prasy. 

Londyn staje się Mekką emigrantów, wywracających brytyjską awangardę jak Yoko Ono i Themersonowie, areną ekscentrycznych podróży Andy’ego Warhola, o którego pobycie warto przeczytać, chociażby po to by ujrzeć pajęczynę łączącą austro-węgierskiego arystokratę z sadomasochizmem, Lou Reedem i marzeniami pewnego reżysera. To świat, w którym – jak nigdy dotychczas – zaczyna liczyć się wizerunek. Gwiazdami stają się modelki, prążkowane spodnie Julie Christie, fotografowie mody to niemal bogowie – wspaniale uchwyceni przez Antonioniego w „Powiększeniu”. 

Dziwny rok rozpoczęty kosmicznym koncertem Hendrixa, a zakończony ekranizacją „Odysei kosmicznej” przez Kubricka. „Londyn 1967” – podobnie jak monografię Reynoldsa o postpunku („Projektor” 3/2015) – trzeba czytać ze słuchawkami na uszach i zestawem płyt, od „bananowego” The Velvet Underground do „białego albumu” liverpoolskiej czwórki.

niedziela, 9 lipca 2017

Kameleon, złota krew (Bob Dylan "Duszny kraj")

Paweł Chmielewski
("Projektor" 3/2017)
Jeden został zbawiony, ale drugi za to potępiony mówi Vladimir do Estragona w „Czekając na Godota” Samuela Becketta. Ta krótka aluzja do przypowieści o Jezusie i łotrze z Ewangelii Jana, rozwija się w jednej z najważniejszych pieśni Boba Dylana „All Along the Watchtower”, wykonywanej przez Hendrixa, Erica Claptona, U2, Grateful Dead i pewnie kilkuset innych muzyków.

Becketta przywołałem nie tylko za przyczyną błazna (u Dylana) i łotra, ale tłumacza tomu „Duszny kraj” Filipa Łobodzińskiego. Jego przypisy, komentujące każdy z publikowanych tekstów autora „Like a Rolling Stone” kojarzą się z tomem „Dzieł dramatycznych” Irlandczyka, w którym objaśnienia Antoniego Libery w podobny sposób budowały kontekst i symbolikę, pozwalając czytelnikowi wniknąć w tkankę utworu.

Większość interpretacji „W oknach całej strażnicy” koncentruje się na trawestacji błazna mającego być figurą Chrystusa i odwołaniach do „Księgi Izajasza” w ostatniej strofie. Istotnych o tyle, że dzieło Dylana jest przefiltrowanym, biograficznym przeżyciem muzyka – tekst powstał niedługo po ciężkim wypadku motocyklowym i religijnym nawróceniu poety. Wskazałbym jednak bardziej na ironiczno-gorzki wydźwięk tych wersów, jakby szekspirowski, przeniesiony z „Makbeta”: pośród nas niejeden czuje/ że życie kpiną jest i grą/ lecz ty i ja już znamy je. Łobodziński (przyznając, że Dylan nie jest w pełni przetłumaczalny, bo tekst wciąż pozostaje integralnym światem z muzyką – być może „Duszny kraj” czytać trzeba równocześnie słuchając piosenek?), ułożył sto trzydzieści przekładów, nie chronologicznie, lecz stworzył dylanowską mozaikę tematów. To – jak każda próba definicji genialnego artysty – jest tylko próbą, intrygującą wędrówką poprzez literackie i kulturowe klisze, archetypy, którymi Dylan bez trudu żongluje.

Jest w Internecie fragment nagrania (niecała minuta z sekundami), gdy twórca „Forever Young” wraz z Joan Baez występuję przed wielotysięcznym tłumem obok Białego Domu. To Dylan buntownik, jedna z wersji. Tę zmienność, kameleonowatość usiłował oddać Todd Haynes w filmie „Bob Dylan. I’m Not There”, a w rolę barda wcielali się Christian Bale, Cate Blanchett, Heath Ledger, Richard Gere (jako Dylan paralelny z obrazem „Pat Garrett i Billy Kid” Sama Peckinpaha, do którego pieśniarz nie tylko stworzył ścieżkę dźwiękową, ale w roli Aliasa dorównał Jamesowi Coburnowi), Ben Whishaw i Carl Franklin. Gdy już jesteśmy przy westernie Peckinpaha i mistycznym okresie twórczości ostatniego noblisty, przypomnijmy balladę „Knockin’ on Heaven’s Door”, ilustrującą śmierci starego szeryfa (Slim Pickering). W kinowym obrazie towarzyszy mu zapłakana żona/ kochanka zwana „Mamą”. Dopiero kondensacja filmu, głosu Dylana i przekładu pozwala pojąć przekaz, przejmujący tren, z pobrzmiewającym echem Appolinaire’a: Mamo, otrzyj mi z twarzy krew/ dość mam wojny, łez i kul/ ciężko mówić, wszędzie czerń. 

Pozostając przy filmowo-poetyckich kontekstach tej twórczości i jej wpływie na amerykańską (przede wszystkim) kulturę, popatrzmy na film średni „Młodzi gniewni”, typowy dydaktyk (gdyby nie rola Michelle Pfeiffer i jej przesmaczne flirto-dialogi z George Dzundzą) – biała nauczycielka zatrudniona w szkole w Harlemie (nietolerancja, podskórna rasowa nienawiść, to również dylanowskie, przeklęte tematy) pokonuje wrogość uczniów, interpretując – wręcz rozkładając na czynniki pierwsze – „Mr Tambourine Man”, hymn zmęczonego o wschodzie słońca, który wznosi modły do anonimowego dilera narkotyków. Te filiacje wciąż pączkują, każdy z tekstów zawartych w książce wymagałby analizy osobnej.
 
Czy w tym roku ukaże się ważniejszy poetycki zbiór przekładów niż „Duszny kraj” Boba Dylana. Wątpię. Wydarzenie jak kiedyś, w ubiegłym wieku kompletne „Kwiaty zła” Charlesa Baudelaire’a czy pierwszy (wyrwany z gardła cenzury) tom poezji Osipa Mandelsztama lub „Pieśń o sobie” Whitmana – w dwujęzycznych edycjach Wydawnictwa Literackiego. Tom pokazujący dlaczego artysta mówiący o sobie: Jedyne co potrafię, to być sobą. A mam wiele twarzy. – jest najważniejszym laureatem literackiego Nobla ostatnich lat.

sobota, 8 lipca 2017

Dzień narodzin Shire (J.R.R. Tolkien „Opowieść o Kullervo”)

Paweł Chmielewski
("Projektor" 3/2017)
Frey syn Njörda siadł pewnego dnia na tronie Hlidskjalfie i rozglądał się po wszystkich światach. Zajrzał do Jötunheimu i zobaczył tam piękną dziewczynę, jak szła z świetlicy ojca swego do śpichlerza. Gdy patrzył na nią ogarnął go wielki smutek. Skirnir zwał się pachołek Freya. – czytamy w staroislandzkiej „Wyprawie Skirnira”. A ona, jak jeden z trzech korzeni drzewa świata – Yggdrasil – gigantycznego jesionu, tworzy współczesną literaturę.

Na dwóch filarach – tracącej dziś swe znaczenie, biblijnej judeo-chrześcijańskiej symbolice i mitologii antycznego świata – zbudował Dante europejską literaturę. Kilka wieków później odkrywa Europa ślady dawnych, mitycznych wierzeń, zaklęte w eposach północnego średniowiecza, wierzeń, których ginące odpryski – jeszcze obecne w jego czasach – zapisał Szekspir. Skandynawskie sagi, staroangielski „Beowulf”, legendy arturiańskie, „Pieśń o Nibelungach”, „Parzival” Wolframa von Eschenbacha, epika Chrétiena de Troyes – wykreowały nie tylko literaturę romantyzmu, ale jeden z najistotniejszych nurtów XX-wiecznej kultury – fantasy. Ten brak epiki fantastycznej, cudowności, w polskim piśmiennictwie, sprawia, że w kraju Marii Skłodowskiej-Curie, odkrywców tlenu i witamin, pojawić się mógł – w sposób absolutnie naturalny – tylko geniusz naukowej fantastyki – Stanisław Lem. Na drugim biegunie, dzięki celtyckiej, teutońskiej i islandzkiej epice – tworzy ojciec (i matka) fantastyki baśniowej – J.R.R. Tolkien.

Tolkiena stawiam na równi z wielkimi rewolucjonistami literatury – Homerem, który nauczył ludzi opowiadać, Dantem tworzącym nowożytne piśmiennictwo i przywracającym mu jego śródziemnomorskie korzenie, Szekspirem – budującym kanon ludzkich pragnień, Dostojewskim – najokrutniejszym z badaczy naszych emocji, Conradem – prorokiem ery totalizmów. Tolkien w „wiekach ciemnych”, czasach po Kafce i apokalipsie światowych wojen – Tolkien tworzy baśniową metaforę okrucieństw XX stulecia. Nie tworzy jej jednak w próżni, jak fantasmagorii. Każdy z odcinków twórczości – „Hobbit”, trylogia „Władcy Pierścieni”, niedokończony cykl „Silmarillion”, poprzedza rozbudowane studium naukowe, analiza źródeł, translacja dawnych tekstów. Ten warsztat, pokazujący, że „Hobbit nie spadł z nieba” ukazany został już w wydanym rok temu „Beowulfie” (por. „Projektor” 2/2016), zaś kontynuację tolkienowskich badań otrzymujemy wraz z tomem „Opowieść o Kullervo” (w opracowaniu Verlyn Flieger).

Punktem wyjścia są notatki do wykładów, tłumaczenie i przypisy, które wykonał autor „Dwóch wież” pracując nad „Kalevalą” – zabytkiem języka fińskiego. Gdy celtyckie, bretońskie, germańskie eposy istniały w powszechnej świadomości, „Kalevalę” (w 1835 r.) odkrywał lekarz amator. W 1911 r. czyta ją nastoletni Tolkien i na niej zbuduje później swe pierwsze dzieło literackie – historię o dzieciach Húrina („Opowieść o Kullervo” – najtragiczniejszej, według przyszłego klasyka fantasy, postaci fińskiego eposu.). Nadludzko silny bohater żyje jak niewolnik, wychowywany przez wuja – mordercę swego ojca – potężnego czarnoksiężnika Untamo, który trzykrotnie usiłuje pozbawić go życia. Po latach spędzonych w lesie najeżdża ziemie prześladowcy, morduje wszystkich (w tym matkę i rodzeństwo), by zginąć z własnej ręki. Jest w tym i „Hamlet”, i samurajskie opowieści. Lecz najciekawsze są wykłady z przypisami samego Tolkiena.

Nie uznaje „Krainy Bohaterów” („Kalevali”) za epos, lecz zbiór ballad, powstałych na obrzeżach (obok) Europy, w krainie mitycznej. I snuje dalej historię opowieści. Gdy wkracza swym (zachowanym w dwóch wersjach) wykładem w świat biesiad, śpiewów, metrum, języka – to podświadomie widzimy ten błysk w oku – widzimy późniejszą o kilkadziesiąt lat przestrzeń Shire. Od tajemniczej, magicznej krainy Suomi, gdzie do ludowych podań, dwudziestoletni Tolkien (prawdopodobnie wtedy zaczął przerabiać „Kalevalę” i uczyć się – ze średnim skutkiem – fińskiego) dodaje wątek kazirodztwa, potężnego psa-pomocnika, wzmacnia napięcie emocjonalne między Kullervo i Panią Lasu, tam zaczyna się jego kilkudziesięcioletnia przygoda naukowca, który został pisarzem, by na nowo spisywać dawne, epickie historie wieków średnich. I tworzyć własne uniwersum, mapę Śródziemia z przemierzającym ją Bilbem, Frodo, Gandalfem i Aragornem.