środa, 30 września 2015

Legenda o błocie (Marcin Sitko, Paweł Urbaniec, Daniel Wyszogrodzki „Woodstock 1969. Najpiękniejszy weekend XX wieku”)

The Doors nie przyjechali uznając, że festiwal będzie niewypałem (wersja odmienna od ukazanej w filmie Olivera Stone’a), Lennon miał nie otrzymać wizy od Nixona. Free, Frank Zappa, Johny Cash nie odpowiedzieli na zaproszenia. The Moody Blues wybierają koncerty w Europie, Led Zeppelin chcą być jedyną gwiazdą. Po Iron Butterfly nie przyleciał helikopter.
To lista nieobecnych na festiwalu Woodstock. Od 15 do 18 sierpnia 1969 r. koncertowali natomiast m.in. Janis Joplin, Joan Baez, Jimi Hendrix, Carlos Santana, The Gateful Dead. Ta lista obecności/ nieobecności wraz z honorariami za koncerty, wykazem zagranych utworów jest jedną z wielu ciekawostek przywołanych w książce „Woodstock 1969. Najpiękniejszy weekend XX wieku” Marcina Sitki i Pawła Urbańca, która w elegancki i kompetentny sposób zbiera informacje o najgłośniejszym festiwalu rockowym ubiegłego stulecia.
Autorzy lapidarnie kreślą tło polityczne, które nie wymaga zresztą dłuższych opisów, bo o kulturze i sytuacji społecznej w USA (dzięki bogatej filmografii i literaturze przedmiotu) czytelnicy wiedzą naprawdę sporo. Fenomen Woodstock znany z licznych rozproszonych artykułów czy dokumentu Michaela Wadleigha, tu uzupełniony zostaje opisem przygotowań. Ich część (wraz z malowniczymi kadrami ukazującymi bagniste pola) ukazano w obrazie Anga Lee „Zdobyć Woodstock” (2009). Książka Sitki i Urbańca uzupełnia i porządkuje naszą wiedzę.
Najcenniejszym fragmentem publikacji są wywiady z żyjącymi muzykami i członkami zespołów towarzyszących. Te wypowiedzi to interesujące glosy do wydarzeń na błotnistej farmie Maxa Yasgura (nomen omen konserwatysty, który dzięki festiwalowi stał się słynny i dość poważnie zrewidował swoje poglądy) w Bethel niedaleko Nowego Jorku.
Te krótkie wypowiedzi pokazują nam nie tylko jak wybiórcza potrafi być ludzka pamięć, ale jak różna jest interpretacja wydarzeń sprzed 44 lat. Stu Cook, basista Creedence Clearwater Revival wspomina, że tak naprawdę wszystkie relacje festiwalowe bohaterem zbiorowym uczyniły widownię taplającą się w błocie, nie zaś muzyków, którym niczego nie brakowało. Johnny Winter mówi natomiast o koszmarze dojazdu i nocy na worku ze śmieciami w jakiejś przyczepie. Wielu wspomina gwiazdy (Joplin, Hendrix), zaś Leo Lyons (basista Ten Years After) twierdzi, że Woodstock to było w zasadzie (poza może The Who) spotkanie podziemnego, nieznanego świata muzyki. W wywiadach pojawiają się motywy narkotyków, stosunku do własnej twórczości, wojny w Wietnamie. I wielu, wielu innych tematów.
Paweł Chmielewski

(recenzja - magazyn "Projektor" 1/2014)
Marcin Sitko, Paweł Urbaniec, „Woodstock 1969. Najpiękniejszy weekend XX wieku”, wstęp Daniel Wyszogrodzki, s. 373, Wydawnictwo C2, Wrocław 2013.

poniedziałek, 28 września 2015

Przypadki hochsztaplera (Janusz Anderman, "Cały czas")


Na szosie z Gdańska do Warszawy za moment dojdzie do czołowego zderzenia ogromnego tira i samochodu osobowego. Znana stołeczna aktorka i pisarz A.Z. za chwilę zginą. Jaki będzie mój nekrolog? – zastanawia się literat. W ciągu tych kilku sekund wspomina całe życie, „cały czas miniony”.
Autorem groteskowej opowieści o losach A.Z. – jednej z najlepszych książek prozatorskich minionego roku jest Janusz Anderman, laureat m.in. Nagrody Fundacji Kościelskich (1981), stały współpracownik „Gazety Wyborczej”, na której łamach publikuje mikroopowiadania z cyklu „Fotografie”.
Świat przedstawiony w „Całym czasie” najlepiej ilustruje anegdota (często przywoływana przez autora) o diable, który zamknął w celi Francuza, Rosjanina i Polaka dając im po dwie kulki, i polecenie, aby zadziwili go swoją pomysłowością. Polak jedną kulkę zepsuł, drugą zgubił. Absurdalne, prawda? Świat andermanowski unosi się w obszarach absurdu.
A.Z. wspomina najpierw pogrzeb ojca – AK-owca, który za zasługi „w utrwalaniu władzy ludowej” zostaje dyrektorem stoczni, zakłada w niej „Solidarność”, namawia wszystkich do wstąpienia do związku, który ma zresztą inwigilować. A.Z. debiutuje w końcu lat 70. cyklem „poezji konkretnej” (zestawieniem „robaczków” i znaków przestankowych), które zyskują mu miano twórcy awangardowego.
I pojawia się problem – pisarz powinien pisać, ale naszemu bohaterowi brakuje twórczych pomysłów. Od czego jednak spryt? W szpitalu psychiatrycznym przywłaszcza sobie rękopis jednego z pacjentów i wydaje w drugim obiegu jako swoją powieść „Co z tego”, kradnie jednej z kochanek tekst słuchowiska i sprzedaje do szwedzkiej rozgłośni. Nie może tylko dostać się do obozu dla internowanych, ale rozpuszcza plotki o prześladowaniu przez system. W III RP nimb gwiazdy literatury podziemnej już nie działa. A.Z. pisze przemówienia dla posłanki partii narodowo-chłopskiej, felietony do kolorowych czasopism i scenariusz widowiska plenerowego z okazji 5-lecia wielkiej powodzi.
Bohater „Całego czasu” przypomina malarza-cwaniaka z „Imitatora” rosyjskiego prozaika Siergieja Jesina, który przy miernym talencie zdobył nawet godność ministerialną. Poszczególne epizody w powieści Andermana śmieszą. Całość przytłacza – ukazaniem cynizmu i miałkości życia kulturalnego, politycznego i towarzyskiego.
I jeszcze paradoks – A.Z., (anty)bohater, jest niesympatyczny i odrażający. A jednak w miarę lektury czytelnik kibicuje jego poczynaniom. Może dlatego, że w każdym momencie czuje się od niego moralnie lepszy?
Paweł Chmielewski
(recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 40)
Janusz Anderman, "Cały czas", s. 309, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006.

Z oddali gorzej widać (Marta Zaraska "Zawieszeni")

Po debiutanckim „Innym świecie” (2004) do rąk czytelników trafia druga książka Marty Zaraski (ur. 1980) „Zawieszeni”. Opowieść zaczyna się obiecująco. Oto główna bohaterka Ewa, pracująca w dziale marketingu dużej warszawskiej firmy spóźnia się do pracy. Mamy kilka całkiem dowcipnych opisów sekretarki, pani Janiny, która „dzieli i rządzi” korporacją, a między jednym a drugim ciasteczkiem, pod nieobecność pracowników, przesuwa wskazówki zegarka, aby wpisywać im spóźnienia do malutkiego zeszyciku.
Ewa odkrywa „spisek” i… nic się nie dzieje. Gdyby, chociaż jakaś „słodka zemsta”, jakieś malutkie „biurowe świństewko”, może zbrodnia. Wtedy mielibyśmy zgrabną powieść obyczajową. Może kryminał w stylu Chmielewskiej. Tymczasem autorka brnie w rozważania o problemach zapracowanych, młodych warszawiaków. Głupie rozmowy kwalifikacyjne, pracodawcy idioci, niskie płace, idiotyczne przepisy. I tak mogłaby to być ciekawa opowieść – choć nie nowatorska. Podobne sytuacje, sprawniej opisane znajdujemy chociażby u Sławomira Shutego w „Zwale”. Niestety, Zaraska podąża w kierunku egzystencjalnych rozważań, rozbudowanych opisów i stara się naśladować stylistyczne chwyty Konwickiego – Schodzę w podziemne przejście, w jedną z tych podskórnych żył, przez które toczy się krew miejskiego życia, które w zderzeniu z romansową historią (Ewa wciąż spotyka na swej drodze tajemniczych, fascynujących mężczyzn), w jaką zmieniają się „Zawieszeni”, prowokują niezamierzony komizm. Być może autorce, podróżującej po świecie i od bodaj trzech lat zagranicą, zabrakło dystansu do spraw polskich.
Część druga powieści rozgrywa się na emigracji. Ewa wyjeżdża do Kanady na zaproszenie poznanego w Warszawie Kuby. Ucieka od kraju, gdzie „urząd ściga tylko uczciwych”, „policja zatrzymuje za przekroczenie prędkości, a gwałciciele i mordercy są bezkarni”. Kanada nie pachnie jednak żywicą, ale „wyścigiem szczurów”. Poznany przypadkiem Jack poszukuje tylko żony, która będzie efektownym ozdobnikiem. Praca w firmie kosmetycznej – choć niebotycznie dobrze opłacana – nie daje satysfakcji.
I zaczyna się emigracyjny stres. I wielostronicowe opisy depresji i chorób. Do tego tęsknota, lektura „Pana Tadeusza”. Opinie o Polskiej współczesności, widzianej z kanadyjskiej perspektywy, są płytkie. Nie wykraczają poza kanon programów telewizyjnych i stereotypów. Dlaczego? Bo z oddali po prostu gorzej widać. I tak jak autorka w opisach warszawskiego życia nie mogła się zdecydować, czy chce napisać zjadliwą satyrę na polski kapitalizm, czy „słuszną” powieść obyczajową, to w sekwencjach kanadyjskich miesza egzystencjalne rozważania o stanach duszy polskiego emigranta z płaściutką, telenowelową historią o dziewczynie, która odrzuci bogatego egoistę (Jack) i padnie w ramiona biednego, sprawiedliwego rycerza (Kuba).
Paweł Chmielewski
(recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 41)
Marta Zaraska, "Zawieszeni", s. 344, Muza, Warszawa 2007.

środa, 23 września 2015

Paradoks szkatułki „Yorgi 3. Komiks, którego nie było”, „Yorgi 4. Sąd ostateczny”, scenariusz Dariusz Rzontkowski, rysunki Jerzy Ozga)


[z tą recenzją jest trochę dziwnie - w stylu samego komiksu - powstała i została wydrukowana we wrześniu 2014 r. - "Yorgiego 3 i 4" Kultura Gniewu publikuje dopiero w sierpniu 2015. Czyli... mamy kolejny dowód na podróże w czasie ;) ]
Chichot historii. Przed PRL-owskim symbolem dostatku – sklepem Pewex – cinkciarz o fizjonomii gwiazdora Estrady z lat 60. i 70. sprzedaje dolary. Chichot – ten sam pieśniarz o aksamitnej barwie głosu i spojrzeniu zmęczonej sarny, powrócił triumfalnym tournee, nie tylko w osiedlowych domach kultury i polonijnych salkach parafialnych, ale na scenach największych festiwali. Zaś przedsiębiorstwo Pewex reaktywowano.
Tak zaczyna się część trzecia „Yorgiego” – scenariusz Dariusz Rzontkowski (grafik, znany m.in. jako twórca reklam z kabaretem Mumio), rysunki Jerzy Ozga (autor kikunastu komiksów i storyboardów dla Lecha Majewskiego). „Yorgi”, którego poprzednie części nosiły tytuły: „Hipnagogiczny stan Yorgiego Adamsa” i „Ucieczka z planety Vanish” nazywany był powrotem polskiego komiksu do SF po 20 latach od serii o Funkym Kovalu. Zaś w trzeciej odsłonie pewexowski zegarek z Myszką Miki (istotny element intrygi) stał się dziś barwnym przedmiotem pożądania, a telewizor marki Neptun, w którym czarno na białym można zobaczyć gest Kozakiewicza stoi dumnie, wśród modnych dekoracji w apartamentowcu stołecznej, korporacyjnej elity.
Świetlnego rycerza Yorgiego pożegnaliśmy (drugi zeszyt wydany na przełomie 2012 r.) w bliżej nieokreślonej przeszłości/ przyszłości, melanżu Metropolis Langa z konsumpcyjnym rajem Philipa Dicka jak z „Trzech stygmatów Palmera Eldritcha”, fabryki wymiennych wątrób, nerek i woreczków żółciowych, „Edenu” zaludnianego przez wyznawców dziwacznej religii, gdzie na plantacjach kolonii karnej hodowane są części zamienne. Świecie przyszłości czy świecie równoległym? Pęknięcie czasoprzestrzeni pokazywało w jednej ze scen wnętrze baru mlecznego z epoki gierkowskiej.
To nie przypadek, że „Rękopis znaleziony w Saragossie” Wojciecha Hasa na podstawie Jana Potockiego to ulubiony film autorów SF. Szkatułkowy świat Potockiego antycypuje Strugackich, Dicka, Żelaznego. Przejście z jednej opowieści w drugą, to jak przeskok portalem łączącym światy równoległe. „Yorgi” jest komiksem filmowym, nie wyłącznie dzięki zabiegom narracyjnym, ale również technice rysunku. Ołówkowe, dopracowane kadry tworzą wrażenie starej, wyblakłej kroniki. Technika, kreska, uległy delikatnej przemianie wraz z kolejnym zeszytem. Tutaj budują klaustrofobiczną strukturę ciasnych plansz. Rozmach i przestrzeń powrócą w części czwartej.
Szkatułkowa struktura „Yorgiego” pozwala na swobodną manipulację czasem. Kto będzie odnosił miejsca, wydarzenia, wypowiedzi postaci do realiów historycznych szybko stanie przed ścianą, którą pokonać może tylko Przechodzimur (jeden z enigmatycznych bohaterów komiksu). Opowieścią w opowieści jest paradokumentalna rejestracja, hipotetycznego spotkania Dicka z Lemem. Rozegrana w formie parodii (wykorzystane zostały stylizacje językowe i dickowski bon mot o autorze „Solaris” jako tajnym zespole pisarzy przy KGB), gdy dwaj mistrzowie piszą nieistniejącą księgę. Opowieścią w opowieści jest również nieistniejący komiks o Yorgim, czytany przez oficera MO w poczekalni szpitala psychiatrycznego. Opowieścią w opowieści są – przede wszystkim – chandlerowskie przypadki porucznika Jana Cieślika, poszukującego zaginionej żony.
Jest tu i pastisz „Facetów w czerni” (o Ewie wzywającej 07 nie wspomnę), rysunkowe żarty Ozgi – Yorgi pojawia się po raz pierwszy niczym Max Schreck, lecz w scenerii nadmorskiej, szpital w Tworkach zaludniają mutanci z „Pamięci absolutnej”, jest Breżniew na transfuzji w Klarysewie, portier o twarzy Lema i drugi jakby wyjęty z „Popiołu i diamentu” Wajdy. Wreszcie okładka ze światłocieniem i postacią w stylu „Stalkera”.
W tym szkatułkowym świecie Cieślika (vel Yorgiego – fizyczne podobieństwo bohaterów mogłoby zmierzać ku następnym paradoksom), Neosowieci budują rewitalizator, odnajdujemy scenę z łyżeczką braci Wachowskich, mamy polskie Roswell i surrealistyczną wykładnię długów ekipy Edwarda Gierka, wspomnienie zakamuflowanego Kongresu Futurologicznego w Krakowie. I oczywiście zakonspirowany Tajny Ośrodek Pozazmysłowy powołany przez radzieckie służby, który steruje prawie wszystkim. Długopisem recenzenta – być może – również.

Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor 5/2014)
„Yorgi 3. Komiks, którego nie było”, „Yorgi 4. Sąd ostateczny”, scenariusz Dariusz Rzontkowski, rysunki Jerzy Ozga, Kultura Gniewu, Poznań.

Mageripen (Angelika Kuźniak "Papusza")

Początek to scena śmierci. Dyźko umiera. Kobiety go myją, ubierają. Na głowie ma chustę z dziurą, którą do ciała powrócić może dusza. Cyganie wkładają mu do każdej z kieszeni pieniądze. Igłę, grzebień, papierosy. Nad trumną nie ma orkiestry, nikt nie śpiewa. Nikt się nie myje, nie czesze, nie goli. Tak umarł Dyźko. Mąż Papuszy.
To preludium do historii Bronisławy Wajs, najsłynniejszej polskiej „poetki przeklętej” (jak napisała Julia Hartwig). „Papusza” czyli „lalka” umarła z dala od swoich, pochowana na uboczu. Wyrzucona poza nawias społeczności. Obca dla Polaków. „Magerdo” (skalana) dla swoich. Literacka biografia Angeliki Kuźniak, stylizowana na reportaż, to historia kilkudziesięciu lat samotności. Historia o złamaniu „mageripen” – niepisanego kodeksu cygańskiej społeczności.
Renesans zainteresowania osobą i twórczością poetki to nie tylko książka Angeliki Kuźniak oraz film Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauze. Oto przejmujący obraz ilustrujący dwa zjawiska – obcości i śmierci rytuału, pewnej formacji kulturowej
Ze wspomnień, przywołanego pamiętnika, listów, gazetowych strzępów wyłania się tajemniczy, obcy polskiemu czytelnikowi świat, który znika w ciągu jednego ludzkiego życia. Ten schyłek tradycyjnych cygańskich rytuałów taboru (celowo, idąc tropem Angeliki Kuźniak, używam słowa „cygański”, które jest według autorki adekwatne, w przeciwieństwie do sztucznego tworu – „romski”) ukazany zostaje przez pryzmat jednostkowego losu. Papusza uczona alfabetu – za kradzione kury – przez starą Żydówkę, wędruje, oddycha, cudem unika śmierci w czasie wojny.
W tej – ułożonej jak antyczna tragedia – biografii jest punkt kulminacyjny, spotkanie z Jerzym Ficowskim. Poezja Papuszy, pierwotna, nieskażona literacką manierą, wpleciona w naturalny kosmos przyrody za pośrednictwem krytyka dociera do czytelników. Równolegle powstaje książka o cygańskiej obyczajowości. Zdrada kodeksu. Bronisława Wajs – wplątana w niezrozumiałe dla niej mechanizmy – namawia współplemieńców do porzucenia taboru. Świat wędrowców umiera do połowy lat 60. Zdradzony mageripen domaga się ofiary. Ofiary idealnej – dziwnej poetki. Później jest już tylko wygnanie, życie wśród obcych, otchłań schizofrenii, szpitale...
„Papusza” to tragiczna biografia i studium strasznego mechanizmu – cygańska poetka jest tu jak bezwolne narzędzie. Podziwiana, drukowana, lecz w tej fascynacji jest coś na kształt zachwytu nad egzotyką, sztuką tych „innych”, „obcych”. Czytając „Papuszę” i patrząc na jej zdjęcia (kolejny walor publikacji) miałem przebłyski skojarzeń z losem rdzennych mieszkańców Syberii czy japońskich Ajnów. Niegdyś dumnych. Dziś „wyrwanych z korzeniami”. My też mamy taki polski wyrzut sumienia – pewną cygańską poetkę.
Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 1/2014)
Angelika Kuźniak „Papusza”, s. 198, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013.

Leczenie jako performance (Marzena Marczewska „Ja cię zamawiam, ja cię wypędzam... Choroba. Studium językowo-kulturowe”)

To jest książka o słowach. To jest książka o wierze. To jest książka o rytuale teatralnym. Każde z tych zdań jest prawdziwe. Język jest odbiciem mentalności. Język obłaskawia i tworzy tajemnice, magiczną aurę wokół zjawisk wywołujących bezradność – choroby i śmierci.
„Ja cię zamawiam, ja cię wypędzam...” Marzeny Marczewskiej, językoznawcy z UJK w Kielcach, to studium języka, ale przede wszystkim antropologii kultury. We wstępie wciąż powraca – czasem w formie parafrazy – maksyma, iż w języku odbija się nasz światopogląd. Z księgozbioru polskiej literatury powojennej perfekcyjnym przykładem będzie tu „Konopielka” Edwarda Redlińskiego, zaś jako parodia wcześniejsze utwory Janusza Głowackiego („Skrzek”, „Coraz trudniej kochać”). Również kino jako najważniejsza ze sztuk – zwłaszcza nowe kino rosyjskie – doskonale ukazuje przełom światopoglądowy, relikty językowe, magię opisu świata zawartą w słowach.
I tak „Elena” Zwiagincewa czy sequel „Ironii losu” autorstwa Bekmambetowa, obok Redlińskiego, stworzyły – w sposób niespodziewany – kontekst dla książki „Ja cię zamawiam...”. Dla autorki obszarem badań (socjologizujących, antropologicznych jak u obu wymienionych twórców) stał się rytuał, światopogląd zapisany w gwarze, teatr ludowych obrzędów. „Ludowość” traktuje jednakże Marczewska w szerszym znaczeniu – również jako potoczność.
Pierwsze skojarzenie, na poziomie etnograficznym: jak niewiele różni język i obyczaj polskiej wsi od światopoglądu plemion egzotycznych. Choroba, jej nazwa, staje się tabu. Pojęcie, którego możemy spodziewać się raczej u Frazera, tu opisuje „utrwaloną społecznie wiedzę o świecie”. Widzimy wyraźnie jak autorka wykracza poza ciasny obręb dociekań językoznawczych. Tabu wrasta w sferę całej mowy potocznej, gdzie choroba śmiertelna lub wstydliwa zastępowana zostaje eufemizmem.
Osobna część poświęcona zostaje terminologii, etymologii nazw i bogatym źródłom do ich poznania. Tu spotkamy np. „chorobnika” czyli człowieka złego. Nomen omen najpowszechniejszym przekleństwem wśród polskich zesłańców (potwierdzam z rodzinnych przekazów) była „choroba”. Bywa ona – w języku ludowym – chociażby z „podwiania” lub „ostrości”. Przywołuje badaczka szereg znaków, symptomów (czasem o znaczeniu symbolicznym), które w ludowych wierzeniach zapowiadają chorobę lub śmierć – „...gdy pies wyje w domu”. Wreszcie zabawnych zaklęć i rytuałów „oddawania choroby drugiemu”.
Ciekawą konstatacją jest zestawienie tradycyjnej magii leczniczej ze współczesnym pojęciem performance’u. Tu najistotniejsza jest świadomość uczestnictwa, dotknięcia sfery sacrum. W obu przypadkach budowanie „roli” odbywa się za pomocą gestu i tajemnego, niezrozumiałego słowa.
To zaledwie niewielki zarys problematyki omawianej książki – dostępnej w Internecie na zasadzie licencji otwartej. 
 Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 1/2014)
Marzena Marczewska „Ja cię zamawiam, ja cię wypędzam... Choroba. Studium językowo-kulturowe”, s. 368, Wydawnictwo Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, Kielce 2012.

Połów numer osiem ("Połów. Poetyckie debiuty 2012")

Biuro Literackie od dziewięciu lat realizuje projekt skierowany do poetów przed debiutem książkowym w Polsce. Co roku, spośród setki, wybieranych jest kilkoro najzdolniejszych/najciekawszych/najoryginalniejszych. Wraz z krytykami przygotowują zestaw wierszy publikowanych w almanachu. 

W 2012 r. wybrańcami okazali się: Oliwia Betcher (Wrocław), Patryk Czarkowski (Biała Podlaska), Dawid J. Kujawa (Bytom), Maciej Kulis (Szczecin), Piotr Nita (Częstochowa), Szymon Słomczyński (Kraków), Seweryn Gorczak i Maciej Papierski (Warszawa).

Czy tak jak ich poprzednicy zaczną kształtować obraz najnowszej poezji polskiej? Na razie zacytujmy dwie opinie krytyków: Zatrzymała mnie ta istota, niewiadomego pochodzenia, wynurzająca się ze swojej przestrzeni i zaglądająca tam, gdzie przedmioty, zjawiska i uczucia mają nazwy, porządek i oddziaływanie. (Roman Honet o poezji Macieja Kulisa). Jak widać, niektórym młodym poetom w zwyczajowych opowieściach o używkach, muzyce i miłości udaje się przemycić dużo więcej. (Karol Maliszewski o Dawidzie J. Kujawie).
 Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 1/2014)
„Połów. Poetyckie debiuty 2012”, s. 153, Biuro Literackie, Wrocław 2013.

poniedziałek, 21 września 2015

Tożsamość Adamsa ("Hipnagogiczny stan Yorgiego Adamsa", "Ucieczka z planety Vanish", rysunki Jerzy Ozga, scenariusz Dariusz Rzontkowski)

Na Międzynarodowym Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi pokazano po raz pierwszy komiks „Yorgi” z rysunkami Jerzego Ozgi i scenariuszem Dariusza Rzontkowskiego.
Autorzy są absolwentami ASP w Krakowie (wydział grafiki w Katowicach). Ozga mieszka w Kielcach, od ponad dwudziestu lat tworzy komiksy, uprawia malarstwo, jest autorem storyboardów do kilku filmów Lecha Majewskiego. Rzontkowski pracuje w warszawskiej agencji reklamowej, pisze teksty dla kabaretu Mumio.
„Yorgi” jest na polskim rynku komiksem wyjątkowym. Po pierwsze odwołuje się do klasycznej literatury science fiction, która po śmierci Zajdla i Lema przeżywa w Polsce regres. Poza Jackiem Dukajem prawie wszyscy autorzy fantastyki poszli w kierunku fantasy. Po drugie jest nakierowany na czytelnika dobrze poruszającego się nie tylko w kanonie sf, ale również klasyce filmowej, filozofii, historii religii. Jest absolutnym przeciwieństwem trochę surrealistycznych, prowokacyjnych, umieszczonych w polskich realiach najgłośniejszych komiksów ostatnich lat: „Jeża Jerzego” Rafała Skarżyckiego i Tomasza Leśniaka czy „Osiedla Swoboda” Michała Śledzińskiego.
„Yorgi” rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości. Ludzkość, tworząca Ligę Siedmiu Planet, osiągnęła, zdawałoby się poziom szczęścia prawie absolutnego. Na masową skalę produkowane są organy zamienne, nikt zatem nie umiera. Każdy ma swobodny dostęp do narkotyków, które pozwalają trwać w błogostanie i zarazem kontrolować całą populację. Światem rządzą wielkie korporacje nadzorujące produkcję nowych trzustek, serc, nerek, benzedryny i opiatów. Gdzieś na obrzeżach znanego wszechświata egzystuje planeta obcych, wyznających tajemniczy kult i znających narkotyk pozwalający uzyskać jedność z kosmosem. Historia zaczyna się w chwili, gdy po trzystu latach od zakończenia wielkiej wojny wybucha kryzys, giną transporty środków odurzających, potentat Swan Fergusson musi zamykać kolejne fabryki, na Planecie Plantacyjnej (zarządzanej przez złowrogiego Ramsa) robotnicy pozbawieni kolejnego odcinka komiksu „Czarna Pantera” – jedyny przejaw sztuki w przyszłości – podnoszą bunt. Na arenę wkracza tajemniczy Yorgi Adams, ostatni rycerz świetlny i mesjasz nowego porządku.
W obrazie chaosu odczytujemy aluzję do schyłku republiki międzyplanetarnej w cyklu „Gwiezdnych wojen” George’a Lucasa, ale przede wszystkim do twórczości Philipa Dicka. Podobny w tonie traktat historiozoficzny, mający źródło w platońskiej filozofii, zadaje pytania: czy świat, który widzimy, jest realny czy to tylko odbicie idei? Czy istniejemy naprawdę, czy tylko śnimy? A może świat jest tylko snem Boga? Korporacjonizm, samotny bohater poszukujący absolutu, tajemniczy narkotyk to „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha” lub „Przypomnimy to panu hurtowo” Dicka. Atrybuty fizyczne i psychiczne Yorgiego sytuują go gdzieś między rycerzem Jedi („Star Wars”) a zgorzkniałą postacią z kryminałów Chandlera (mamy oczywiście kobietę fatalną, która nie jest tym za kogo się podaje), bohaterowie posługują się cytatami, aluzjami do Lema, Lucasa, Roberta Heinleina („Odyseja kosmiczna”). Finałowe, zaskakujące rozstrzygnięcie jest bardzo w duchu rozważań teologicznych Dicka.
Jak w każdym komiksie świat przedstawiony budują również rysunki. Jerzy Ozga stworzył je w charakterystycznym dla siebie, czarno-białym, ascetycznym stylu, z którego jest znany od debiutu w 1989 r. („Księga miecza”). Konstruując kadry nawiązał do wielu znanych ujęć z filmowej klasyki. Na poziomie tekstu i rysunku mamy więc grę z czytelnikiem. Widzimy z innej perspektywy słynne schody z „Pancernika Potiomkina” Sergieja Eisensteina, miasto przyszłości z latającymi samochodami („Metropolis” Fritza Langa), nad barem wiszą obrazki odwołujące się do „Śpiocha” Woody Allena, jest targ jak z pierwszej części sagi Lucasa, wizerunki z filmów Terry’ego Gilliama, trylogii „Matrix”. Mamy kadry nawiązujące do renesansowego malarstwa religijnego.
„Yorgi” to chyba najlepszy polski komiks kilku ostatnich lat, o którym idąc tropem Zygmunta Kałużyńskiego – wielkiego admiratora historii z dymkiem – można napisać, że czyta się w nim również obrazy.

Paweł Chmielewski

(recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 94)

"Yorgi", rys. Jerzy Ozga, scen. Dariusz Rzontkowski, s. 95, wyd. Kultura Gniewu, Warszawa 2011/2012.

Złodziej orchidei (Marek Šindelka, Vojtĕch Mašek, Pure Beauty, Matĕj Lipavský, „Błąd”)

Doskonała powieść graficzna oparta na tekście literackim Marka Šindelka (czeskiego prozaika, laureata prestiżowej nagrody Jiřiego Ortena dla młodych pisarzy), zaadaptowanym przez autora i Vojtĕcha Maška. Czarno-białe rysunki – Lipavský’ego i ukrywającej się pod pseudonimem Pure Beauty artystki – przywołują poetykę szablonowych zinów z lat 80. lub awangardowych gazet konstruktywistów. 
Dwubarwne, lecz pozwalają kreować niezwykle kolorowy świat – zwłaszcza w scenach fantasmagorycznej psychodelii. Rozbudowana historia (dziejąca się głównie w opanowanej powodzią Pradze) osnuta jest wokół próby przemytu niezwykłej rośliny z Tokio (via Wiedeń, Praha) przez Krzysztofa Warjaka.
Splecione wątki i losy bohaterów – znarkotyzowanego policjanta Kabaly, tajemniczego „tatki” z Petersburga na inwalidzkim wózku. Groteskowo-makabryczne pomysły i dialogi. Czy wiecie, że żyletka rozpuszcza się w coca-coli po ośmiu godzinach? A po ilu twarz i zęby? To tylko próbka. Melanż kryminału, onirycznego poematu i filozoficznego traktatu rzucony na charakterystyczne (wręcz toposy) plany: dworzec, mroczne zaułki, szpital psychiatryczny, stawia pytania o naszą tożsamość, formę istnienia, sposób rozpoznania rzeczywistości.
Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 1/2014)
Marek Šindelka, Vojtĕch Mašek, Pure Beauty, Matĕj Lipavský, „Błąd”, s. 298, Korporacja Ha!art, Kraków 2013.

Szkice spod Heathrow (Krzysztof Sowiński "Lekcja języka londyńskiego")



Nowa książka Krzysztofa Sowińskiego (rocznik 1961), absolwenta kieleckiej polonistyki, autora tomików poetyckich, kiedyś dziennikarza, teraz pracownika Muzeum Narodowego, to zbiór krótkich obrazków inspirowanych dwuletnim pobytem w stolicy Wielkiej Brytanii.

Próżno w „Lekcji języka londyńskiego” szukać turystycznych ikon: Big Bena, Tower, dzielnicy Soho czy National Gallery. Nie ma też pięknych, cukierkowych obrazów emigracji, które znają widzowie polskiej telewizji z serialu „Londyńczycy”. Bohaterowie Sowińskiego to raczej – używając terminu Edwarda Redlińskiego – „Szczuropolacy”. Narrator w kilkunastu małych szkicach rozgrywających się głównie w okolicach lotniska Heathrow pokazuje jak radzi sobie najmłodsza polska emigracja próbująca szczęścia nad Tamizą. A radzi sobie nieszczególnie. Jej życie ogniskuje się wokół „gymu” (siłowni), w niewielkich, biednych norkach mieszkalnych, na parkingu przed sklepem, na lotnisku. Wszystko jest jakieś takie pokręcone, zmęczone, ponure.

Dominantą treściową każdego z bohaterów jest porażka. Przystojny, wspaniały playboy przy zbliżeniu okazuje się pokiereszowanym byłym żołnierzem („Bohater”), cudowna kobieta jest cały czas oszukiwana przez kochanka z Nigerii („Przeznaczeni”), młoda para zaprzyjaźnia się w końcu ze szczurami w wynajętym mieszkaniu („The Flatmates”), dziewczyna porzucona przez Nowozelandczyka wraca do opustoszałego domu w rodzinnej wsi („Modlitwy”). Wszyscy gonią za funtem, klną na złych szefów. I wpadają w ten dość dziwny schemat językowo-kulturowy: starają się zrozumieć Londyn i Anglików myśląc po polsku.

Autor, stosując różnorodne zabiegi narracyjne – od klasycznej trzecioosobowej, przez monolog wewnętrzny, fragmenty dramatu – mówi znaną od dawna prawdę: na emigracji nikomu się nie udaje. No, może poza paroma gangsterami z podwarszawskiego Pruszkowa.

Paweł Chmielewski
(recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 89)

Krzysztof Sowiński, "Lekcja języka londyńskiego", s. 109, Radwan, Tolkmicko 2010.

czwartek, 17 września 2015

Dlaczego? (Krzysztof Jaworski "Do szpiku kości")

To obrazoburstwo pozorne. Prowokacja wynikająca z sytuacji granicznej. Pełna ironii, rozpaczy. To echo sanatorium w Davos, ostatnich chwil Gustawa von Aschenbacha, „Zawału” Mirona Białoszewskiego, uczty w Kannie Galilejskiej. Nowy tom Krzysztofa Jaworskiego „Do szpiku kości”.
O chorobie Jaworskiego dowiedziałem się przypadkiem. Po raz pierwszy sześć lat temu. Pisząc relację z „Brunonaliów” w Klimontowie, gdzie – nie jako poeta (m.in. „Hiperrealizm świętokrzyski”, „Czas triumfu gołębi”, „Jesień na Marsie”), ale specjalista w dziedzinie twórczości Bruno Jasieńskiego – miał wygłosić wykład. Organizatorzy stwierdzili lakonicznie, że referent nie przyjedzie, bo ma raka. O chorobie Jaworskiego dowiedziałem się przypadkiem. Po raz drugi trzy miesiące temu, gdy dostałem egzemplarz „Do szpiku kości”. To krótki kontekst. Niezbędny.
Poezja Jaworskiego miała dla mnie zawsze jakiś wymiar barokowy. Nie tylko dlatego, że najnowszy tom umieścić można w nurcie „ars moriendi”. Była pomieszaniem ironii i wzniosłości, patosu i brzydoty, wysokiego z niskim, wyrafinowanego z wulgarnie trywialnym. Ostatni zbiór przypomina operę – ulubiony gatunek barokowych muzyków – lub miejscami raczej operetkę. Ten swoisty, ironiczny dystans pozwala obłaskawić potworne demony. Nie bez powodu w wielu poprzednich tomach poety pojawia się sztafaż z kultury narodowego socjalizmu i socjalizmu realnego – operetkowy, śmiechem niszczący grozę.
Klimat przywołujący małe prozy Białoszewskiego (również wcześniejszy tom Jaworskiego „Dusze monet”) z plotkami korytarzowymi i z sali szpitalnej. Trochę w tle lekarze jak inżynierowie i logistycy wielkich korporacji. Realni, nie łzawi w stylu telenoweli czy „podziękowań za wspaniałą opiekę” drukowanych w nekrologach.
„Do szpiku kości” jak traktat – rozpoczynający każdy z rozdziałów od ontologicznego pytania „dlaczego” – zanurzony w kulturze. Odnajdujemy sny bohaterów „Anny Kareniny”, wiersz „Dlaczego klasyka kina” z odniesieniem do najważniejszego filmu Leni Riefenstahl (przypomina najbardziej znany liryk poety „Nieodwracalne skutki rusyfikacji”), parafrazę dialogu platońskiego z rozważaniami o naturze rzeczywistości („Dlaczego niemoc jakaś przypadkowa”). Jest trawestacja „Księgi Genesis” („Dlaczego studium utraty”), Andrzeja Bursy („Dlaczego nie potrafię się uwolnić”).
Krzysztof Jaworski stosuje kryptocytaty („Dlaczego o słodka chwilo” – Tuż po lekturze albumu fotograficznego/ „Aryjskie piękno” udałem się do „Świata Herbat”/ I nie mogłem się zdecydować: spowolnić sklerozę/ czy poprawić krążenie, opóźnić pojawienie się zmarszczek/ czy wpłynąć kojąco na pracę dwunastnicy). Gra z językiem i jego frazeologią w lakonicznej odmianie: – Chłoniaki piętro wyżej („Dlaczego uzdrawiająca moc słowa”). Autor „Dandysa” eksperymentuje z formą modlitewną, dramatu scenicznego, prozy, epitafium.
Lecz na koniec pozostajemy z pytaniem. Dlaczego ludzie umierają?
Dlatego.
Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 1/2014)
Krzysztof Jaworski, „Do szpiku kości”, s. 138, Biuro Literackie, Wrocław 2013.

Bruegel według Majewskiego i Ozgi ("Młyn i krzyż" - album)



Oficyna „Bosz” opublikowała pięknie wydany album „Bruegel The Mill and the Cross” dokumentujący pracę Lecha Majewskiego nad filmem „Młyn i krzyż”, do którego storyboardy (graficzną wersję scenariusza) wykonał Jerzy Ozga, od kilkunastu lat pracujący z polskim reżyserem, m.in. przy „Pokoju saren”, „Ogrodzie rozkoszy ziemskich”, realizacjach oper w Berlinie i Wenecji.

„Młyn i krzyż” to wizja Majewskiego inspirowana „Drogą Krzyżową” Petera Bruegela Starszego (potem zresztą skopiowana w warsztacie Bruegela Młodszego) i esejem Michaela Francisa Gibsona, amerykańskiego historyka sztuka, znawcy twórczości holenderskiego malarza, analizującym kontekst historyczny, filozoficzny i symbolikę obrazu.

Album podzielony został na trzy części. W pierwszej znalazł się esej Gibsona ilustrowany fragmentami obrazu. Druga to relacja z planu filmowego, fotografie odtwórców głównych ról, m.in. Michaela Yorka, Charlotte Rampling i Ruetgera Hauera. Ostatni rozdział ekskluzywnego wydawnictwa zawiera wszystkie rysunki Jerzego Ozgi wykonane dla Majewskiego. Inspirowane są one przede wszystkim malarstwem Bruegela, ale także rozwiązaniami scenograficznymi Jerzego Skarżyńskiego do „Rękopisu znalezionego w Saragossie” Wojciecha Hasa. 
Książka jest dostępna w języku angielskim, a miesiąc temu pojawiła się polska wersja. Premierę filmu w Polsce zapowiedziano na marzec, a wywiad z Ozgą o jego współpracy z reżyserem można przeczytać w „Teraz” nr 9/2009.

Paweł Chmielewski
(recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 87)

Lech Majewski, Michael Francis Gibson, "Bruegel The Mill and the Cross", s. 224, Bosz, Olszanica 2010.

Sześć lat w „Wielkim Tygrysie” (Michał Pauli "12 x śmierć")



Tajlandia jawi się wielu ludziom jako turystyczny raj. W tym pięknym kraju, na obrzeżach Bangkoku znajduje się zajmujący 33 hektary zakład karny Bank Kwang zwany przez tubylców „Wielkim Tygrysem”, bo jak on pożera ludzi. Do tego ponurego miejsca trafił kielczanin Michał Pauli (rocznik 1972), absolwent „plastyka”, student łódzkiej ASP. Swoją tajlandzką „przygodę” opisał w książce „12 x śmierć. Opowieść z Krainy Uśmiechu”.
Autora od zawsze fascynowały podróże, mieszkał w Amsterdamie, Berlinie, Barcelonie, w końcu 2002 r. trafił do Tajlandii. Wszystko zaczęło się od tajskiego rękodzieła, którego sprzedaż w Polsce miała być sposobem na kłopoty finansowe. Góra pudełek rosła, a tekowych żab nikt nie chciał kupować. Wtedy znajoma dziewczyna Pim proponuje: wysyłaj mi po kilkanaście tabletek ecstasy do Bangkoku. Listów było dwanaście. Po odbiór części pieniędzy w 2004 r. przyjeżdża Pauli do „Krainy Uśmiechu” (zwyczajowa nazwa Tajlandii) i zostaje aresztowany. Jak się okazuje Pim współpracowała z policją.
Większość państw azjatyckich ma bardzo surowe prawo – za sprzedaż i posiadanie narkotyków karze śmiercią lub w najlepszym wypadku długoletnim więzieniem. Na swojej drodze Michał Pauli spotka skazanych Holendrów, Włochów, Australijczyków, kilku Polaków, którzy z przypadku, naiwności, głupoty, chciwości myśleli, że to właśnie im się uda.
Autor dokładnie relacjonuje pobyt w areszcie i procedury związane z procesem, na który można czekać wiele lat. Gdy do niego dojdzie rozprawy toczą się krótko, dokumenty są wystawiane tylko w języku tajskim, wyrok zapada w zasadzie zaocznie, a pomoc miejscowych prawników jest iluzoryczna.
Po skazaniu na dwunastokrotną karę śmierci Michał Pauli trafia do Bank Kwang. Małe klatki dla kilkunastu, kilkudziesięciu więźniów zakutych cały czas w kajdany. Mamy krótkie życiorysy paru osadzonych Europejczyków, obrazki ze szpitala, który jest bardziej kostnicą, a wszystkie choroby leczy się paracetamolem, karceru, spacerniaka, poranne apele, hymny. Jako białemu jest mu trochę lepiej niż miejscowym. Za pieniądze otrzymywane z domu może kupić jedzenie czy możliwość wysłania listu. Najgorszy jest czas. Tu wszystko trwa długo. Rok w kolejce do dentysty, miesiące w oczekiwaniu na jakiś wniosek. Najlepszy (literacko) jest rozdział, w którym autor zapada się w sobie, wydaje pogodzony z losem. Potem nadchodzi cud. Dzięki wstawiennictwu trzech kolejnych polskich prezydentów Michał Pauli zostaje ułaskawiony przez króla i w grudniu 2009 r. wraca do kraju.
Ta książka to przede wszystkim ostrzeżenie. Czytelnik oczekujący dzieła na miarę brutalnego „Midnight Express” Billy’ego Hayesa (zekranizowanej przez Alana Parkera), który trafił do tureckiego więzienia za przemyt haszyszu, pewnie się zawiedzie. Próby porównań z „Innym światem” Herlinga czy więzienną prozą Stasiuka też spełzną na niczym. W „12 x śmierć” nie chodzi o walor literacki, ale o dokument.
Paweł Chmielewski
(recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 87)
Michał Pauli, "12 x śmierć. Opowieść z Krainy Uśmiechu", s. 238, Ar Test, Kielce 2011.

środa, 16 września 2015

opuszczone.eu, opuszczone.kielce.pl ("Inne przestrzenie, inne miejsca")


Refleksja, którą podjęliśmy w tym numerze – rejony opuszczone, na peryferiach, ale zarazem tętniące życiem, inspirujące – nad obszarami postindustrialnymi i tworzoną w nich sztuką (Baza Zbożowa w Kielcach), doskonale koresponduje z cyklem esejów „Inne przestrzenie, inne miejsca” wydawnictwa Czarne.
Punktem wyjścia dla tych wyjątkowych na gruncie polskim rozważań antropologicznych (mam na myśli zróżnicowanie tematyczne publikacji) jest zaistnienie w ubiegłym wieku dwóch traktatów: „O innych przestrzeniach. Heterotopie” Michaela Foucaulta i „Nie-miejsca. Wprowadzenie do antropologii hipernowoczesności” Marca Augė. Oto światy bez pamięci i bez historii, ziemie niczyje, punkty tranzytowe, które definiują chwile i zmienność. Przewrotność tego wydawnictwa polega na fakcie, że ta efektowna, przytoczona definicja jest nicowana prawie na każdej z kart książki. Autorzy biorąc za początek myśli Foucaulta i Augė oraz miejsca przez nich definiowane (dworce, poczekalnie, tranzytowe porty) odnajdują przestrzenie nieopisane.
Zaczynamy od topografii podróżnych – podróży śladem kastylijskiego kawalera walczącego z wiatrakami autorstwa Magdaleny Barbaruk („El lugar de la Mancha. O cervantesowej geografii”), prototypu pielgrzymowania literackiego. Dziś dublińskie podróże śladami Leopolda Blooma czy moskiewskie tropem Wolanda nie są niczym dziwnym. Ta jednakże odsyła nas w rejony surowych krajobrazów, korespondujących z artystycznym natchnieniem. W tej scenografii sytuuje swój esej o relacjach muzyki i przestrzeni – lub raczej wpływu miejsca na strukturę kompozycji – Szymon Uliasz. Wreszcie toposy miejsca. W Polsce to Zakopane (miasto mit dla naszej kultury). Tutaj, obok refleksji historycznej, przyczynek do rozważań nad istotą miejsc wypoczynku i jego istoty (Janusz Bohdziewicz „TopoS/Zakopane. Spojrzenie z oddali”).
Następne eseje ukazują jak badacze przenoszą na grunt antropologii miejsc literackie pojęcie palimpsestu. Jego istotą jest – w skrócie – nakładanie i wymazywanie kolejnych tekstów. Artykuł Pawła Próchniaka o Lublinie jest takim właśnie poszukiwaniem zapomnianych, opuszczonych, „nadpisanych” miejsc związanych z kulturą żydowską w tkance miasta. Tematowi zamazywania/ zapomnienia poświęcona zostaje czwarta część książki „Ślady (nie)obecności”. Wątek żydowski to zarówno prywatna historia Moniki Sznajderman zaklęta na kliszy („Przerwy w pamięci. Historia rodzinna”) jak i głośny projekt fotograficzny Łukasza Baksika „Macewy codziennego użytku” o wtapianiu się (niszczeniu) nagrobków w tkance naszego otoczenia, teksty Aleksandry Janus i Romy Sendyki o miejscach pamięci i ich paradoksie. Ten aspekt zarysowany został – w innej perspektywie – w poprzednim numerze magazynu („Pomniki nas nie uratują”).
Zapomnienie i odnalezienie żydowskiej tradycji zyskuje w publikacji rys antropologiczny. Dla czytelnika ta część może okazać się najbliższa. Przeszłość Kielc i regionu w kontekście kultury żydowskiej jest dość dobrze znana dzięki publikacjom chociażby Krzysztofa Urbańskiego i Marka Maciągowskiego (w numerze 3/2013 prezentowaliśmy książkę Joanny Tokarskiej-Bakir zawierającą wiele oryginalnych dokumentów pogromowych i antysemickich z regionu). Kirkuty w Kielcach, Bodzentynie, Ożarowie, Chmielniku, Szydłowcu są dobrze udokumentowane, zdewastowane i zmienione synagogi uwiecznił w swoim albumie „Niewinne oko nie istnieje” Wojciech Wilczyk.
Formę literackiego eseju dla opisu „Śmierci przedmieść” wybrała Agnieszka Wolny-Hamkało. Rejony niegdyś peryferyjne, kojarzone z rumowiskiem zaczynają się upodabniać do centrów miast. Wzrastać wraz z degradacją tych drugich. Magdalena Zych pisząc artykuł „Działki, obrzeża krajobrazu”, analizując rzeczywistość działkową na modelu z Marsylii, Londynu, Krakowa, Wrocławia i Katowic dochodzi do konkluzji – ...trudno się tym zachwycać, trudno po tym chodzić, nie ma powodu, żeby tam jechać. (...) w działki jest także wpisana krańcowość egzystencji. Tu zmysł obserwacyjny przywołuje mickiewiczowskie „szkiełko i oko”. Fascynująca do zwiedzania przestrzeń (por. „W interiorze panuje spokój”, „Projektor” 3/2013) zostaje odarta ze swego uroku. „Opuszczone.com” to tytuł tekstu Doroty Majkowskiej-Szajer oraz strony internetowej, której właściciele dokumentują zapomniane fabryki, osiedla. Te „biedne miejsca” ukazuje autorka w perspektywie teatru Tadeusza Kantora. Autorzy ukrywają lokalizacje, lecz uważny czytelnik ich serwisu odkryje m.in. nieistniejące ruiny odlewni żeliwa w Stąporkowie lub (prawie na pewno) nieczynną cegielnię w Sołtykowie.
Wielbiciel biednych przedmiotów nie może po prostu na nie popatrzeć i pójść dalej. Chce je jakoś podnieść, ująć, pokazać komuś ich zgrzebną urodę, która nie jest przecież oczywista, zatrzymać jakoś tę formę, która nieuchronnie się rozpada.
Paweł  Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 1/2014)
„Inne przestrzenie, inne miejsca”, red. Dariusz Czaja, s. 353, Wyd. Czarne, Wołowiec 2013.

Mityczny świat prowincji (Sławomir Rogowski "Zima stulecia")



 Literatura karmi się mitem, nie jest nigdy wiernym odwzorowaniem rzeczywistości, to już zadanie historii. Pisarz filtrować musi świat otaczający poprzez sito własnej wyobraźni i wciąż stwarzać nową realność, niby podobną do prawdziwej, a jednak inną; nawet pełni wiary w siłę mimesis starożytni Grecy uwielbiali mieszaninę fantazji z półprawdą, której nigdy nie śmieli  nazwać kłamstwem.    
„Zimy stulecia” Sławomira Rogowskiego nie można czytać jako apoteozy, czy kroniki lat minionych, to tyleż wspomnienie, co autofikcja, kreacja świata, który odchodzi w otchłań zapomnienia i śladów jego poszukiwać będziemy niedługo tylko i właśnie z książką autora. To pisarstwo świadomie prowincjonalne, lecz próby najwyższej, prowincjonalne jak Bohumil Hrabal z „Takiej pięknej żałoby”, którego stylistyczne tropy odnajdujemy w wielu opowiadaniach cyklu.  Urodziłem się w moim mieście jako dziecko odwilży. Na południe od Warszawy, na północ od Krakowa, gdzieś między Jasną Górą, a Bieszczadami, w zakątku zapomnianym przez szczęście, dobrobyt i ostatnio literaturę, skąd wszyscy uciekają, z tej przeklętej i nudnej prowincji, która stać się może zarówno  przekleństwem jak i  natchnieniem. Najlepsze dzieła o naszym regionie wychodziły spod pióra „emigrantów”, ten swoisty klimat warszawskich opowiadań Żeromskiego i neapolitańskich Herlinga wyśledzić można na kartach debiutanckiego tomu gdańszczanina z wyboru Sławomira Rogowskiego. Z zazdrością i żalem odczytywaliśmy cudowną i tajemniczą przestrzeń Warszawy, Krakowa, Łodzi, o Gdańsku i Wrocławiu nie wspominając, i oto z nostalgicznej, sennej, zabawnej prozy „Zimy stulecia” wyłania się kolejna przestrzeń mityczna – Kielce. Ten rodzimy, hrabalowski opis przywołał skojarzenia z „Portugalią” Zoltana Egressy, podobne twarze, miejsca i przedmioty, gdzieś zawieszone poza czasem.
Świat bohaterów „Armstronga”, czy „Sióstr Sztolf” jest świadomie apolityczny, jeśli „duch historii” wkracza w życie postaci, to nie udrapowany w konradowski płaszcz kombatanctwa, lecz groteskowe przygody pewnego wytwórcy gazowanej oranżady („Etykieta zastępcza” – prywatnie uznaję za najlepszy utwór zbioru) lub humorystyczne uwagi wymieniane przez sędziego Holę z restauratorem Łapką. 
Tom uzupełniają, pisane w stylu wczesnych opowiadań Głowackiego „Gołoborze” szkic do zbiorowego portretu rówieśników autora i symboliczny obrazek „Ostatnie golenie” w nastroju bliskim magicznemu realizmowi prozy polskiej przełomu lat 60 – tych i 70 - tych. Czy wraz z tomem ośmiu opowiadań przeżyjemy renesans regionalnej literatury. Nie wyrokuję, lecz czytałem, bez zniecierpliwienia i niesmaku, który często towarzyszy lekturze współczesnej prozy.
Paweł Chmielewski
(recenzja - miesięcznik "Teraz" nr 5)
Sławomir Rogowski, "Zima stulecia", s. 100Wydawnictwo Literackie, Kraków, 2004.

wtorek, 15 września 2015

Utopia prywatnej księgi (Radosław Nowakowski "Moje państwo")

„W imieniu wszystkich bytów i niebytów wypełniających Liberlandię po brzegi uroczyście deklaruję: nie będziemy nigdy wełny owijać w bawełnę, ani w jedwab prawdziwy jak również i sztuczny...” – to początek preambuły do konstytucji, gdyby Liberlandia, państwo jednostkowe, istniejące, powołane przez Radosława Nowakowskiego miało konstytucję. Gdyby nie wieściło się w prywatnej przestrzeni podwórka w Dąbrowie Dolnej, w granicach-nie-granicach swojego wirtualnego bytu, pewnie miałoby ustawę zasadniczą.

A tak jej nie ma.

Jest wolne. Jest państwem książek, państwem wolności, państwem pięknym. Krainą utopii. „Moje państwo”, które leży na biurku, moim biurku (chociaż autor przewrotnie za tą definicją własności by się nie zgodził) powstało w latach 2008-2012. Malutkie rozdziały, eseje drukowane były na łamach „Wici”. Potem zostały uzupełnione, delikatnie, bądź mniej delikatnie przerobione, wydrukowane, oprawione przez Radosława Nowakowskiego, artystę książki i muzyka. Ale ta data wydania jest też cokolwiek umowna, bo egzemplarz, który opisuję nosi numer 24.07.2013 i nawet do końca nie wiem czy jest mój, czy tylko uległ wypożyczeniu. Tak to już jest w Liberlandii. Przy okazji zapytam autora o tytuł własności albo raczej zawłaszczenia na potrzeby recenzji, której dokonuję.

„Moje państwo” to księga, która przypominać nam może radosne czasy oświeceniowej filozofii, zaczyna się tam, gdzie Kandyd skończył swoją opowieść. To utopia, humorystyczny i wysmakowany esej o wolności, krętych ścieżkach rozumu, szczęściu i przede wszystkim o książce. I o pułapkach naszych przyzwyczajeń i języka. Malutka podróż w głąb takiej powiastki (jednej z moich ulubionych w traktacie): „Powiadają, że za siedmioma tysiącami płotów i siedmioma tysiącami miedz było takie państwo, w którym pacjenci płacili swoim lekarzom wtedy, kiedy byli zdrowi, a przestawali im płacić , kiedy dopadło ich jakieś wredne choróbsko”.

Przewodnik po Liberlandii prowadzi nas do rozdziału „Stroje”. Turysta sięga po niego pragnąc dowiedzieć się czegoś o narodowym ubiorze lub modzie panującej w tych stronach. I jest o strojach, ale... fortepianów, skrzypiec. Takie kalambury, labirynty wciąż napotykamy. Dlatego to nie jest książka do jednorazowego czytania. Jest rozdział o wojnie, klimacie, igrzyskach, kalendarzu.

Autor (narrator) czyta świat – podwórko, liść na drzewie, ścieżkę biegnącą obok łąki sąsiada, pracownię na strychu, zabłąkanego karalucha. Świat jako książka. To pięknie. I utopijne. A może nie?
 Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 2/2013)

Radosław Nowakowski, „Moje państwo”, wyd. Liberatorium, Dąbrowa Dolna, 2008-2012.