Paweł Chmielewski
("Projektor" 6/2017)
Polska literatura i krytyka literacka znalazły się w
bardzo ciekawym miejscu – kończy się czas pomnikowych i ulizanych biografii,
czas „brązowników”. Wracamy do metody Zbyszewskiego i Boya-Żeleńskiego. Pisarze
mają słabości, wstydliwe tajemnice, czarne plamy w życiorysach. Makuszyński
jest mizoginem i zdarza się mu bywać antysemitą („Projektor” 4/2017), Lem kłóci
się o honoraria i zmaga z surrealistycznym światem PRL-u („Projektor” 5/2017),
Wyspiański z chorobą weneryczną i obsesją śmierci (por. str. 34). Przed nami
etap trzeci – fabuły oparte na biografiach w duchu Irvinga Stone’a, Davida
Weissa i Somerseta Maughama. Nadejdzie niedługo.
W nurcie „życiorysów odbrązowionych”, opartych na
rzetelnej i bogatej analizie źródeł, ukazały się dwie rebiografie – Witolda Gombrowicza
i Stefana Żeromskiego.
Obcy
To dość dziwne, ale nie istniała dotychczas pełna relacja
z życia Witolda Gombrowicza. Autor „Kosmosu” egzystował tylko w autokreacyjnych
„Dziennikach” i biografiach częściowych – fascynujących, lecz poprzez odwołania
do niewielkiego skrawka życiorysu – podsycających ciekawość, jak „Jaśnie
Panicz” Joanny Siedleckiej, „Gombrowicz w Vence” Krzysztofa Głaza, „Witold
Gombrowicz i ateizm integralny” J.P. Salgasa. Nie istniała, do końca września
tego roku. Kilkuletnie badania nieznanych dokumentów, wspomnień, podróże
śladami pisarza – i oto mamy: prawie 1200 stron w dwóch tomach, ok. 170 zdjęć,
11 map. „Gombrowicz. Ja, geniusz” Klementyny Suchanow.
Pisarz, być może najwybitniejszy w Polsce w XX w.,
niektórzy twierdzą, że nawet w Europie, a w zasadzie jego powikłany,
chaotyczny, niski i ciemny, wysoki i wzniosły życiorys, zostaje pokazany na tle
przemian historycznych, intelektualnych i społecznych dwudziestego stulecia, na
tle losów rodzin Kotkowskich (matki) i Gombrowiczów (ojciec) – tak obszernej
prezentacji najbliższych Itka (jak go nazywano) dotychczas nie było. Lektura
rozdziałów genealogicznych (nie tylko zresztą ich) podkreśla efekt –
powtarzający się na kartach każdego z tomów – „obcości”. Gombrowicze, ziemianie
z Litwy, zostają – po kilku wiekach „kresowych” – nagle rzuceni do Królestwa
Polskiego, gdzie nie chcą i nie mogą utrzymywać prawie z nikim kontaktów. Z
ziemian stając się przemysłowcami (fascynujący rozdział dla wielbicieli
reymontowskiej „Ziemi obiecanej”) przez lata żyją w swoistym kokonie, po II
wojnie światowej – siostra i matka Gombrowicza, podobnie jak dwustu
warszawiaków z rodzinami, przez piekło przejściowego obozu Dulag 121 w
Pruszkowie, trafiają do Kielc, z zakazem powrotu do stolicy. Żyjąc w izolacji,
na skraju nędzy są dość charakterystycznym elementem powojennego krajobrazu
miasta. Starsi kielczanie wspominają dwie skromnie ubrane staruszki,
spacerujące od mieszkania przy ul. Mickiewicza do parku i ul. Słowackiego,
dystyngowane, do których prawie nikt nie podchodził ze strachu (najpierw), z
szacunku (potem) i znów ze strachu (uzasadnionego, jak dowodzą akta służby
bezpieczeństwa o inwigilacji rodziny pisarza, do których dotarła autorka
biografii).
Ta obcość, inność towarzyszy Gombrowiczowi przez całe
życie. Od dzieciństwa, gdy przebierany przez matkę za dziewczynkę był obiektem
drwin i niedowierzania wśród służby i chłopów (a jak przekuwał traumę i
nadopiekuńczy terror matki w literaturę, pokazuje Suchanow, analizując „Iwonę,
księżniczkę Burgunda”), aż do schyłku życia, gdy znajduje spokój dopiero u boku
outsiderki (jak on) Rity. Indywidualizm, inność Gombrowicza widać najlepiej w
dwóch momentach – szkolnych latach w Warszawie i argentyńskiej emigracji.
Poczucie wyższości/niższości i snobizmu, który panował w przedwojennej stolicy
– dowcipnie prezentuje autorka, przywołując wspomnienia dzieci – dotyka Witolda
w elitarnym gimnazjum, w którym jest niby z warstwy wyższej, lecz brak mu tego
schodka do Sobańskich i Platerów. Żeby w pełni zrozumieć te niuanse, przywołam
angielski system, gdzie rozróżnienia na „średnią średnią klasę”, „średnią
wyższą” itd. są delikatne i zarazem stygmatyzujące każdego z ludzi. Ten stygmat
obcości – który zaważy karierze literacko-towarzyskiej Gombrowicza – to rok
1920, gdy z szesnastolatków tylko on nie zgłosił się do wojska i przez lata
zmagał się z maską (lub używając jego idiolektu „gębą”) tchórza. Argentyna, to
z kolei zderzenie z koturnową „miazgą” emigracji (po tej biografii całkiem
inaczej czytamy „Trans-Atlantyk”) i odkrycie własnej seksualności, w
homoerotycznych romansach, o których nikt dotychczas zbyt dokładnie nie pisał.
Skłonność do prowokacji, wyrobiona jeszcze w czasach
warszawskich „umiejętność gry ludźmi i poglądami”, doskonalona przy
kawiarnianych stolikach, tuż po sukcesie –nie-sukcesie „Pamiętnika z okresu
dojrzewania” i „Ferdydurke”, nade wszystko zaś bezkompromisowość pisarza,
wpycha go w sytuacje tragiczne. Na chwilę widzimy jak obcy i samotny może być
geniusz – gdy po pobycie w Niemczech rozpoczyna się nagonka w opiniotwórczej
prasie emigracyjnej, europejskiej i kampania krytyków w Polsce – Gombrowicz
pozostaje sam, przyjaciele milkną. Jest też w tej biografii Gombrowicz
przyziemny i radośnie komiczny, gdy układa plan wydatków na poczet przyszłej
Nagrody Nobla. Jest i obcy, i ludzki.
Podobno kiedyś pisarz siedząc samotnie na tarasie willi w
Vence miał rzucić do jednego z gości w salonie – „Proszę mnie nie podglądać”.
Trzeba przeczytać biografię, by zrozumieć.
Żona, nie-żona i wydawca chciwy
O bohaterze drugiej książki, w charakterystyczny dla
siebie prowokacyjno-prześmiewczy sposób, wypowiedział się bohater pierwszej.
Dla Gombrowicza, jak to zapisał w „Dziennikach”, Żeromski był autorem „całym z
miłości, instynktu”, którego cenił (chyba tylko) za „Dzieje grzechu”. Trudno
dziś (mimo wzniosłych ran rozdrapywania, by nie zarosły błoną podłości i
pięknego idealizmu) czytać Żeromskiego. Modernizm liryczny przyniósł nie tylko
piękne, ale i złe kwiaty, niestety – język prozy młodopolskiej, zwłaszcza
naszej, nużący, maltretujący wręcz odbiorcę. Jak napisałem – nie interesuje nas
tu jednak słowna ekwilibrystyka, synestezja rozbudowanych kadencji, żadnego z
dwóch niedoszłych noblistów (przypomnieć warto, że i Żeromski, i Gombrowicz
byli na „krótkiej liście” Akademii Szwedzkiej – pierwszemu miał zaszkodzić,
podobno, antyniemiecki „Wiatr od morza”, drugiemu – przedwczesna śmierć).
Książka – Zdzisława Jerzego Adamczyka (historyka
literatury, przez lata profesora Akademii Świętokrzyskiej, potem UJK, od 2011
r. przewodniczącego Komitetu Redakcyjnego „pism zebranych” Stefana
Żeromskiego), który w swej pracy opiera się przede wszystkim na opracowanych
wcześniej sześciu tomach listów autora „Popiołów”, otóż „Manipulacje i
tajemnice. Zagadki późnej biografii Stefana Żeromskiego” – to rzecz z pozoru
zaskakująca. Lata dziecięce i szkolne późniejszego autora „Róży” są rozpoznane
doskonale – nie tylko – dzięki autobiograficznym „Syzyfowym pracom” i
„Dziennikom” pisarza, ale również świetnie udokumentowanej „Młodości Stefana
Żeromskiego” Jerzego Kądzieli. Około 1910 r. zaczyna rozsnuwać się mgła, która
gęstnieje, gęstnieje i zakrywa ostatnie piętnaście lat życia. To paradoks – im
bardziej Żeromski stawał się sławny, „na widelcu” opinii publicznej i
czytelników (czytelników, którzy w epoce raczkującego kina, bez telewizji,
radia, Internetu, nie mieli innych idoli poza pisarzami) – tym bardziej ukrywał
życie prywatne. Gdy nie było już Wyspiańskiego, zmarł Sienkiewicz, to właśnie
Żeromski stał się „sumieniem narodu”, na którego biografii nie mogła pojawić
się najmniejsza ryska. Zdzisław J. Adamczyk, pisząc rozprawę – co określa
bardzo wyraźnie we wstępie – musiał zmierzyć się z mitami narosłymi wokół
autora „Popiołów”. Mitomanią, którą podtrzymywały skutecznie przez lata dwie
biografie pisarza – Moniki Żeromskiej i Hanny Mortkowicz-Olczakowej (córka
wydawcy). Mitami, które były delikatną, gdzie niegdzie dość drastyczną,
manipulacją. Zaś archiwum – chociażby korespondencyjne – Żeromskiego jest
niekompletne. Część listów spłonęła w czasie wojny, inne „zostały zagubione”
lub wyczyszczone z faktów niewygodnych.
Autor „Manipulacji i tajemnic”, obok roli naukowca i
biografa, wciela się w rolę detektywa. Odtworzyć musi kilkanaście lat z życia
na dwóch płaszczyznach: prywatnej i zawodowej. Śledztwo w archiwach państwowych
i prywatnych, w Polsce, Szwajcarii, Włoszech, Francji miało wyjaśnić pozycję
Anny Zawadzkiej (matki Moniki), relacji z nią pisarza i równoległego, lecz już
rozpadającego się małżeństwa z Oktawią Rodkiewiczową. Odtwarzając biografię i
drzewo genealogiczne obu kobiet, śledząc notatki prasowe i wspomnienia osób,
które widząc sławnego pisarza, natychmiast „uprzejmie donosiły” znajomym, kto w
jego towarzystwie się pojawił, składając te poszlaki, Adamczyk zmierza do
odpowiedzi na trzy pytania: czy Żeromski miał równolegle dwie żony? Jaki był
status Anny i Moniki? Co znaczyć mają zapisy w testamencie pisarza? Finał
śledztwa nie jest może tak błyskawiczny i efektowny jak w beletrystycznej
mitografii Dana Browna, ale niezwykle ciekawy. Zainteresowanych rozwiązaniem
odsyłam do książki.
Życie prywatne, ukrywane, bardziej plotkarskie i dla
ciekawskich, ale – poza sensacyjnością – książka Zdzisława Jerzego Adamczyka
posiada jeszcze jeden, nie wiem nawet czy nie ważniejszy walor poznawczy. Nie
mam na myśli pośmiertnego życia pisarza, związanego z kalwińskim (dlaczego
kalwińskim? – niech drobną wskazówką będzie los ojca z „Pamiętnika młodego
warszawiaka” J.S. Stawińskiego) pogrzebem. Ten walor przyziemny, związany jest
z życiem zawodowym pisarza. Z jego wieloletnim i na wyłączność kontraktem z
oficyną wydawniczą Mortkowicza. Czytamy o nieustannym wyścigu zbrojeń między
właścicielami wydawnictw i pisarzami – wielkościach nakładów, sposobach wypłaty
honorariów, fałszerstwach, stawkach autorskich. O grach wojennych, które toczą
się w misternej sieci – Żeromskiego, Mortkowicza, Gebethnera. Pisarz był wtedy
u szczytu popularności, mógł negocjować stawki trzydziestu procent od
sprzedanego egzemplarza, za „przejście do konkurencji” kupić willę w
Konstancinie.
Chociaż widzimy konfiguracje rodzinne, akty chrztu
podpisywane przez nieobecnych świadków, tajemnicze związki małżeńskie, to nie
można się oprzeć wrażeniu, że spory wszystkich uczestników dramatu rozpoczynały
się zawsze i kończyły jednym pytaniem – kto będzie dysponentem praw autorskich?
Ostatnie lata życia pisarza – zdekonstruowane przez Zdzisława Jerzego Adamczyka
– to ciekawy teatr, lecz zawsze w tych samych, brzęczących, starych
dekoracjach.