Paweł
Chmielewski
("Teraz", nr 51)
Z zespołami rockowymi jest
tak, że jedne wypadają rewelacyjnie na koncertach, inne należą do kategorii
studyjnych. Równie wspaniali w obydwu sytuacjach są tylko i wyłącznie muzyczni
giganci.
Przywołuję ten podział w
związku z debiutancką płytą grupy Red Bridge „Nobody’s real”. Zespół powstał w
Końskich w styczniu 2006 r. Od początku tworzą go: Konrad Kamizela (vocal i
teksty), Rafał Romańczuk (gitara), Maciej Boguta (gitara), Marcin Padusiński
(gitara basowa), Mateusz Salata (perkusja). Red Bridge, to skład ewidentnie
„koncertowy”. Recenzje ich występów przywołują obrazy czegoś na kształt „heavy
metalowego teatru”. W zasadzie, co koncert na jakimś festiwalu to nagroda, a i
sam wokalista wsławił się zwycięstwem w jednej z edycji „Szansy na sukces”. Na
świetnie przygotowanej od strony graficznej debiutanckiej płycie tak różowo już
to nie wygląda.
Żeby było jasne, muzycznie
członkowie koneckiego składu są naprawdę dobrzy. Sięgają do tradycji starego
dobrego hard rocka z lat 70. i bardzo przytomnie wykorzystują chwyty znane
chociażby z płyt TSA. Już w pierwszym utworze mamy skojarzenia – trochę Pearl
Jam, a potem Deep Purple i przede wszystkim Led Zeppelin. „Dwójeczka” zaczyna
się prawie jak „Kashmir” Cepelinów. Obok ostrych riffów znajdujemy utwory
melodyjnie łagodne. Do tego silny wokal, próbujący naśladować Piekarskiego z
TSA, ale... w niektórych momentach jakby nie do końca zharmonizowany z muzyką.
Najlepiej wypada zespół w
trzech kawałkach po polsku, choć w warstwie tekstowej przydałby się maleńki
szlif. Można mieć wrażenie, że zespół o ogromnym potencjale zbyt krótko
przebywał w studiu i nie osiągnął na płycie efektu, jakim czaruje publiczność
na koncertach.
Red Bridge, Nobodys’real,
nakładem zespołu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz