sobota, 28 maja 2016

Przekonać nieprzemakalnych ("Szwecja czyta. Polska czyta")

W amerykańskich serialach familijnych, kinie obyczajowym, nawet horrorach (tuż przed nadejściem złego) rytuałem jest wspólne czytanie książki przez rodziców i dzieci. Każdy z byłych prezydentów USA funduje bibliotekę swego imienia – zrobili to nawet nielubiany Richard Nixon i fikcyjny Frank Underwood (jeszcze jako kongresman).
Polscy politycy podobno boją się fotografować na tle księgozbiorów, żeby nie stracić wyborców. W zbiorze wywiadów – z tłumaczami, pisarzami, dziennikarzami, bibliotekarzami – zatytułowanym „Szwecja czyta. Polska czyta” jest wiele ekwilibrystycznych porównań, ale najbardziej obrazowe przywołuje dwie postaci literackie – komisarza Kurta Wallandera z powieści Henninga Mankella, który ma w domu dużą bibliotekę i często pojawia się z książką. W zestawieniu z nim prokurator Szacki z cyklu Zygmunta Miłoszewskiego to „ćwierćinteligent”, czytający tylko akta spraw.
Część publikacji dotycząca Polski przygnębia – ponury, bury obraz świata, zdominowanego przez samorządowców, męczących się nad problemami bibliotek, książek i kultury. Nieprzemakalnych, którzy nie za bardzo rozumieją, że społeczeństwo oczytane, to społeczeństwo innowacyjne, kreatywne i bogate. Jak zły sen rozmówcy przywołują projekt ustawy „o stałych i regulowanych cenach”, popieranej przez Polską Izbę Książki – która „przetestowana” chociażby w Norwegii, wywindowała ceny w kosmos i zniszczyła wielu małych wydawców.
Gdy nawet mamy urzędników rozsądnych i pomysły ciekawe, to – tu sięgnę do zbiorowego doświadczenia kilku moich znajomych – nagle słyszymy z ust osoby kierującej placówką kultury, deklarację, iż książek nie trzeba recenzować, nie trzeba ich czytać, ergo literatura jest zbędna. Tak automatyczne i samoistne wykluczenie z kręgu cywilizacji śródziemnomorskiej (bo czymże jest negacja książki?), powinno sprawić, że kamień płakałby krwią na kieleckim bruku. Lecz wszystko jest przecież, tylko – jak pisał poeta – kwestią smaku.
Model szwedzki – który uczynił z literatury i praw do jej ekranizacji, jedną z najważniejszych dziedzin skandynawskiej gospodarki oraz kulturowy fenomen, opiera się na całkiem innych zasadach. Zacznijmy od ekonomii – „karuzeli i huśtawki” – tytuły bestsellerowe pozwalają na finansowanie publikacji ambitnych. VAT na książki został obniżony Czytelnictwo w Szwecji było zawsze egalitarne i demokratyczne, bardzo powszechne w kręgach robotniczych, od kilku wieków wspierane przez kościół protestancki. Każda gmina ma ustawowy obowiązek utrzymywać bibliotekę z działem dziecięcym. W większości dzienników i tygodników minimum dwie strony muszą być przeznaczone na recenzje. Na spotkania z pisarzami (biletowane) przychodzą tłumy. Wreszcie zawód redaktora wydawniczego jest prestiżowy i cieszy się ogromnym szacunkiem.
Literatura kraju Strindberga i Lagerkvista jest w Polsce bardzo popularna. W drugą stronę to nie działa. Stefan Ingvarsson (tłumacz) podsumowuje: Polska ma dobrych poetów, doskonałe książki ambitne i fantastykę oraz reportaż, ale nie ma tradycji pracy nad fabułą. W Polsce właściwie nigdy nie zaistniała powieść środka. Czasem tylko rozmówcy ze Sztokholmu czy Malmö upatrują problemu skandynawskiej literatury w jej sukcesie i dominacji kryminału oraz demokratycznej zasadzie, że można w dyskursie zignorować np. Homera. 
Paweł Chmielewski
(recenzja - "Projektor" 1/2016)
"Szwecja czyta. Polska czyta", s. 317, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2015.

Metamorfoza sybaryty z Zwittau (David M. Crowe, "Oskar Schindler. Prawdziwa historia")

Za kilkanaście miesięcy minie 25. rocznica powstania jednego z najważniejszych filmów końca ubiegłego wieku, a na pewno najlepszego w dorobku reżysera „kina nowej przygody” – Stevena Spielberga. Mowa oczywiście o „Liście Schindlera”.
O Oskarze Schindlerze pierwszy raz dowiedziałem się jeszcze mieszkając w Krakowie, gdy na ścianie kamienicy przy ulicy Gazowej, tuż obok nieistniejącego od paru lat kina „Wisła”, wisiał plakat – producent filmowy poszukiwał statystów, ciemnowłosych, najlepiej całych rodzin oraz wypożyczał przedwojenne rekwizyty – ubrania, obuwie, walizki. Potem na ulicy Szerokiej (w zasadzie placu) zaparkowały ciężarówki, parę ekskluzywnych samochodów, kręcił się niski człowiek w zielonej kurtce z kożuchem, prostokąt ulic otoczono taśmami, obstawiono policją i „coś” montowano. Kilka dni później wracałem wieczorem z centrum. Było ciemno. Przeszedłem przez plac i nagle trafiłem na ciąg bram z dziwnymi napisami, szyldów z gwiazdą Dawida. Planu zdjęciowego nikt nie pilnował. Pobiegłem do domu po aparat i zrobiłem kilka zdjęć. Wciąż jednak nie wiedziałem kim był Oskar Schindler.
Kim w takim razie był Oskar Schindler? Czy naprawdę godnym szacunku wybawcą, jakim jawi się w filmie Stevena Spielberga „Lista Schindlera”? Czy też uganiającym się za kobietami alkoholikiem obdarzonym wątpliwymi umiejętnościami biznesowymi? – tak zaczyna biografię przemysłowca z Zwittau pisarz David M. Crowe, wykładowca, honorowy przewodniczący Stowarzyszenia na Rzecz Studiów nad Nacjonalizmem Uniwersytetu Columbia, członek komitetu Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. Autor dotarł do niepublikowanych dokumentów, listów rodzinnych, ale przede wszystkim bogatych archiwaliów czeskich (Zwittau, to dzisiejszy Svitavach na Morawach), polskich, niemieckich, argentyńskich (tam po wojnie przez kilka lat mieszkał Schindler), amerykańskich i izraelskich. Są wśród nich stenogramy przesłuchań, raporty policyjne, zeznania świadków przed komisjami badającymi zbrodnie nazistowskie, sentencje wyroków. Spotykał się z „dziećmi Schindlera” (tak nazywał Oskar „swoich” Żydów, których ocalił z zagłady), byłą żoną, wielokrotnie odwiedzał Polskę, Czechy i Izrael, przestudiował korespondencję i notatki prasowe z kilkuletnich, nieudanych prób nakręcenia filmu jeszcze w latach 60. i 70.
To najpełniejsza biografia niemieckiego Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata – tytuł otrzymał dopiero pośmiertnie, za życia posadził tylko drzewko, ale wobec sprzeciwu niektórych członków Yad Vashem nie ujrzał oficjalnego dyplomu – który obok Raoula Wallenberga i Ireny Sendlerowej uratował największą liczbę Żydów podczas II wojny światowej – ok. 1200 osób. Crowe pisząc biografię i przywołując kolejne fakty z życia Schindlera – zwłaszcza te dotyczące prowadzenia fabryki w Krakowie – konfrontuje je z obrazami filmowymi Spielberga.
Reżyser „Szczęk” i „Imperium słońca” nie chciał początkowo ekranizować książki Thomasa Keneally’ego „Arka Schindlera” (na niej oparto scenariusz), proponował ją Romanowi Polańskiemu (odmówił ze względu na bliski związek z obozem w Płaszowie – zginęła tam jego matka) i zatrudnił Martina Scorcese. Hamletyzowanie (świetnie opisane) wielkiego reżysera kończy się po kilku latach i zgoda na zamianę zostaje przehandlowana ze Scorcese za... „Przylądek strachu”. Autor biografii długo analizuje i szuka np. słynnej „dziewczynki w czerwonym płaszczyku” (kilka hipotez) i pokazuje jak w rzeczywistości powstała słynna „lista”. Jej autorem nie był wcale Schindler, który organizował wtedy przeniesienie fabryki do Czech, a przez parę dni, aresztowany przez gestapo, siedział w więzieniu. Listę ułożył – nie bez egoistycznych intencji ktoś całkiem inny (tu odsyłam do książki). Chwytające za gardło sceny nocnego pisania przez Liama Neesona i Bena Kingsleya, ostatniej przemowy Oskara Schindlera (ze złotą odznaką jako symbolem dwójki ocalonych z Holocaustu) nigdy nie miały miejsca. Crowe punktuje je po kolei, ale myślę, że filmowa wersja Spielberga nie byłaby tym, czym jest, czarno-białym arcydziełem o potwornej sile rażenia, gdyby ściśle trzymała się życiorysów.
„Oskar Schindler. Prawdziwa historia” to również rozbudowane tło historyczne. Autor kreśli szeroką perspektywę systemu biurokratycznego Generalnej Guberni, wyjaśnia okoliczności i uwarunkowania ataku III Rzeszy na Czechosłowację i Polskę (pamiętajmy, że odbiorcą jest przede wszystkim czytelnik anglosaski). Duży rozdział traktuje o postaci Amona Götha, komendanta obozu pracy (potem koncentracyjnego) w Płaszowie. Diaboliczna relacja Schindlera usiłującego przekupić i obłaskawić Götha, stanowi jedne z ciekawszych fragmentów książki. Bez nazistowskiego zbrodniarza nie byłoby „anioła” Schindlera. Göth i Schindler stanowią manichejskie odbicie natury świata.
David M. Crowe wciąż stawia pytania, kiedy Oskar Schindler zaczął być dobry. Dlaczego stał się dobry? Jeszcze przed wojną (w jej trakcie i po zakończeniu również) znany był z hazardowych długów, pijaństwa (kilka razy aresztowany) i licznych kochanek. Uwielbiał życie. Był agentem Abwehry, który jeszcze na terenie Czech współtworzył plany dywersji przeciw Polsce. Postawiona zostaje teza, że uczestniczył w operacji „Himmler” (m. in. atak na radiostację w Gliwicach). Do Krakowa przyjechał tylko po to, aby się wzbogacić, słysząc, że za bezcen można tu przejąć pożydowskie fabryki.
Kiedy więc następuje metamorfoza Oskara Schindlera? Nie otrzymujemy bezpośredniej odpowiedzi. Crowe stawia tezę, że dopiero w zetknięciu z Göthem, patrząc na likwidację krakowskiego getta, aresztowany przez gestapo („za prożydowskie i propolskie sympatie”) zaczyna być nie tylko finansistą, ale zaczyna dojrzewać jako człowiek. Ostatecznej odpowiedzi nie otrzymujemy. Wraz z nią biografia przestałaby nas interesować. Życiorys bez tajemnicy, to życiorys mało ciekawy.
Paweł Chmielewski
(recenzja - "Projektor" 1/2016)
David M. Crowe, Oskar Schindler. Prawdziwa historia, s. 862, Prószyński Media, Warszawa 2015. 

Jest na wzgórzu dwór Mendoga (Tadeusz Lubelski "Historia kina polskiego")

„Historia kina polskiego”, nie filmu, a właśnie kina – to tytuł obszernej (793 strony drobnym druczkiem) książki Tadeusza Lubelskiego. Nie poruszamy się tylko w zaklętym kręgu ustawień kamery, kreacji aktorskiej, szybkiego montażu, korespondencji muzyki z obrazem. Film jest częścią życia społecznego, zależy od politycznych decyzji i ekonomicznych uwarunkowań. To historia rzucona na tło szerokie, panoramiczne.
Czytając ostatnie fragmenty zastanawiałem się czy lepszym –bezpieczniejszym – pomysłem byłoby doprowadzenie historii do roku 2000, może 2005, zamiast zakończenie jej na produkcjach wyświetlanych kilka miesięcy temu (w książce znajdujemy nawet informację o śmierci Marcina Wrony). Dystans byłby bezpieczniejszy, choć z drugiej strony, zamysł autorski pozwala spojrzeć na najnowsze filmy w prawie szerokoekranowym planie.
Historia kina, to historia technicznego postępu. Zanim poznamy pierwsze polskie filmy, Lubelski dokładnie relacjonuje najstarsze próby, pokazy, rywalizację firm produkujących sprzęt, przytacza relacje z planu najwcześniejszych, króciutkich filmów, kreśli sylwetki producentów, ich opór wobec dźwięku, kreowanie mody, ceny biletów. Dość dużo anegdot (zwłaszcza w rozdziałach poświęconych międzywojniu), cytatów i odsyłaczy do artykułów prasowych, prac naukowych, wywiadów, tworzy bogaty materiał bibliograficzny. Sugestia autorska jest dość jasna – kto chce niech sięga głębiej. Nie wiem czy zaproponowałbym lekturę linearną „Historii polskiego kina”, raczej hasłowo-encyklopedyczną – konkretny film, reżyser, scenarzysta, nurt gatunkowy i zabawę w śledzenie, który z twórców uznawany jest przez Lubelskiego za wybitnego. Nie ma tej egzemplifikacji w tekście, lecz Wojciech Has i Krzysztof Zanussi zdają się najbliżsi wrażliwości krakowskiego filmoznawcy. Również Kieślowski, zmiażdżony przez krytykę oficjalną i opozycyjną za obraz „Bez końca”.
Tadeusz Lubelski proponuje analizę polskiego kina z punktu widzenia strategii i postaw twórczych (tu przypomina się klasyczne dla literaturoznawstwa dzieło o strategiach poetyckich Edwarda Balcerzana), parafrazując tytuły słynnych filmów i utworów literackich. Mamy zatem „Fabulatorów”, „Mikrobiografów”, „Artystów” i „Z punktu widzenia: -wykluczonych, -wchodzących w życie”, zapożyczenia od Brandysa i Hłaski.
Po rozpoznaniu 120 lat historii polskiego kina rozumiemy, co najbardziej szkodzi sztuce – paternalizm i polityczne zamówienie. Służą temu zwłaszcza trzy przypowieści. Dwa przypadki – niemożność, niszczenie scenariuszy (przykładem „Robinson warszawski” o Szpilmanie według pomysłu Czesława Miłosza) i reżyserskiej inwencji w okresie 1945-1956 oraz skazanie na niebyt wielu arcydzieł w stanie wojennym, to czarny scenopis dziejów.
I tylko jedna, najstarsza przypowieść jest zabawna. Pierwszy okres po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. to wysyp filmów patriotycznych, ekranizacji literackiej klasyki. Największym przedsięwzięciem okazał się „Pan Tadeusz”. Obraz współfinansowany przez państwo, reżyserowany przez doskonale „usytuowanego” Ryszarda Ordyńskiego, o budżecie pół miliona złotych (starałem się znaleźć przelicznik równowartości – to prawdopodobnie ponad 20 mln współczesnych złotych). Po premierze marszałek Piłsudski miał powiedzieć Ordyńskiemu: Otóż w dawnych czasach żył na Litwie książę Mendog. Posiadał wielki zamek. Bywało, że zapraszał gości na ucztę... a później ich mordował... No, do widzenia panu, do widzenia.
Pouczające. Nie tylko dla reżyserów.

Paweł Chmielewski

(recenzja "Projektor" - 1/2016)

Tadeusz Lubelski, „Historia kina polskiego”, s. 793, Wydawnictwo Universitas, Kraków 2015.

środa, 25 maja 2016

Noworodek ("Komiks i my")


Zacznijmy od tego, że operator pocztowy pobił jeden z rekordów świata (albo przynajmniej Polski). Z Poznania, przez Jelenią Górę i Tarnobrzeg, po pięciu miesiącach dotarły do redakcji dwudzieste „Zeszyty Komiksowe”, a kilka dni później otrzymałem pierwszy numer nowego magazynu „Komiks i my”. 
To bardzo ciekawe, wręcz genialne, bo mam oto dwie strony komiksowego medalu. Demokracja i wolność słowa są jednak super, jeśli nawet cokolwiek, ktokolwiek i gdziekolwiek wmawiano by czytelnikom pogląd przeciwny. „Zeszytami Komiksowymi” zajmę się trochę później i w innym miejscu. Najpierw noworodek czyli „Komiks i my”.
Magazyn pięknie wydany, przede wszystkim czysty, przemyślany projekt graficzny. Pięciu autorów. To może niewielu jak na magazyn 64-stronicowy, ale zakładam, że tak wyglądają tylko początki i stopniowo, zarówno rysowników jak i publicystów będzie przybywać. Może tylko troszeczkę zabrakło mi artykułu albo chociaż przywołania Macieja Parowskiego, bo przecież tytuł magazynu odwołuje się do jego słynnego eseju z lat 80. Autorem recenzji jest Sławomir Zajączkowski (zarazem redaktor naczelny „Komiksu i nas” – tak chyba powinniśmy odmieniać tytuł periodyku), który w dwóch tekstach: „Komiks frankofoński w służbie Mahometa” i „V jak Vendetta” pokazuje inną, cokolwiek ciemną stronę opowieści graficznych. Można z autorem się nie zgadzać, ale nie można mu odmówić pasji polemicznej – czasem być może zbyt ostrej. Za ciekawszy uznaję tekst o komiksie Alana Moore’a, który proponuje odczytanie albumu jako nihilistycznego manifestu. Nawet nazwałbym, że trochę w duchu turgieniewowskich "Ojców i dzieci". Lubię takie konfrontacje - z jednej strony recenzja, z drugiej strony chociażby filmowa adaptacja. Domykający numer "blogger" Krzysztofa Wyrzykowskiego - wyjaśniający fenomen Thorgala i jego znaczenie dla całego pokolenia rysowników - mieści się w konwencji luźnych wpisów, choć oczywiście nie ma tego ciężaru gatunkowego wcześniejszej publicystyki.
Komiksy – Grzegorz Weigt kompletnie do mnie nie przemówił. Być może miałem problem (klasyczne zmęczenie materiału) przy lekturze ze względu na powód dość prozaiczny – krój czcionki, który jest najzwyczajniej nieczytelny. Podobały mi się króciutkie „stefanki” (nie mylić z imieninami Żeromskiego) czyli „Przygody Stefana” Mieczysława Skalimowskiego. Potem już było coraz lepiej. „Idioci” Krzysztofa Wyrzykowskiego – inteligentna parafraza „Czarnoksiężnika z krainy Oz”, z zakończeniem zrozumiałym tylko w kontekście ekranizacji książki. Metafizyczne sf Piotra Promińskiego „Stacja kontroli dusz” to już ekstraklasa, przede wszystkim graficzna (wycyzelowana czerń i biel), zaś warstwa językowo-scenariuszowa komiksu wymaga niezłej znajomości zagadnień teologicznych. Ale to dobrze. W końcu komiks powinien również zachęcać do myślenia w różnych kategoriach.
I czekam na drugi numer.