sobota, 22 kwietnia 2017

Wszystkie złudzenia poety (Władysław Broniewski "Publicystyka")


Paweł Chmielewski
("Projektor" 6/2016)
Marek Hłasko w „Pięknych dwudziestoletnich” przedstawił go jako megalomana i dziwacznego konformistę. W obsypywanym nagrodami, nudnawym i niemiłosiernie rozwleczonym spektaklu Teatru Wybrzeże miał być symbolem tragicznego, polskiego losu. Mariusz Urbanek napisał jego biografię, której długo nikt nie chciał wydać. Ze szkolnych programów został wyrzucony. Władysław Broniewski – postać niejednoznaczna.

Poeta, komunista, alkoholik – postać utkana ze sloganów. Ktoś może jeszcze pamięta „Elegię o śmierci Ludwika Waryńskiego”. Kilku – „Bagnet na broń”. Krytyka Polityczna nie reanimuje Broniewskiego poety, ale odkrywa przed czytelnikami Broniewskiego – publicystę. Autor „Anki” publikował w wielu czasopismach, często pod pseudonimami lub nie podpisywał się wcale. Publicystykę cenił znacznie niżej od poezji. Odnalezienie i skatalogowanie – od juweniliów pisanych przez gimnazjalistę ponad sto lat temu, do ideowych prelekcji schorowanego człowieka ze schyłkowego okresu – nie było tylko zadaniem historyczno-literackim, choć tego aspektu pracy wydawców nie wolno ignorować. Jak każda z ważnych postaci literatury, Broniewski zasługuje na pełne opracowanie, nawet mniej istotnej części dzieła. Traktowanie jednakże jego publicystyki tylko jako elementu monografii poety, byłoby dość dużym uproszczeniem. Świadectwo historii? Oczywiście. Istotny przyczynek do biografii? Jasne. Co przede wszystkim? Katalog wielu złudzeń i dokument straconej szansy.

Broniewski zaczynał od gimnazjalnego periodyku „Młodzi Idą!” w Płocku, potem publikował w „Nowej Kulturze”, przez dziewięć lat w „Wiadomościach Literackich”. Z okresu przedwojennego największą rangę przykładałbym do rozbudowanych artykułów o twórczości Majakowskiego i Jesienina, których był tłumaczem. Dwaj „bogowie porewolucyjnej poezji” potraktowani zostają odmiennie. Autor „Obłoku w spodniach” – bardziej ideowo. Jesienin – emocjonalnie. Oto Broniewski-publicysta pokazuje nam dwa oblicza. Gdy jest chłodny i analityczny staje się dziennikarzem lepszym, gdy górę biorą uczucia – ciekawszym. Tylko porównajmy: Majakowski to poeta nowego świata, świata tworzonego i rządzonego przez człowieka. I każdy, kto chce być i jest budowniczym owego świata, odczuje, zrozumie i uzna za własną ideologię poety. Zaś o Jesieninie: Jak Keats, jak Rimbaud, nie mógł długo pisać ten urodzony liryk. Krzywym płomieniem świec zapalanych na wietrze spalają się serca poetów. I żywe zostają tylko słowa, mogące uzdrawiać i zabijać, radować i boleć. 

Broniewski przedwojenny, to ostry, drażniący, inteligentny krytyk. Może nie tak miażdżąco krwisty jak Antoni Słonimski, ale…: jest to przekrój mózgu spółczesnego endeka; wrodzona tępota, okraszona antysemityzmem, uwielbieniem policji, galówek narodowych i kawalerii (o „Domu w śródmieściu” Piotra Choynowskiego); Pan Glinka, długo pracując nad piórem, nie nauczył się niczego, prócz dobierania kiepskich rymów dla banalnej treści (Xawery Glinka „Zielona furtka”); trzeba przez 367 stronic zapoznawać się z jakimiś nieżywymi, drewnianymi ludźmi i ich nudnymi sprawami (…) Pusto, głupio i mdło, panie dobrodzieju, po przeczytaniu tych szlagońskich wypocin – pisze o „Samosękach” Adama Grzymały-Siedleckiego. Chwali literaturę rosyjską lat 20. i 30., lecz trzeba przyznać, że recenzuje i dobiera przykłady najwyższej próby – prozę Pilniaka i poezję Borysa Pasternaka. Ta przenikliwość sądów i literacki zmysł opuszczają Broniewskiego po wojnie. Być może to efekt pobytu w sowieckim więzieniu po 39 roku?

Był też Broniewski naiwny i mam nadzieję, że naiwnością Bernarda Shawa i innych pisarzy Zachodu odwiedzających ZSRR. „W drodze do Dnieprogesu” z 1934 r. czytamy: Dwa lata temu na Ukrainie podobno miejscami panował głód. (…) Kułacy, pod natchnieniem czynników wrogich Sowietom, postanowili – krótko mówiąc – zagłodzić miasta. „50 dni w ZSRR” – przygnębiająca lektura, lecz z tomu publicystyki Broniewskiego najbardziej aktualna, pokazująca jak łatwo może człowiek inteligentny ulegać złudzeniom.

piątek, 7 kwietnia 2017

O tragedii literatury węgierskiej


Paweł Chmielewski
Przypominam sobie dialog z „Zazdrosnych” Sándora Máraia między Peterem a Tamasem o jego pobycie w Peru. Lecz Tamas był tylko raz, zupełnie niedługo w Kalifornii. 

Peru zna z opowieści, choć bez trudu wskazuje je na mapie. Wszystkiemu, całej tej konfabulacji, niespotykanym opowieściom o podróży za ocean winien jest Albert. Zaś Tamas w peruwiańskie góry nigdy nie pojedzie – chociażby z powodu prozaicznego – bo tam, podobno, jedzą pieczone jeże.

Wielkim admiratorem twórczości Sándora Máraia jest Jan Nowicki, z którym – całkiem niedawno – miałem przyjemność rozmawiać o węgierskiej literaturze. Najwyżej ceni „Dzienniki” Máraiowskie – te zapiski upływającego czasu, powolnej zgody, akceptacji kosmicznego porządku, ładu, który zaczynamy pojmować dopiero na końcu drogi. To jeszcze nie ten moment bym zaczął rozumieć, przyjmować wiedzę i filozofię „Dzienników”. Ale jest coś jeszcze – tu wielki aktor – opowiadał o węgierskiej poezji, genialnej – wysmakowanej i eskapistycznej jako jednym z najlepszych przykładów liryki w dziejach światowej literatury. Recytował te strofy. I to jest ta wyspa nieznana. Te nazwiska nic mi (jeszcze) nie mówią.

Z węgierską prozą zetknąłem się dość późno. Wcześniej był dramat György Spiró „Szalbierz”, jeszcze tylko „Błogosławione piekłowędrowanie…” Gyurkó, trochę mówiące o tej dziwacznej historii lat 40. i 50. I nic. Cisza *. Dziesięć lat temu zmusił mnie wywiad z tłumaczką literatury bałkańskiej, Danutą Straszyńską-Cirlic, do sięgnięcia po Danilo Kisza (niby Serb, lecz Węgier, bez wątpliwości żadnych). Ten inny, drugi, lecz równie genialny Bruno Schulz, z labiryntu wspomnień i popiołów skierował do Imre Kertésza, potem Petera Esterhazy'ego.

I tak, czekając na „Pamięć” Pétera Nádasa, która ma się ukazać za kilka dni. Czekając, myślę o rozmowie sprzed kilku dni, którą tym razem zapisuję. I myślę o tragedii węgierskich pisarzy. Tak nieprzetłumaczalnych, zawiłych, tworzących w języku, którego prawie nikt nie pojmuje. O węgierskiej tragedii, ale i o szczęściu prozaików z Francji, Niemiec, Hiszpanii, bo gdyby te wielkie, kongenialne powieści znad Dunaju dało się tak łatwo przetłumaczyć, gdyby czytać je zaczęły legiony krytyków, to literacka drabinka Nagrody Nobla, mogłaby wyglądać odrobinę inaczej. 

* Bo "Chłopców z placu Broni" i historię małego Nemeczka znałem już trochę wcześniej, o ile dobrze pamiętam - bez zbytniego przymusu.