środa, 28 października 2015

Kociokwik nasz powszedni (Filip Springer "Wanna z kolumnadą")

Zaraza ma swoje odmiany. Najczęstsze to: ropowica pożółkła, pawiak tęczowy, wyprysk falisty, trójkąciak pastelowy (zwany też alfonsiakiem trójkątnym) i jedna z najgroźniejszych: różowe ropnie różowate (w dwóch odmianach – różowej i silnie różowej).
Czy to opis z podręcznika „Małego wirusologa”? Nie. Fragment jednego z reportaży Filipa Springera zawartych w książce „Wanna z kolumnadą”. W posłowiu Andrzeja Stasiuka czytamy: ... zazwyczaj bronię (...) tej histerii człowieczego krajobrazu. Częściowo z przekory, ale bardziej z umiłowania badziewnych cudów ludzkiej, to znaczy polskiej, kreatywności, która mnie wprawia w osłupienie i podziw. Jesteśmy narodem ekstremistów. Jesteśmy rewolucjonistami totalnymi.
Jesteśmy też pewnie narodem sarmackim. O silnie rozwiniętym instynkcie terytorialnym. Ograniczonym do bardzo małego terytorium. To, co poza nim jakieś takie wspólne, to pewnie niczyje albo tego Nowaka spod piątki, którego nie lubię. Poza tym Polacy w czterech piątych (lub nawet więcej) twierdzą, że w Polsce jest ładnie i... bardzo ładnie. Od tego zaczyna Filip Springer. Potem bada medyczny przypadek zwany „pastelozą”.
To dość przewrotna choroba. Dopada bloki, komisariaty, sklepy, przedszkola, domy kultury. Jest bardzo zaraźliwa. Rozpoczynamy śledztwo w sprawie ogniska choroby. Wielu sądzi, że zaczęło się w 1993 r. we Wrocławiu od Domu Handlowego Solpol. Architekt Wojciech Jarząbek dostał sto dwadzieścia godzin na wykonanie projektu. Złośliwi twierdzą, że gdy już wszyscy posnęli ze zmęczenia, to kolory dobrała sprzątaczka. Wrocławianie byli jednak zadowoleni. Po latach szarości PRL-u dostali coś kolorowego. I pasteloza się rozpełzła.
Zaczyna się najczęściej tak: do architekta przychodzi inwestor albo prezes spółdzielni i mówi, że ma być „pastelowo”. Co to znaczy pastelowo? Prezes na kolorach się nie zna, ale wybrała taki jego sekretarka. Kobieta. Jak wiadomo kobiety znają się na kolorach. Albo inaczej – prezes daje się przekonać, żeby jednak nie pastelowo, a lepiej zmówić projekt. Ile kosztuje projekt? Kilkanaście, dwadzieścia tysięcy. Ile?! Prezes wychodzi w przeświadczeniu, że ci artyści i architekci to całkiem powariowali. Przecież to tylko kolorki.
Mój kielecki blok jest pastelowy. Pomalowany jakieś osiem, dziewięć lat temu. Wcześniej był brązowo-ugrowy. Dokoła każdy wieżowiec, czteropiętrowiec jest inny. Takiego kociokwiku mogą nam pozazdrościć spółdzielnie w innych miastach. Dwa lata temu lokalna „Gazeta Wyborcza” ogłosiła konkurs na najładniej i najgorzej pomalowany blok. Jeden z jurorów stwierdził, że w Kielcach trzeba by nominować całe osiedla: Na Stoku, Świętokrzyskie i Słoneczne.
O czym jest jeszcze „Wanna z kolumnadą”? O gargamelach, dziwnych piramidach, rzekach w środku miast, które znikają i o grodzeniu. Polaków opanowała mania płotów. Podobno w ogrodzeniach jesteśmy europejską czołówką. Springer chodzi i pyta czy ogrodzenia chronią. Każdy wchodzi, wychodzi, ochroniarze się nudzą, ale mur musi być. Trochę jak w „Zemście”. Tu ujawnia się ten instynkt terytorialny. Zagadnięci najczęściej odpowiadają, że to sąsiedzi z bloku obok podrzucali im śmieci.
Deweloperskie raje to kolejny rozdział. W zbiegu Warszawskiej i Krasickiego (już zdekomunizowanego) stały przez trzy lata dwa dziwaczne domy. Wraz ze ścianami były szerokie może na trzy metry, a długie na kilkanaście. Myśleliśmy, że w takich kiszkach nikt nigdy nie zamieszka. Deweloper w końcu jednak sprzedał mieszkania. Budynki są koszmarne. Autor „Wanny...” rozmawia z mieszkańcami takich edenów, tonie w błocie i ze smutkiem patrzy na dzieci, które taplają się w mokrym piasku. Może poszłybyście na lody? To ponad pół godziny drogi. Nikomu się nie chce. Do centrum miasta jest ponad piętnaście kilometrów. Kilka samotnych, rachitycznych drzewek rośnie na skraju budowy kolejnego osiedla. W folderze było pięknie.
Uczeń w polskiej szkole (podstawówka i gimnazjum) ma przez dziewięć lat 255 godzin plastyki. W Rumunii dwa razy więcej, w Czechach ponad sześćset. Jadąc na południe lub zachód przeżywamy nagle szok. Czegoś nam brakuje. Czego? Reklam.
Zaledwie dziesięć procent (szacunek optymistyczny) banerów i bilboardów jest w Polsce wieszanych legalnie. Z rozbrajającą szczerością pracownica jednej z agencji mówi Springerowi, że dopóki mandaty nie przekraczają kosztem „potencjalnej oglądalności”, to nic się nie zmieni. Autor dzwoni, zaczepia, wypytuje. Odpowiedzi są rozbrajające: to za to trzeba płacić? Inni wieszają, to ja też powiesiłem. Powiesiliśmy, niech wisi i czekamy czy ktoś się do nas zgłosi po pieniądze. Na zdesperowanych przeciwników reklamowego wodospadu patrzy się jak na straceńców lub wariatów.
Świetna książka. Jaki z niej morał? Przytoczę pewną historię. W ostatnim rozdziale Filip Springer opisuje jak zafascynowały go internetowe grupy i fora obywatelskiego sprzeciwu. Założył grupę protestującą przeciw zajmowaniu chodników przez samochody. Robił zdjęcia, zbierał fanów. Po jakimś czasie został wezwany na komisariat. Przesłał zdjęcia więc miał podpisać kilkadziesiąt protokołów i stawić się na wszystkich rozprawach jako świadek. Za nieobecność będzie kara, bo to obrażanie majestatu Rzeczypospolitej. Policjant był wyraźnie uradowany i wrócił do przerzucania papierów.
 Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 2/2014)
Filip Springer, „Wanna z kolumnadą”, s. 247, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz