środa, 28 października 2015

Kociokwik nasz powszedni (Filip Springer "Wanna z kolumnadą")

Zaraza ma swoje odmiany. Najczęstsze to: ropowica pożółkła, pawiak tęczowy, wyprysk falisty, trójkąciak pastelowy (zwany też alfonsiakiem trójkątnym) i jedna z najgroźniejszych: różowe ropnie różowate (w dwóch odmianach – różowej i silnie różowej).
Czy to opis z podręcznika „Małego wirusologa”? Nie. Fragment jednego z reportaży Filipa Springera zawartych w książce „Wanna z kolumnadą”. W posłowiu Andrzeja Stasiuka czytamy: ... zazwyczaj bronię (...) tej histerii człowieczego krajobrazu. Częściowo z przekory, ale bardziej z umiłowania badziewnych cudów ludzkiej, to znaczy polskiej, kreatywności, która mnie wprawia w osłupienie i podziw. Jesteśmy narodem ekstremistów. Jesteśmy rewolucjonistami totalnymi.
Jesteśmy też pewnie narodem sarmackim. O silnie rozwiniętym instynkcie terytorialnym. Ograniczonym do bardzo małego terytorium. To, co poza nim jakieś takie wspólne, to pewnie niczyje albo tego Nowaka spod piątki, którego nie lubię. Poza tym Polacy w czterech piątych (lub nawet więcej) twierdzą, że w Polsce jest ładnie i... bardzo ładnie. Od tego zaczyna Filip Springer. Potem bada medyczny przypadek zwany „pastelozą”.
To dość przewrotna choroba. Dopada bloki, komisariaty, sklepy, przedszkola, domy kultury. Jest bardzo zaraźliwa. Rozpoczynamy śledztwo w sprawie ogniska choroby. Wielu sądzi, że zaczęło się w 1993 r. we Wrocławiu od Domu Handlowego Solpol. Architekt Wojciech Jarząbek dostał sto dwadzieścia godzin na wykonanie projektu. Złośliwi twierdzą, że gdy już wszyscy posnęli ze zmęczenia, to kolory dobrała sprzątaczka. Wrocławianie byli jednak zadowoleni. Po latach szarości PRL-u dostali coś kolorowego. I pasteloza się rozpełzła.
Zaczyna się najczęściej tak: do architekta przychodzi inwestor albo prezes spółdzielni i mówi, że ma być „pastelowo”. Co to znaczy pastelowo? Prezes na kolorach się nie zna, ale wybrała taki jego sekretarka. Kobieta. Jak wiadomo kobiety znają się na kolorach. Albo inaczej – prezes daje się przekonać, żeby jednak nie pastelowo, a lepiej zmówić projekt. Ile kosztuje projekt? Kilkanaście, dwadzieścia tysięcy. Ile?! Prezes wychodzi w przeświadczeniu, że ci artyści i architekci to całkiem powariowali. Przecież to tylko kolorki.
Mój kielecki blok jest pastelowy. Pomalowany jakieś osiem, dziewięć lat temu. Wcześniej był brązowo-ugrowy. Dokoła każdy wieżowiec, czteropiętrowiec jest inny. Takiego kociokwiku mogą nam pozazdrościć spółdzielnie w innych miastach. Dwa lata temu lokalna „Gazeta Wyborcza” ogłosiła konkurs na najładniej i najgorzej pomalowany blok. Jeden z jurorów stwierdził, że w Kielcach trzeba by nominować całe osiedla: Na Stoku, Świętokrzyskie i Słoneczne.
O czym jest jeszcze „Wanna z kolumnadą”? O gargamelach, dziwnych piramidach, rzekach w środku miast, które znikają i o grodzeniu. Polaków opanowała mania płotów. Podobno w ogrodzeniach jesteśmy europejską czołówką. Springer chodzi i pyta czy ogrodzenia chronią. Każdy wchodzi, wychodzi, ochroniarze się nudzą, ale mur musi być. Trochę jak w „Zemście”. Tu ujawnia się ten instynkt terytorialny. Zagadnięci najczęściej odpowiadają, że to sąsiedzi z bloku obok podrzucali im śmieci.
Deweloperskie raje to kolejny rozdział. W zbiegu Warszawskiej i Krasickiego (już zdekomunizowanego) stały przez trzy lata dwa dziwaczne domy. Wraz ze ścianami były szerokie może na trzy metry, a długie na kilkanaście. Myśleliśmy, że w takich kiszkach nikt nigdy nie zamieszka. Deweloper w końcu jednak sprzedał mieszkania. Budynki są koszmarne. Autor „Wanny...” rozmawia z mieszkańcami takich edenów, tonie w błocie i ze smutkiem patrzy na dzieci, które taplają się w mokrym piasku. Może poszłybyście na lody? To ponad pół godziny drogi. Nikomu się nie chce. Do centrum miasta jest ponad piętnaście kilometrów. Kilka samotnych, rachitycznych drzewek rośnie na skraju budowy kolejnego osiedla. W folderze było pięknie.
Uczeń w polskiej szkole (podstawówka i gimnazjum) ma przez dziewięć lat 255 godzin plastyki. W Rumunii dwa razy więcej, w Czechach ponad sześćset. Jadąc na południe lub zachód przeżywamy nagle szok. Czegoś nam brakuje. Czego? Reklam.
Zaledwie dziesięć procent (szacunek optymistyczny) banerów i bilboardów jest w Polsce wieszanych legalnie. Z rozbrajającą szczerością pracownica jednej z agencji mówi Springerowi, że dopóki mandaty nie przekraczają kosztem „potencjalnej oglądalności”, to nic się nie zmieni. Autor dzwoni, zaczepia, wypytuje. Odpowiedzi są rozbrajające: to za to trzeba płacić? Inni wieszają, to ja też powiesiłem. Powiesiliśmy, niech wisi i czekamy czy ktoś się do nas zgłosi po pieniądze. Na zdesperowanych przeciwników reklamowego wodospadu patrzy się jak na straceńców lub wariatów.
Świetna książka. Jaki z niej morał? Przytoczę pewną historię. W ostatnim rozdziale Filip Springer opisuje jak zafascynowały go internetowe grupy i fora obywatelskiego sprzeciwu. Założył grupę protestującą przeciw zajmowaniu chodników przez samochody. Robił zdjęcia, zbierał fanów. Po jakimś czasie został wezwany na komisariat. Przesłał zdjęcia więc miał podpisać kilkadziesiąt protokołów i stawić się na wszystkich rozprawach jako świadek. Za nieobecność będzie kara, bo to obrażanie majestatu Rzeczypospolitej. Policjant był wyraźnie uradowany i wrócił do przerzucania papierów.
 Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 2/2014)
Filip Springer, „Wanna z kolumnadą”, s. 247, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013.

poniedziałek, 19 października 2015

Piękna historia pewnego upadku (Łukasz Kowalczuk, „TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce”)

Superbohaterowie to nigdy nie była moja bajka. Albo inaczej – była w sposób bardzo ograniczony. Do większości „facetów w trykotach” mam stosunek letni. Na szczęście książka Łukasza Kowalczuka o wydawnictwie TM-Semic nie tylko o nich traktuje. Najważniejszym tematem publikacji jest zupełnie co innego.
Doskonale rozumiem fascynację dziewięcioletniego autora pierwszymi zeszytami o Punisherze, Hulku i X-Menach. Parę lat wcześniej sam kupowałem „Relax”. Historie superbohaterów traktuję dziś jako ciekawy materiał narracyjny dla produkcji filmowej. Doskonałej, jak w przypadku „Batmana” Tima Burtona, dobrej – serii o Spider-Manie (z wyraźnym wskazaniem na czwartą część) czy niestrawnych ekranizacji Supermana. Dlatego przeszedłem obok zeszytów wydawanych przez TM-Semic w latach 90. z obojętnością.
Kowalczuk najpierw kreśli tło społeczne i polityczne powstania pierwszych opowieści o superherosach, charakteryzuje najważniejsze wydawnictwa, okoliczności publikacji w warunkach obowiązującego Kodeksu Komiksowego (jeden z wariantów bardziej znanego Kodeksu Filmowego Haysa, który wskazywał co wolno, a czego nie wolno twórcom danej dziedziny sztuki), przekraczania i obchodzenia jego moralnych zakazów. Słowem, zaczynamy od krótkiej prezentacji świata DC-Comics i Marvela.
To ciekawy rozdział książki, ale bynajmniej nie najważniejszy. Najistotniejsze w pracy Łukasza Kowalczuka są pytania i próby odpowiedzi na nie. Dlaczego komiks w Polsce się sprzedawał? Dlaczego teraz się słabo sprzedaje? Dlaczego upadło tak potężne wydawnictwo? Dzieje sukcesu i klęski TM-Semic to nie jest tylko opowiastka dla wielbicieli „historyjek obrazkowych”. To studium przypadku. Fragment większej narracji o początkach kapitalizmu w Polsce.
Zaczęło się w 1990 r. Firma, o której jest ta opowieść zostaje założona przez kapitał skandynawski. Komiksy, jakością druku, nie odbiegają od wydawanych np. w Finlandii. Zostaje zachowany format amerykański (16,8x26 cm). Czytelnicy wykupują zeszyty, ale krytycy... Maciej Parowski (po latach wycofał się z tego stwierdzenia) pisze, że TM-Semic proponuje papkę zamiast ambitnego, europejskiego komiksu. Brak tłumaczy znających nie tylko uniwersum świata superbohaterów, ale nawet amerykańskiej popkultury. Współpraca i dystrybucja poprzez RUCH jest groteskowa. Nie tylko z nim. Przytoczę jedno ze wspomnień: Zamówione w Stanach diapozytywy otrzymywaliśmy nie bezpośrednio, lecz z Irlandii (...) Zadzwonił do mnie Janusz (...) „Marcin, nie ma filmów”. Pytam się” „Z jakich przyczyn?” „Zatrzymali je na cle, bo nie ma kur... jakiejś gumowej pieczątki”. (...) zapierdzielam z Żoliborza na Okęcie o drugiej w nocy (...) Tzw. Pani na cle, nawet, jeśli była młoda wiekiem, nie ma bladego pojęcia, jak zaklasyfikować przesyłkę, bo co to w ogóle są te całe komiksy. Nie mieszczą się w posiadanej przez nią tabeli. To już nie praca naukowa, ale bardzo ciekawy reportaż literacki. Dlatego opowieść Kowalczuka tak dobrze się czyta. Wróćmy jednak do sedna.
Jest dobrze. Jest nawet bardzo dobrze. Nakłady niektórych zeszytów sięgają 100 tys. Około 1993 r. pojawiają się pierwsze krytyczne głosy. Za dużo tych zeszytów, trzeba bardziej dbać o jakość – pojawiają się głosy. W 1996 r. bankrutuje Marvel. Historie zaczęły być tak niedorzeczne, że amerykański czytelnik przestał je kupować. Mnogość bohaterów prowokowała chaos. Wydawnictwa wywindowały honoraria rysowników do niebotycznego pułapu. Rynek pada. Odpryskami dostaje TM-Semic. To początek końca. Polski gigant i monopolista przestaje zwracać uwagę – to trochę paradoks – na wymagania klienta. Kiepskie, czwartorzędne, absurdalne albumy nie sprzedają się. Polski czytelnik staje się wybredny.
Kilka lat to niby mało, ale i bardzo dużo. Na Zachodzie wchodzi lepszy druk cyfrowy, ładniejszy papier. TM-Semic nie inwestuje w jakość. Gdy pojawia się konkurencja – Egmont, potem „Świat Komiksu”, nasz bohater już ledwo dyszy. W 2000 r. upada.
Nie pojawia się w wydawnictwie argument – według mnie istotny – że kolekcjonowanie komiksów w Polsce to pasja równie kosztowna jak zakup albumów malarstwa. To kolekcjonerstwo prawie ekskluzywne. Książka Łukasza Kowalczuka przynosi czytelną konstatację. Powrotu do czasów TM-Semic (dla starszych – „Relaxu”) nie będzie.
N koniec nie mogę sobie odmówić kilku cytatów z forum prowadzonego przez wydawnictwo:
Kim jest facet z reklamy na stronie 14 Supermana 7/91?
Drogi Supermanie! Piszę do Ciebie, bo lubię Twoje komiksy. W tych komiksach podobają mi się obrazki i lubię Twoje przygody.
Czy istnieją miasta Gotham i Metropolis? Jeśli tak, to czemu nie znalazłem ich w atlasach?
Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 2/2014)
Łukasz Kowalczuk, „TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce”, s. 192, Wydawnictwo Centrala, Poznań 2013.

środa, 14 października 2015

Czarne i czerwone ("Gracz" według Fiodora Dostojewskiego, reż. Stanisław Miedziewski, Teatr Ecce Homo)


Fot. Wojciech Habdas
Zanim sięgnąłem po Dostojewskiego był film Claude’a Autanta-Lara i fotos w jednym z roczników „Dookoła świata” – Gerard Philipe, bardziej podobny do Mefistofelesa z dramatu Goethego, rzucał złote monety w kierunku widza. „Gracza”, potem „Biesy”, „Idiotę”, „Młodzika” zacząłem czytać trochę później.
Dla reżysera i autora scenariusza Stanisława Miedziewskiego (ze słupskiego Teatru „Rondo”) to druga - po „Don Juanie” - realizacja dla Ecce Homo. Scenarzysta przekształcił powieść w monodram, a w głównej roli obsadził aktora charakterystycznego - Michała Pustułę.
„Gracz” powstał w ciekawym dla Dostojewskiego momencie. Przez dziesięć lat odsunięty od oficjalnego życia literackiego pisarz (efekt dość kuriozalnego procesu pietraszewców, sfingowanej egzekucji, których echa odnajdziemy w monologach księcia Myszkina, pobytu na zesłaniu i przymusowego osiedlenia na prowincji) jest tuż po sukcesie „Zbrodni i kary”. Z młodą (trzecią) żoną Anną Snitkin opuszcza Rosję na prawie cztery lata. Z Hamburga, przez Baden do Karlsbadu. Od kasyna do kasyna. Czarne i czerwone, zgrywa się, traci zaliczki od wydawców, pieniądze przesyłane przez rodzinę i przyjaciół. Zastawia obrączki, futra, suknie, srebrne łyżeczki, ucieka z hoteli nie płacąc rachunków. Z drugiego piekła (pierwszym była katorga), którego dokładny zapis odnajdujemy w pamiętniku Anny wyłania się „Gracz” (1866), najbardziej obok „Wspomnień z domu umarłych”, autobiograficzny utwór rosyjskiego pisarza.
Miedziewski stanął przed dużym wyzwaniem. Jak ukazać na scenie tak rozbudowany utwór, pełen szalonych monologów głównego bohatera Aleksego Iwanowicza i dialogów innych postaci? Jak ukazać demona ruletki? Zastosował bardzo inteligentny zabieg - wypreparował z „Gracza” trwający na scenie niespełna pięćdziesiąt minut tekst, odrzucił wszystkie poboczne wątki związane z podróżami bohatera (m.in. epizod pobytu w Paryżu, więzienie) i skoncentrował się tylko na kilku dniach Iwanowicza oraz rodziny generała-bankruta w fikcyjnym Ruletenburgu.
Michał Pustuła odgrywa tu wszystkie role: zgarbionego i oślizgłego generała, jego dumnej pasierbicy Poliny, komentującego wydarzenia mister Astleya, cynicznej Blanche polującej na bogatych konkurentów, niemieckiego baronostwa... Polifoniczność (wielogłosowość) dzieła Dostojewskiego zyskała bardzo ważny ekwiwalent w spektaklu.
Aktor w ascetycznej scenografii (tylko mała walizka na pustej scenie), ubrany w strój współczesny - jak twierdzi reżyser trzeba pokazać Dostojewskiego na miarę oczekiwań odbiorcy XXI wieku - odpowiednio „zmięty” i zmaltretowany, modulacją głosu i gestami, wyrzucając kolejne słowa, odtwarza atmosferę kasyna i hotelu. Gwoździem, który trzyma przedstawienie – lub jak kto woli strzelbą Czechowa – jest wejście się w rolę babci Antoniny Wasiliewny Tarasiewiczew, siedemdziesięcioletniej matrony, która zamiast godnie umrzeć i zostawić majątek generałowi zgrywa się w kasynie. Czerwone, czarne, czarne, zero, czerwone. W „Graczu” nie ma zwycięzców, a zabieg zastosowany przez Miedziewskiego ukazuje nie tylko jak ruletka manipuluje ludźmi, ale jak oni manipulują sobą nawzajem. Gra się nie tylko przy zielonym stoliku, ale na spacerze, w pokoju hotelowym, w intymnym wyznaniu. To inny, ciekawy wymiar tekstu, często pomijany - zwłaszcza w filmowych interpretacjach - utworu Dostojewskiego.
Paweł Chmielewski 
(recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 82)

poniedziałek, 12 października 2015

Labirynt cosmopolis (Magdalena Rittenhouse, „Nowy Jork”)


O Nowym Jorku wiemy znacznie więcej niż o każdym z innych miast na świecie. Dzięki literaturze (Scott Fitzgerald, Paul Auster), filmowi (Chaplin, Allen, Scorcese), spotom telewizyjnym, serialom. Dublin miał Joyce’a, Moskwa – Bułhakowa, Rzym – Felliniego, ale to Nowy Jork, każda z jego dzielnic, ma kilkuset kronikarzy.
Miasto jest jak labirynt, ale bez Minotaura. Dzięki książce Magdaleny Rittenhouse to metropolis na swój sposób przeklęte, lecz piękne i fascynujące. W Hiszpanii wprowadzono kiedyś ograniczenie wielkości okien, w Amsterdamie rozmiarów fasady, w Nowym Jorku – wysokości budynków i tylko nowojorczycy wpadli na pomysł, że ten, kogo nie było stać na dość wysoki wieżowiec mógł odsprzedać „nadmiar powietrza” bogatszemu sąsiadowi. Historia drapaczy chmur na Manhattanie to historia naznaczona szaleństwem inwestorów i architektów. Opowieść m.in. o tragedii Van Alena, budowniczego wieżowca Chryslera, ikony miasta, który już potem nic więcej nie stworzył. Tylko garaże z blachy.
Nad miastem powinien unosić się baner z napisem „Chciwość jest dobra”. Nowy Jork buduje pieniądz (świetnie czyta się rozdział o początkach i ojcach założycielach giełdy na Wall Street), handel, próżność. Ale to metropolia paradoksów. Kilkanaście lat temu grupa zapaleńców stworzyła na nieczynnym wiadukcie High Line rezerwat chwastów, krzewinek i ptaków. Gdy burmistrz Guliani protestował przeciw tej ekstrawagancji – oazie zieleni wśród betonu i szkła, zmieniono burmistrza. To również Central Park, ziemia warta 528 783 552 000 dolarów. Pozorny absurd w tej Mekce finansjery, ale zarazem świętość, której żaden polityk przy zdrowych zmysłach nigdy nie ruszy.
Nowy Jork „zbudowany” przez Rittenhouse to miasto punktów znaczących, bram do innego świata. Najpierw most Brookliński, arcydzieło architektury, budowany przez sparaliżowanego inżyniera, Siódma Aleja – miasto w mieście, centrum amerykańskiego krawiectwa, gdzie w najlepszych latach pracowało 250 tys. szwaczek, port na Manhattanie, do którego przybijały statki z całego świata lepiąc mozaikę cosmopolis.
Nowy Jork – miasto labirynt. Osiemnastomilowa (długość regałów) księgarnia Strand przy Broadwayu. Labirynt zaułków, gdzie u schyłku XIX w. wędrował duński reporter Jacob Riis, fotografując i dokumentując nędzę emigrantów, aż wywołał niemalże rewolucję socjalną, a przynajmniej zmianę myślenia.
Nowy Jork to też miasto dziennikarzy (fenomenalny sukces „New Yorkera”), bajecznie bogatych kolekcjonerów jak Pierpont Morgan, który miał trzy egzemplarze Biblii Gutenberga i rękopis „Raju utraconego”. Miasto gigantycznych bibliotek i przewodników najdziwniejszych pytań, które tam zadano.
To wreszcie miasto artystów, gdzie w Greenwich Village ojciec Roberta de Niro załatwił pracę strażnika Jacksonowi Pollockowi. Resztę znajdziecie w tym pasjonującym reportażu, przewodniku.
Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 2/2014)
Magdalena Rittenhouse, „Nowy Jork”, s. 399, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013.

Persona znaczy akceptacja


Fot. Wojciech Habdas
Gdy z Teatrem Ecce Homo współpracę rozpoczął Marcin Bortkiewicz (w 2006 r.) zespół sięga po coraz trudniejsze – pozornie wydawałoby się odległe i nietypowe dla repertuaru nie instytucjonalnych zespołów - teksty. Po Molierze, Tomaszu Mannie, Sołżenicynie przyszedł czas na Ingmara Bergmana i jego "Personę".
Najnowsza premiera teatru to próba zmierzenia się z najbardziej hermetycznym i trudnym scenariuszem-opowiadaniem szwedzkiego artysty. Bergman swoją opowieść oparł na przedziwnej relacji milczącej aktorki Elżbiety Vogler i opiekującej się nią młodziutkiej pielęgniarki Almy. W tej psychodramie niespiesznie, stopniowo dochodzi do "wymiany osobowości" - zasklepiona, wycofana – z charakterystycznym dla bergmanowskich bohaterów rysem introwertycznym – Elżbieta, swoją pasywnością i milczeniem wymusza od zwierzenia, dociera do najgłębszych pokładów jaźni naiwnej Almy. Wsłuchuje się, odgrywając pozory akceptacji - w listach do prowadzącego jej przypadek psychiatry ośmiesza swoją opiekunkę.
Im słabsza poprzez swe zwierzenia jest Alma, tym silniejsza pani Vogler. Aktorka w swoisty sposób "wypija" (to skojarzenie wampiryczne byłoby bliskie Bergmanowi) pielęgniarkę. Sam tytuł odwołuje się i jest rozwinięciem jednego z pojęć Carla Gustava Junga, wedle którego w życiu zawodowym i społecznym przybieramy określone maski (psychologicznie persony) i tylko poprzez nie i dzięki nim jesteśmy postrzegani. Alma podziwia Elżbietę jako aktorkę, ale nie pojmuje, że jej choroba też jest grą.
W kieleckiej adaptacji Bortkiewicz przyciął tekst, odrzucił role epizodyczne. Uprościł, lecz przede wszystkim uprzystępnił Bergmana. W wersji tożsamej z oryginałem chyba mało kto w Polsce zdecydowałby się odegrać „Personę” na teatralnej scenie. Kolejne fazy psychologicznej przemiany podkreślone zostały grą świateł, muzyką i wykorzystaniem rekwizytów - butelka jest pusta i Alma nalewa z niej iluzoryczną wodę, by w finale, gdy historia się wypełnia pojawiła się również pełna butelka. Tych chwytów uzupełniających wymowę tekstu jest więcej.

Reżyser musiał zmierzyć się nie tylko z legendą autora "Siódmej pieczęci", ale również odtwórczyń głównych ról: Liv Ullmann i Bibi Andersson, wreszcie operując światłem z samym Svenem Nykvistem. Zrobił to w sposób inteligentny. Przede wszystkim scenariusz zaadaptował. Odrzucił motyw drapieżnej zmiany osobowości, wampiryzmu (mimo wszystko), depersonalizacji, a postawił na akceptację. Wprawdzie Agata Orłowska (Alma) mówi bergmanowskim tekstem do Elżbiety (Natalia Kadzidłowska): Dla ciebie nie byłoby sztuką przemienić się we mnie. Robisz to przecież zazwyczaj. Tylko, że nie udałoby ci się pomieścić w mej postaci bogactwa twojej duszy, ale ten zabieg sklejania osobowości tłumaczy skręcony (w rzeczywistości) fenomen ludzkiej psychiki, prowadzi ku zrozumieniu. Obie kobiety straciły dziecko. Objawienie tej prawdy jest kulminacją spektaklu. Psychodrama służy odkryciu wspólnoty losów.
Paweł Chmielewsk
(recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 70) 
"Persona" wg Ingmara Bergmana, reż. Marcin Bortkiewicz, Teatr Ecce Homo

piątek, 9 października 2015

A Wielki A’Tuin dostojnie płynie (Terry Pratchett, Stephen Biggs "Żółw przypomniany")


Jest wielki jak światy. Cierpliwy jak cegła. Wielki A’Tuin jest jedyną istotą we wszechświecie, która doskonale wie, dokąd zmierza. Na jego skorupie stoją Berillia, Tubul, Wielki T’Phon i Jerakeen, cztery gigantyczne słonie, na których barkach spoczywa krąg świata.
Jak wiadomo ludzie dzielą się na tych, którzy Pratchetta czytali i na tych, którzy Pratchetta przeczytają. „Żółw przypomniany. Przewodnik po świecie Dysku uaktualniony aż do „Niucha”, to książka skrojona w sam raz dla tych drugich. Jak powszechnie wiadomo, świat Dysku jest płaską planetą, a istnieje na samej granicy realności. Uniwersum Dysku jest znane wśród czytelników SF i fantasy na równi ze światem Arrakis czy Mordoru.
Problem z autorem „Koloru magii” leży w braku klasyfikacji. To jest niby fantasy, ale raczej w formie parodii. Przed tym określeniem Pratchett się broni (w wywiadzie zamieszczonym na końcu przewodnika), raczej bez skutku. Stworzył wariację gatunkową, skrzywioną wersję realnego świata, wymyślił specyficzną narrację z olbrzymią ilością piętrowych przypisów. Dysk przekonuje nie tylko wielbicieli specyficznego humoru Swifta, ale w ogóle angielskiej satyry XIX w. Pisarz uwielbia zbierać wiktoriańskie leksykony i „Żółw przypomniany” bardzo je przypomina. Również dzięki bardzo angielskiemu, swoistemu szaleństwu Stephena Briggsa, który w amatorskim teatrze wystawia adaptacje prozy Pratchetta, nagrywa audiobooki, produkuje gadżety w formie Octavo czy bagażu z myślącej gruszy.
Przewodnik, którego kolejne (uaktualnione) wydanie przetłumaczył Piotr W. Cholewa, to książka – w sposób nieodparty – przywołująca arcydzieło saskiego humoru, sarmacką encyklopedię Benedykta Chmielowskiego „Nowe Ateny”. Obie kreują wyrafinowanie absurdalny świat, pełen zaskakujących haseł i wiadomości zasłyszanych. Pratchett – znając dziedzictwo wielu kultur i religii, wraz z religią sztuki masowej – tworzy w szerszym kontekście, bawi się kreacją własnego kosmosu.
Wielbiciele „Blasku fantastycznego”, postaci Zadziwiającego Maurycego i Rincewinda śledzą aluzje i nawiązania w cyklu pratchettowskim. Obok tak czytelnych jak Leonard z Quirmu, największy techniczny geniusz Dysku wszech czasów lub złośliwy Hoki, są te bardziej ukryte – jak zawodowi oszuści, którzy nie grają nigdy z człowiekiem o imieniu Doc (przydomek słynnego rewolwerowca i hazardzisty) albo i trudne do rozszyfrowania.
O tym świecie, który jest płaską planetą – jakby geologiczną pizzą, ale bez anchois jest tak książka. I o zasadach gry karcianej „Okalecz pana Cebulę”. I o wielu innych sprawach. Między innymi.
 Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 2/2014)
Terry Pratchett, Stephen Briggs, „Żółw przypomniany”, s. 536, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.

Obszar nierozpoznany ("Zeszyty Komiksowe" nr 16)


Nowy numer najważniejszego periodyku poświęconego komiksowi w Polsce zbudowany został na dwóch tematach. Pierwszym jest zbiór wspomnień i próba dokumentacji pierwszej dekady opowieści rysunkowych po „okrągłym stole”. 
To epoka zinów, ksera, pierwszych wydawnictw udostępniających światową klasykę (TM-Semic). Dwa obszerne artykuły traktują o Kielcach. Jeden przybliża okres wydania „Księgi miecza” Jerzego Ozgi i I Ogólnopolskiego Konwentu Twórców Komiksu (1991) aż do ukazania się „Barbarzyńców” i dwutomowego albumu "Quo vadis" (2001) - swoistego fenomenu na polskim rynku, projektu, w który zaangażowanych było sześciu autorów. 
Drugi omawia najnowszą ekspozycję kieleckiej twórczości „YES’T prawie OK 2” - realizację wystawienniczą prezentującą prace szesnastu autorów.
W numerze znalazło się również kilka tekstów odnoszących się do najgłośniejszej (dla środowiska) książki ostatnich miesięcy – „Komiksu w szponach miernoty” Jerzego Szyłaka. Obok wywiadu z autorem są wypowiedzi polemiczne i materiały ujawniające kontekst powstania publikacji. 
Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 1/2014)
„Zeszyty Komiksowe”, nr 16 (polski komiks lat dziewięćdziesiątych), s. 150, Centrala, Fundacja Tranzyt, Biblioteka Uniwersytecka w Poznaniu, Poznań 2013.

czwartek, 8 października 2015

Apoteoza Marka Torma (Janusz Anderman "To wszystko")

Co zrobić ma pisarz, niegdyś uwielbiany przez tysiące czytelników, a dziś zapomniany? Jego dzieła leżą tylko na straganach z „tanią książką”. Krótki życiorys usunięto z nowego wydania encyklopedii. Bohater najnowszej powieści Janusza Andermana „To wszystko” – Marek Torm – niegdyś błyskotliwy debiutant, autor jedenastu powieści przestał istnieć.
Co może zrobić pisarz? Siedzi samotnie w ratuszowej wieży, pije od czterech dni wódkę, przyciska włącznik kamery video i rozpoczyna spowiedź – Przyjechałem do tego miasta (...) by się tu zastrzelić. Chcecie wiedzieć, dlaczego postanowiłem to zrobić? Zaraz wam to wyjaśnię... To zdanie kończy powieść i prawie ta sama fraza ją zaczyna. Poprzez ciąg retrospekcji, rozważań, niekończących się monologów poznajemy historię nie tylko narratora, ale coś co nazwać można zbiorowym „modus operandi” większości polskich literatów od początku lat 70. do chwili obecnej.
Torm jest pisarzem zdolnym, już na studiach wydał dwie książki, potem co kilkanaście miesięcy publikował nową powieść. Był autorem dość trudnym w odbiorze, nie angażującym się w tematy polityczne, w stanie wojennym wstawił parę zdań o czołgach i puścił historię w drugim obiegu. Potem wyciął te sceny i został wydany oficjalnie. Krytyka go omawiała, opozycja szanowała za niezależność, studentki pisały listy. Torm popełnił statystyczną liczbę świństw. Ani mniej, ani więcej w stosunku do kolegów po piórze. W każdym razie jest figurą sympatyczniejszą, choć znacznie bardziej ciapowatą, niż literacki hochsztapler z poprzedniej powieści Andermana „Cały czas”.
Aż przyszedł rok 1989 i nie byłem w stanie pisać współczesnej prozy. Migotliwa teraźniejszość wymyka mi się spod pióra. (...) Życie utraciło stałą wartość i było teraz płynne jak język młodzieżowy; modne słowa i zwroty szybko wypadają z obiegu, a nienadążanie za zmianami sprawia, że przestajemy być rozumiani lub stajemy się śmieszni. Torm postanawia się zabić, w nadziei, że nagranie samobójstwa stanie się przebojem internetu, następnie telewizji, jego fotografie i drobne zapiski będą rozchwytywane, książki zostaną wznowione, trafi do szkolnych lektur. Po prostu stanie się bogiem i klasykiem współczesnej literatury.
W swojej spowiedzi, snach o przyszłej chwale zaczyna przypominać pisarza z „Małej apokalipsy” Konwickiego idącego spalić się na stopniach Pałacu Kultury. Tam wszystko też było groteskowe, lecz gest humanistyczny. Czasy się zmieniły. Bohater „To wszystko” jest uosobieniem kompleksów, rozczarowań dużej grupy polskich inteligentów XXI w. Narzekania na telewizję, polityków, młodą prozę, dziennikarzy, kapitalizm, klerykalizm, narodowców i do tego ta tęsknota za PRL-em, gdzie wprawdzie nie było najlepiej, ale na pewno etyczniej. Ten właśnie żałosno-nostalgiczny ton jest największym walorem powieści. Z drobniutkich wspomnień, odprysków dawnej sławy, minionych romansów i marzeń o nadchodzącej boskości buduje narrator, jak napisałaby Susan Sontag swój własny „zestaw do śmierci”.

Paweł Chmielewski

(recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 62)

Janusz Anderman, "To wszystko", s. 313, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008.

wtorek, 6 października 2015

Żeromski w objęciach wilkołaka (Marek Świerczek "Bestia")


Krytyka filmowa od lat głosi i przekonująco udowadnia twierdzenie, że polskie kino jest bardzo słabe w tzw. „produkcjach gatunkowych”, a filmy grozy specjalnie mu nie wychodzą. My Polacy oglądać „horrory lubim”, ale tworzyć je to już niekoniecznie. Podobną tezę można wysunąć w odniesieniu do literatury.
Próby przeniesienia na grunt polski romantycznej powieści gotyckiej nie przyniosły utworów znaczniejszych, choć w tym nurcie znalazły się nawet wczesne dzieła Zygmunta Krasińskiego. W 20-leciu międzywojennym najwybitniejszym bodaj przedstawicielem polskiej powieści grozy stał się Stefan Grabiński. I tak naprawdę nikt poza nim. Nawet próby Gombrowicza – „Opętani” drukowani w odcinkach, to literacka porażka.
Po wojnie nurt grozy próbuje odrodzić się w kinie, filmowcy sięgają po XIX-wieczne nowele, powstaje kilka filmów średnich i ani jeden wybitny. Elementy horroru pojawiają się w książkach nurtu fantasy i SF. Nie straszą jednak, ale raczej zabawiają się z konwencją. Wampir Regis u Sapkowskiego wprowadza żywioł satyry, w „Zanim noc” Dukaja jest tak metafizyczne, że przestaje straszyć, wiedźmy i upiory Pilipiuka to czysta komedia. Nie potrafią polscy pisarze straszyć. I nie bardzo się za to biorą. Jednym z nielicznych wyjątków jest „Bestia”, debiutancki utwór Marka Świerczka, socjologa i dziennikarza z Bielska-Białej.
Za tło historyczne posłużyły wydarzenia z 1864 r. na Litwie, gdy powstanie styczniowe dogorywało, a z carskim wojskiem walczyły już tylko pojedyncze oddziały. Hrabia Julian Basowski, polski kapitan na rosyjskiej służbie, zostaje wysłany by wyjaśnić tajemnicę okrutnych morderstw, których ofiarą padają stojący na warcie żołnierze. Ktoś lub coś odgryza im głowy, wypruwa serca i wątroby. Autor, zgodnie z naturą współczesnego horroru obdarza swojego bohatera zdolnościami „wnikania” w umysł mordercy. Ten chwyt dobrze znamy chociażby ze znakomitego serialu amerykańskiego „Millenium”.
Poza samą sensacyjną intrygą – dość czytelną, bo oto wilkołakiem mordercą okazuje się piękna dziedziczka Wyłkowyska, którą Basowski poślubia – najistotniejsze są w powieści „gry z tekstem”, tak charakterystyczne dla współczesnej prozy. W trakcie śledztwa kapitan trafia do dworu Rudeckich, gdzie straszy duch dawnego właściciela Dominika, a panna Salomea Brynicka opiekuje rannym powstańcem – księciem Odrowążem. Historia wprost z „Wiernej rzeki” Żeromskiego. Tylko, że tutaj Odrowąż jest tylko żałosnym megalomanem, Salomea zamyka dwór przed rannymi carskimi oficerami i to Rosjanie wzywają na pomoc matkę księcia. Kilka razy zresztą powtarzają bohaterowie, że z tej historii powstanie kiedyś legenda.
W trakcie jednego z patroli zabijają przewożącego broń powstańca, a gdy dokładnie jak w „Rozdziobią nas kruki, wrony” Żeromskiego chłop zaczyna okradać jego zwłoki, odpędzają go i pouczają czytelnika, że kmiotek teraz wie tylko jedno: obdzierać należy tak, żeby nikt nie widział, bo wtedy w mordę biją. Rozważania o zdradzie w kontekście służby Polaków w wojsku carskim przywołują „Echa leśne”. Idąc dalej: okrutny dowódca oddziału nosi nazwisko Meigel, pod którym występował donosiciel w „Mistrzu i Małgorzacie” zaś ukazanie klęski powstania z rosyjskiego punktu widzenia i okrutnych pacyfikacji polskich wsi, to odniesienie do „Przekazanej sztafety” i „Igły wojewody” Stanisława Rembeka. Wreszcie oficerowie walczą, śledzą, piją, ale przede wszystkim toczą intelektualne dysputy i cytują poezję Puszkina, Goethego, Byrona. Intertekstualne gry z bestią w tle są ciekawą propozycją na lekturę w bezsenne noce.

Paweł Chmielewski

(recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 75)

Marek Świerczek, "Bestia", s. 317, Wydawnictwo „Otwarte”, Kraków 2008.

niedziela, 4 października 2015

Kosmosu niecałkowite opisanie przez Jakuba i Benedykta uczynione (Olga Tokarczuk "Księgi Jakubowe")

Wszystkie cytaty w tekście pochodzą z „Nowych Aten” Benedykta Chmielowskiego 

Przełamuje paradygmat sienkiewiczowski? Tworzy odmienny obraz historii? Zamiast Kmicica i Zagłoby proponuje epicką opowieść o wykluczonych? W takim kontekście komentowane są „Księgi Jakubowe”. Najnowsza powieść Olgi Tokarczuk. Kontekście, który zakłada, że sienkiewiczowskie stereotypy nadal rządzą literaturą i są najważniejsze dla zbiorowej świadomości. 

Mity Pana Henryka już dość dawno zdekonstruował Gombrowicz, bawi się nimi od ponad dwudziestu lat nurt fantasy (Sapkowski, Komuda), mentalność i język sarmacki sparodiowano (chociażby w „Wariacjach pocztowych” Kazimierza Brandysa). W przyszytym – na wyrost – do „Ksiąg Jakubowych” sienkiewiczowskim anty-paradygmacie, dostrzegłbym coś, jakby zdziwienie popularnością seriali z życia wyższych sfer. Czy przypadek Francisa Underwooda lub nawet przeciętnego nauczyciela, który stał się capo narkobiznesu, nie może być cokolwiek bardziej pociągający niż wyrafinowane perypetie bohaterów polskich seriali?

Bez względu na literacką rangę nowej książki Olgi Tokarczuk, nie wyrzuci ona Sienkiewicza ze świadomości Polaków. To nie jest wybór zerojedynkowy. Jakub Frank nie zastąpi Bohuna. Nie o to w fenomenie „Ksiąg Jakubowych” chodzi.
Chameleon kolor na sobie odmienia często, taki na siebie biorąc, do jakiego się zbliża
Można zaproponować lekturę tej potężnej powieści jako powrót do zapomnianych czasów wielkich narracji. Narracji, które próbuje w kosmicznych światach podtrzymywać Jacek Dukaj, a parabolicznych traktatach Wiesław Myśliwski. Popatrzeć jak na utwór ciekawy formalnie, bo ukazujący głównego bohatera z perspektywy wielkich realistów XIX w. – poprzez plotki, zapiski, relacje, pamiętniki, epistolografię – kreujący postać, która nie jest jednoznaczna, pozostawia w finale ciekawego i trochę bezradnego czytelnika. Jako powieść zachowując przy tym polifonię narracyjną, gdyż słuchamy tej historii za pośrednictwem uczonego rabina, polskiego szlachcica, zbiegłego chłopa, biskupa, nawiedzonej i duchy czującej zmarłej-niezmarłej starej Żydówki i wielu, wielu innych.
Można czytać to jak teologiczny traktat, relację z narodzin, rozkwitu i powolnego upadku nowej religii – frankizmu, który narodził się wśród polskich Żydów w połowie XVIII w. i spowodował konwersję wielu tysięcy wyznawców judaizmu na katolicyzm.
Zaproponowałbym jednak lekturę „Ksiąg Jakubowych” jako powieści pokazującej rewolucję społeczną i narodziny „polskiej nowoczesności”.
Gdyby ziemia się obracała, tedyby rzuciwszy kto kamień do góry, albo strzałę prościusieńko puściwszy, niżeliby ten, albo ta na dół padły, powinienby Człek z Ziemią odlecić od nich na kilka tysięcy mil
Stwierdzenie o narodzinach nowoczesności – w perspektywie Rohatyna, Buska, Podola, poddaństwa chłopów, epoki saskiej – wydaje się konceptem dziwacznym. Ekscentrycznym – jak być może określiłaby go – autorka. To przecież czas wydania „Nowych Aten” księdza Benedykta Chmielowskiego (drugiego, równoważnego bohatera księgi), która w historiografii pozostaje – na podobieństwo sarmackich „kalendarzy” – dowodem na umysłową ciasnotę. Czasy schyłkowego, rozpasanego baroku, lecz przecież zarazem czasy koloru, orientu, przesady. Bombastycznego ekstremum – działającej jeszcze inkwizycji, która „bada” sprawę wyznawców Jakuba Franka, procesów o rytualne mordy i zarazem obraz schyłku tego świata, gdzie poddany Rzeczypospolitej mógł jechać do Smyrny.
Koniec epoki. Nadchodzi oświecony wiek rozumu. Wiek nauki i paszportów.
Popatrzmy z innej perspektywy. Zza kadrów zapomnianego i przemilczanego filmu Adriana Panka „Daas”. Tam opowiedziany zostaje epizod schyłkowy, gdy w Wiedniu toczy się śledztwo przeciw frankistom, a do Austrii przybywa pokrzywdzony wyznawca Jakuba, niejaki Goliński. Fantasta, ale i entuzjasta nowych czasów, marzący o produkcji gumy z tajemniczego drzewa (kauczuku), o którym ledwie słyszał.
To nie tylko nowoczesny świat religijnych konwersji (Jakub trzy razy zmienia wyznanie, próbując zbudować wiedzę na filarach chrześcijaństwa, judaizmu i islamu), to czas upadku wielowiekowych fortun – Lubomirski w niemieckim zamku jest stangretem Jakuba Franka – i początków intelektualnej emancypacji kobiet – ważny, rozbudowany wątek epistolarnej sympatii księdza Chmielowskiego do poetki Elżbiety Drużbackiej.
Ptak Rayski [jest] bardzo szczupłego ciałka, wielu pierzem przybrany, z długim Ogonem, małym pyseczkiem
Są oczywiście „Księgi Jakubowe” bardzo czytelną rekonstrukcją powstawania religijnej sekty. Jakub Frank z nawiedzonego i pragnącego wiedzy idealisty, dość szybko przeistacza się w seksualnego maniaka, autokratę, manipulatora. Interpretacje znaków, powołanie apostołów (zmiana imion i nazwisk wyznawców), ewangelista Nechman spisujący cuda. To ujawnienie mechanizmu, lecz zarazem świadectwo narodzin nowoczesności. Frankizm przepadł w pomroce dziejów, ale rodzący się równolegle chasydyzm pozostaje stałym elementem nowoczesnego świata. Mesjanizmu i kosmosu, który Jakub Frank może, aż za bardzo starał się zbudować.
Wielka narracja Olgi Tokarczuk ma za bohaterów ludzi księgi i ludzi języka. Stojąca na środku rohatyńskiego rynku kasztelanowa Kossakowska – domaga się, aby ktoś przemówił wreszcie po polsku – to metafora tygla narodów. Nowego Jorku połowy XVIII stulecia. Gdyby koło Rohatyna startowały rakiety kosmiczne, ksiądz Chmielowski chciałby poznać życie Marsjan. Głód słowa, pragnienie opisania całej dostępnej ludziom wiedzy, legły u podstaw powstania „Nowych Aten”. Nie ma ksiądz Benedykt wykształcenia francuskich encyklopedystów, jest przerażony, gdy pada oskarżenie, że w księgozbiorze magnata Łabędzkiego coś przeczytał i wstawił do swego dzieła. Nie pojmuje jak Arystoteles może być ludziom niedostępny, jak zakazana może im być wiedza. Dziś byłby pasjonatem Internetu i wikipedii.
Pisze dziekan firlejowski po łacinie, bo nauka wymaga wywyższenia. Jest też staroświecki, gdy z przerażeniem dowiaduje się, że u braci Załuskich można księgi wypożyczyć, a niektórzy biorą je nawet bez rewersu. Jest pęknięty, pełen sprzeczności. Jak świat pogranicza kultur i wieków. Jak Jakub Frank, który polskiego uczył się z „Nowych Aten”.

Paweł Chmielewski

(recenzja - magazyn "Projektor" 2/2015)

Olga Tokarczuk, „Księgi Jakubowe”, s. 906, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014.