czwartek, 10 sierpnia 2017

Ku źródłom (Orkiestra św. Mikołaja, Stara muzyka. Nowa muzyka)

Paweł Chmielewski
("Teraz", nr 50)
Dla większości Polaków, przynajmniej od dwóch pokoleń, muzyka ludowa kojarzyła się z zespołami „pieśni i tańca”, zaśpiewem „oj dana, dana”, który muzykolodzy i etnografowie klasyfikowali jednym słowem: „Cepelia”. Z autentycznym folklorem lub próbą jego artystycznej interpretacji miało to niewiele wspólnego.

W latach 70. maleńką szparkę w tym cepeliowskim murze zrobiła grupa „Osjan”, pod koniec lat 80. i na początku 90. wysypało zespołami folkowymi. Najpierw do masowej wyobraźni zaczęły docierać bardzo komercyjne Brathanki, potem Bregovic z przystawkami, który zawojował połowę polskiego repertuaru weselnego. Stopniowo propozycje bardziej ambitne – Kapela ze Wsi Warszawa i bohater najnowszego wydawnictwa kieleckiego Fermentu – Orkiestra św. Mikołaja.

Orkiestra powstała w 1988 r. jako luźna grupa ludzi, którzy lubią pograć, poeksperymentować i fascynują się tradycją łemkowską, huculską, słowiańską. Przez zespół przewinęło się kilkadziesiąt osób, stopniowo Orkiestra zdobyła status instytucji badającej folklor – działa przy lubelskim UMCS, wydaje czasopismo „Gadki z Chatki”, organizuje warsztaty, festiwale i badania. A poza tym wydaje płyty, od 1991 r. dziewięć.

Dwupłytowa edycja „Fermentu” zawiera wybór utworów z lat 1994-2004 dokonany przez czytelników pisma („Stara muzyka”) oraz nowy materiał nagrany w czerwcu ubiegłego roku w Studiu Gram Polskiego Radia Kielce („Nowa muzyka”). Ten drugi krążek jest odejściem od charakterystycznych dla zespołu brzmień huculskich, cygańskich, bałkańskich na rzecz folkloru Lubelszczyzny, okolic Suwałk, teksty oparto na zabytkach ludowej poezji. Nie ma tej wschodniej ferii szalonych dźwięków, jest trochę chropawo i przez to chyba bardziej autentycznie. Jak kiedyś w „Piejo kury piejo” Ciechowskiego. Album nagrany został przez siódemkę muzyków z obecnego składu z wykorzystaniem tak nietypowych instrumentów jak sopiłki (ukraiński flet), klarnet pasterski czy bombarda (średniowieczna tuba sygnałowa).
Orkiestra św. Mikołaja, Stara muzyka. Nowa muzyka, Ferment

„Cepelini” z Końskich (Red Bridge, Nobodys’real)

Paweł Chmielewski
("Teraz", nr 51)
Z zespołami rockowymi jest tak, że jedne wypadają rewelacyjnie na koncertach, inne należą do kategorii studyjnych. Równie wspaniali w obydwu sytuacjach są tylko i wyłącznie muzyczni giganci.

Przywołuję ten podział w związku z debiutancką płytą grupy Red Bridge „Nobody’s real”. Zespół powstał w Końskich w styczniu 2006 r. Od początku tworzą go: Konrad Kamizela (vocal i teksty), Rafał Romańczuk (gitara), Maciej Boguta (gitara), Marcin Padusiński (gitara basowa), Mateusz Salata (perkusja). Red Bridge, to skład ewidentnie „koncertowy”. Recenzje ich występów przywołują obrazy czegoś na kształt „heavy metalowego teatru”. W zasadzie, co koncert na jakimś festiwalu to nagroda, a i sam wokalista wsławił się zwycięstwem w jednej z edycji „Szansy na sukces”. Na świetnie przygotowanej od strony graficznej debiutanckiej płycie tak różowo już to nie wygląda.

Żeby było jasne, muzycznie członkowie koneckiego składu są naprawdę dobrzy. Sięgają do tradycji starego dobrego hard rocka z lat 70. i bardzo przytomnie wykorzystują chwyty znane chociażby z płyt TSA. Już w pierwszym utworze mamy skojarzenia – trochę Pearl Jam, a potem Deep Purple i przede wszystkim Led Zeppelin. „Dwójeczka” zaczyna się prawie jak „Kashmir” Cepelinów. Obok ostrych riffów znajdujemy utwory melodyjnie łagodne. Do tego silny wokal, próbujący naśladować Piekarskiego z TSA, ale... w niektórych momentach jakby nie do końca zharmonizowany z muzyką.

Najlepiej wypada zespół w trzech kawałkach po polsku, choć w warstwie tekstowej przydałby się maleńki szlif. Można mieć wrażenie, że zespół o ogromnym potencjale zbyt krótko przebywał w studiu i nie osiągnął na płycie efektu, jakim czaruje publiczność na koncertach.

Red Bridge, Nobodys’real, nakładem zespołu.

W nurcie „środka” (Kristof Projekt 2000, Pamiętnik o datach wybranych)


Paweł Chmielewski
("Teraz", nr 52)
Co jakiś czas, gdzieś w małym prywatnym studio nagraniowym spotyka się grupa przyjaciół, żeby nagrać płytę. Nie tworzą zespołu, nie liczą na miejsca na liście przebojów. Ich spotkanie jest jednorazowe i służy realizacji pojedynczego projektu. Tak powstały „Ciche dni” Towarów Zastępczych, składanka „Żywe kultury muzyczne”, krążek grupy Chłopcy, melorecytacje Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. 

Wszystkie te płyty łączy prymat tekstu nad muzyką, wstawki z recytacjami, melodyka bliska klimatowi klubu czy festiwalu niszowego, wreszcie mały nakład i adresowanie produktu do niewielkiej grupy odbiorców. Za powstaniem tych krążków nie stoją potężne koncerny, ale drobni sponsorzy, jakieś centrum kultury lub po prostu portfel samych artystów.

Tak to jest w Polsce. A, że kielczanie nie gęsi... to mamy „Kristof Projekt 2000”, czyli autorski pomysł prawnika Krzysztofa Jermaka zatytułowany „Pamiętnik o datach wybranych”. Obok głównego bohatera, który napisał muzykę i prawie wszystkie teksty, w realizacji uczestniczyło kilku, całkiem niezłych muzyków – Michał Pastuszka (gitara), Krzysztof Szmidt (git. basowa, klawisze), Jan Prościński (perkusja) – to z grupy Ankh, ponadto Michał Jelonek (skrzypce) współpracujący m.in. z Closterkeller i De Press oraz Tomasz Cieślik (gitary), Mariusz Moćko (flet), Wiktor Jedynak (gitara).

Płyta mieści się w szeroko pojętym obszarze „muzyki środka”, gdzieś słychać jakieś reminiscencje Wilków, jakiś Chojnacki solowy pobrzmiewa. Mnie skojarzyło się z ostatnio słuchanym Happysadem. W ucho wpada i nie katuje. Sformułowania charakterystyczne dla tego nurtu, że zacytuję: Powiedz mi, czy świat naprawdę płacze? Przy „Polskiej piosence” ma się wrażenie, że autor całkiem świeżutko posłuchał Gintrowskiego. Trochę w tekstach Stachury, w nielicznych, tych o zacięciu politycznym echa z Kaczmarskiego („Ostateczny apel o zachowanie jedności narodowej”). Najlepiej wybrzmiał liryk Wojaczka, nie tylko tekstowo, ale i muzycznie. Tak jakby dobrze skonstruowana fraza ciągnęła za sobą nuty.
Kristof Projekt 2000, Pamiętnik o datach wybranych

Ogólnie, to beznadziejnie jest (Brudne Południe, Wyrwać się stąd)

Paweł Chmielewski
("Teraz", nr 53)
“Dirty South” (“Brudne Południe”) to od kilku lat jeden z najważniejszych nurtów w amerykańskim hip-hopie. Przepełniony tekstami o trudnym życiu gangstera w wielkim mieście, o tym jak ciężko nosić na szyi gruby łańcuch, jak piękne są szybkie samochody i jak nie lubimy kobiet, chociaż je kochamy. Czyli ogólnie beznadziejnie i gdybyśmy tylko mogli, natychmiast ucieklibyśmy od takiego życia. 

Młodzi kieleccy raperzy, znani z mniej lub bardziej udanych koncertów, m.in. w ośrodku Baza Zbożowa postanowili paręnaście miesięcy temu połączyć siły i nagrać wspólnie płytę. Tak powstał krążek sygnowany przez kolektyw “Brudne Południe” (zarazem nazwa wytwórni), a zatytułowany “Wyrwać się stąd”. Swoje kompozycje i teksty zaproponowali słuchaczom: Pryzmat, Mrówa, eRbit i Radoska wspomagani przez pochodzącego z Armenii, a mieszkającego w Krakowie Juree’ego alias Juranda. Odniesienie do amerykańskiego nurtu raczej nieprzypadkowe. Jednak nie w sferze scenografii, bo gangsterów i ich problemów egzystencjalnych tutaj nie odnajdziemy, ale w przesłaniu – jest źle, chciałbym zmienić swoje życie, ale nie mam na to szans – dowodzi narrator w każdej z piosenek.

Nad warstwą muzyczną nie będę się rozwodził, bo po prawdzie nie ma nad czym. Wysamplowane dźwięki nie odbiegają od średniej polskiego rapu. Ważniejszy jest przekaz zawarty w tekstach. Kto będzie na tyle cierpliwy, że rozróżni słowa – płyta jest kiepsko nagrana – ten będzie mógł wyrobić sobie zdanie na temat poglądów muzyków z “Brudnego Południa”. Mają dość, a tu nie ma hajsu (forsy), wszędzie jest brud, tłum maszerujący ulicami nie potrafi ich zrozumieć (“Indywidualność”), a przecież są tacy genialni. Trzeba stąd uciekać, ale ucieczki nie ma, bo... To skąd jestem ma dla mnie bezterminową ważność (“Na zawsze tu”), itd., itp. Prawie w każdym utworze odmieniany jest przez przypadki przymiotnik “brudny”. Mam głębokie przekonanie, że gdy się chce pokazać swój bunt – nieważne, czy jest się hip-hopowcem, jazzmanem czy anarchistą – to nie warto odwoływać się do schematów znanych publiczności od kilku ładnych lat.
Brudne Południe, Wyrwać się stąd, wytwórnia “Brudne Południe”

Ironia z podziemnego nurtuP (PerpetumHomo, Porkimobile)

Paweł Chmielewski
("Teraz", nr 54)
Rynkiem muzycznym w Polsce rządzą przede wszystkim stacje radiowe i gusta słuchaczy wychowanych na programach telewizyjnych. A oni, trochę jak inżynier Mamoń z „Rejsu”, lubią słuchać i kupować tylko to, co jest im już dobrze znane. Młodemu, debiutującemu zespołowi trudno jest przebić się ze swoim materiałem do większej wytwórni. Pozostaje więc wydanie płyty własnym sumptem, w małym nakładzie, w „podziemiu”. I zdarza się, że dzięki temu światło dzienne ujrzy produkt wartościowy i przemyślany, jak w przypadku pierwszego krążka PerpetumHomo „Porkimobile”.

Grupa powstała w 2006 r. jako „kolektyw trzech samonakręcających się ludzi” z Połańca, Krakowa i Pacanowa: Paweł Wojtyś (perkusja, mandolina), Michał Ziółkowski (gitara, wokal) oraz Pawęł Lelakowski (bas), którego na płycie zastąpił Rafał Boś. Gatunkowo muzyka PerpetumHomo to melanż rocka, jazzu, bluesa, a członkowie zespołu dość swobodnie poruszają się w obrębie różnych nurtów, często ironicznie trawestując znane kompozycje. 

Na „Porkimobile” odnajdujemy piętnaście utworów, które w wielu fragmentach odwołują się np. do „Obcego astronoma” Republiki („Podróż”), charakterystycznego „zaśpiewu” grupy Raz Dwa Trzy („Key_no”), folku irlandzkiego i bluesa z wykorzystaniem tamburynu („Mandolina Drum Solo”). Najlepiej jednak wypadają w „surowych” brzmieniach przypominających muzykę grunge („Alone”). A i sam wokalista, który nie ma potężnego głosu doskonale sprawdza się w tym klimacie. 

A teksty? Sarkastyczne. Jakby celowo wbrew linii melodycznej i celowo źle zaśpiewane. Wyśmiewają stereotypy panujące w muzyce popularnej: Każda liryczno-romantyczna dziewczyna/ słucha smutnych piosenek/ bo widzi w nich siebie/ i widzi w nich jego/ i smutek,/ który ich połączył („Liryczno-romantyczna”). Potrafią opowiadać o straszliwej traumie widza, który skuszony plakatem z wybuchającym helikopterem idzie na film i… Co to za kino, gdzie ludzie nie giną?/ Po pół godzinie/ jeden trup („Key_no”). Warto ich zapamiętać.

PerpetumHomo, Porkimobile, nakładem zespołu

Tylko okładki żal (Symphony, Mind reflections)

Paweł Chmielewski
("Teraz", nr 55)
Dobre opakowanie produktu to połowa sukcesu. Jak nietrafiona okładka książki może odstręczyć potencjalnego czytelnika, tak płyty – słuchacza. Oto najnowszy krążek grupy Symphony – „Mind reflections”. Z obrazka łypie na nas i wrzeszczy jakaś postać, której fizjonomia kojarzy się raczej z komiksowymi lub filmowymi wizerunkami Morloków według „Wehikułu czasu” Wellsa niż dobrą muzyką.

A płyty posłuchać warto. Historia zespołu Symphony z Ostrowca Świętokrzyskiego sięga roku 1995, gdy jako Dark Doom grał w ODK „Malwa” kawałki bardzo ciężkie i jak przyznają po latach muzycy – dość jednostajne. Członkowie grupy odchodzili, przychodzili, zmieniła się nazwa. Pojedyncze kompozycje znalazły się na składankach, a dwa lata temu zespół nagrał obszerne demo zatytułowane „Promo”, zawierające kilkanaście minut muzyki.

Wreszcie dwa miesiące temu, po trzynastu latach istnienia, ukazało się debiutanckie CD. Czterdzieści kilka minut materiału. Osiem utworów nagranych w składzie: Tomasz Ośka (wokal), Łukasz Książek (gitara basowa), Michał Sokół (gitary), Kamil Ruszkowski (perkusja), Mariusz Żurawski (instrumenty klawiszowe). Klasyfikacja gatunkowa ich muzyki nie jest łatwa – to połączenie rocka progresywnego z kompozycjami typowymi dla heavy metalu.

Anglojęzyczny krążek (za wyjątkiem ostatniego utworu) „stoi” tak naprawdę na dwóch muzykach. Oczywiście ostre gitarowe riffy i popisy perkusisty są bardzo ważne, dobrze zagrane i zarzutów do nich mieć nie można, ale bez Ośki i Żurawskiego ta płyta byłaby po prostu jak wiele innych metalowych produkcji – dużo wrzasku, mało wyrazu. Wokalista o chropawej barwie głosu doskonale buduje klimat rozstania („Last message”), żalu („Whisper”), tęsknoty („W zadymionym pokoju”). Klawiszowe wstawki Żurawskiego sprawiają, że kompozycje nabierają liryzmu, a te, w których ma najwięcej do zagrania są po prostu najlepsze („Let me out”).

Symphony, Mind reflections, Insanity Records

Wariacje z bitami (Borixon, Mówimy prawdę; Trzeci Wymiar, Czarne chmury nad miastem)

Paweł Chmielewski 

("Teraz", nr 57)

Pod koniec lat 80. na Zachodzie, a po kilku latach w Polsce wybuchła dyskusja na temat remiksowania przez muzyków własnych utworów, tworzenia wciąż nowych wersji... Pisano o „odcinaniu kuponów”, „oszukiwaniu słuchaczy”, „wypaleniu”, „twórcach jednego kawałka” itd. Dyskusja przygasła tak naprawdę wraz z inwazją kultury hip-hopowej, w której nagrywanie jednej i tej samej piosenki z różnymi podkładami, tekstów i linii melodycznej pomieszanie, dość bezczelne „pożyczki” są na porządku dziennym.

Hip-hopowcy tłumaczą – nie bez pewnej racji – że wariacje muzyczne nie były obce i klasykom i jazzmanom. Nie będziemy się jednak dziś zajmować samplerami, którzy kawałkują i wykorzystują cudze utwory, ale muzykami remiksującymi własne dzieła, aby potem wydać dość nietypową płytkę – tylko dwa utwory, lecz każdy w trzech wersjach – czyli produkt Borixona i Trzeciego Wymiaru.

Borixona nie trzeba bliżej przedstawiać miłośnikom rapu, a dla pozostałych info skrótowe: Borixon vel. Borygo vel. Rekin urodził się w Kielcach, współpracował z Liroyem był członkiem zespołu Wzgórze Ya-Pa 3, po rozstaniu z nimi nagrał jeszcze pięć płyt solowych, zajmuje się produkcją płyt i odzieży dla hip-hopowców.

Trzeci Wymiar to istniejący od 1998 r. wałbrzyski zespół. Współpracują z wieloma raperami. Na koncie mają dotychczas dwie płyty. 

Prezentowany krążek to przede wszystkim gratka dla miłośników hip-hopu. Innych wielbicieli muzyki chyba raczej nie zainteresuje albo wręcz odstraszy. Obydwa zespoły wykorzystują obrazowanie słowem charakterystyczne dla kultury rapu: depresyjne – bo w świecie kłamstwa poradzi sobie tylko garstka („ Czarne chmury nad miastem” Trzeci Wymiar) lub, jak piszą krytycy, ironiczne – Mam pecha, chciałbym stąd wyjechać/ I wycisnąć pomarańcz prosto na twoją skórę („Mówimy prawdę” Borixon). Po prostu trzeba czuć i lubić ten język oraz odróżniające się tylko szybkością podawanych bitów aranżacje. Inaczej ta płyta bardzo nas zmęczy, a ironii – jeśli taka w utworach jest zawarta ­– i tak nie zrozumiemy.
Borixon, Mówimy prawdę; Trzeci Wymiar, Czarne chmury nad miastem, Camey Records.

Wiele dobrej muzyki (Letko, Many Things)


Paweł Chmielewski
("Teraz", nr 58)
Lokalne media ostatnio bardzo wiele miejsca poświęcają problemowi jak promować Kielce? Co o nas wiedzą i jak nas widzą w Polsce? Ciekawym przyczynkiem do dyskusji jest opinia (autorstwa Michała Perzyny), z portalu downtempo: Z jakimi muzykami kojarzą nam się Kielce? Zdecydowanej większości wyłącznie z raperem Liroyem. Bardziej zaznajomieni z tematem wymieniliby jeszcze może piosenkarza Krzysztofa Kasowskiego i pseudo-wokalistkę Edytę Herbuś. Autor pewnie mógłby jeszcze wymienić Ankh, może muzyków nurtu elektronicznego, ale zostawmy szczegóły… W dalszej części pojawia się stwierdzenie, że w tym muzycznym, mizernym krajobrazie pojawiła się nowa, debiutancka płyta „Many Things” formacji Letko.

Kieleckie trio w składzie: Mikołaj Macek (bas, klawisze), Grzegorz Degejda (perkusja, sequencer), Monika Bożyk (vocal) istnieje i koncertuje już od kilkunastu lat. I prawie od samego początku padały w ich kierunku pytania: kiedy płyta? Muzycy ironicznie odpowiadali, że trochę na złość będą jedynym zespołem, który płyty nie wyda. W sierpniu ukazał się jednak krążek, który bardzo często pojawia się w audycjach Piotra Kaczkowskiego w radiowej „trójce”. Chyba wystarczy za rekomendację.

Słuchając na koncertach (chociażby Firmamencie 2006), a potem na płycie łagodnych, elektronicznych brzmień Letko i wokalu Moniki Bożyk, który przypomina głos pochodzącej z Islandii Björk, kojarzyłem ich z wrocławską formacją Oszibarack. Ale nie jest tak, że ktoś od kogoś coś ściągnął. Letko sytuuje się i czerpie inspiracje z dwóch nurtów – trip hopu i avant popu.

Oba kierunki narodziły się na początku lat 90. ubiegłego wieku. Trip hop to nastrojowe, mroczne brzmienia (w przypadku kielczan w wersji złagodzonej), oparte na powtarzalnych, jednolitych sekwencjach wygenerowanych przez komputer lub zagranych przez perkusistę. Avant pop to z kolei ruch artystyczny – zapoczątkowany płytą jazzmana Lestera Bowie – mający ambicje przetwarzać motywy z muzyki (kultury) masowej w zjawiska elitarne. Jedenaście, anglojęzycznych utworów Letko to doskonały sposób na promocję muzyki alternatywnej znad Silnicy.
Letko, Many Things, Click clack music