niedziela, 14 lutego 2016

Pearl Harbor – reaktywacja (Piotr Siuda, Anna Koralewska, „Japonizacja. Anime i jego polscy fani”)

Pod koniec lat 70. w Stanach Zjednoczonych (w Polsce z niejakim opóźnieniem) wchodzi na mały ekran serial „Kagaku ninja tai Gatchaman” czyli „Załoga G”. To początek popularności anime – filmów i seriali animowanych z Japonii.
Piotr Siuda i Anna Koralewska, autorzy książki „Japonizacja”, opisując zjawisko odwołują się do żartobliwego przykładu. W jedenastym odcinku, trzeciej serii „South Parku”, dzieci wariują na punkcie japońskiej kreskówki. Przerażeni i bezradni dorośli nazywają to „drugim Pearl Harbor”.
Publikacja – podejrzewam, że pierwsza tak obszerna na polskim rynku – podzielona została na trzy części: prezentującą i wyjaśniającą fenomen popularności japońskiej animacji, traktującą o środowisku fanowskim i trzecią skupiającą się na entuzjastach anime w Polsce. To odsłona najbardziej socjologiczna, oparta na szczegółowych ankietach. Zacznę od niej właśnie – zaskakującej dla człowieka z zewnątrz. Mimo istnienia w świecie wirtualnym, polskie grupy fanów anime przypominają feudalne księstwa, ze skomplikowaną hierarchią i surowym kodeksem honorowym.
W dość efektownym, choć fabularnie schematycznym filmie „Hakerzy”, czarny charakter wypowiada kwestię „Jesteśmy współczesnymi samurajami cyberprzestrzeni”. Coś z tej etyki samurajskiej pozostało wśród fanów anime. Od innych środowisk odróżnia je, przede wszystkim, skrajne uwielbienie dla przedmiotu kultu. Fani japońskich animacji odpowiadają – w znacznym stopniu – za promocję najnowszych filmów. Spory między producentami, a widzami (np. o naruszanie praw autorskich) nie istnieją.
Kim jest polski fan anime? Przede wszystkim fansuberem czyli twórcą napisów do animacji, które jeszcze nie weszły na nasz rynek. Istnieje kilka żelaznych punktów środowiskowego dekalogu: produkcja napisów zostaje przerwana, gdy znajdzie się polski dystrybutor danego tytułu, tłumaczenie tekstów odbywa się prawie zawsze w sposób kolektywny (translator, korektor, koder), praca ma służyć doskonaleniu własnych umiejętności, plagiat oznacza śmierć cywilną. Walor poznawczy tej części wzmacniają fragmenty autentycznych wypowiedzi (fragmenty rozmów) z fansuberami. O słowniku terminów nie wspomnę. To już „oczywista oczywistość” w takich wydawnictwach.
Zakonne reguły i pasja fanów nie tłumaczą jednak fenomenu popularności anime. Są tylko jego pochodną. Zaś powody? Odmienność rysunku, obca europejskiej tradycji (z dominującym brakiem głębi), życiodajne źródło inspiracji (teledyski Gorillaz, filmy braci Wachowskich, „Avatar” Camerona), „zwyczajność” bohaterów, którzy walczą nie z powodu kosmicznej proweniencji, wpływu promieniowania, lecz wykorzystując również inteligencję, brak ingerencji producenta, który w procesie powstawania anime ma mniej do powiedzenia niż reżyser.
Japonia już nie jest dominującą w Azji potęgą technologiczną i przemysłową. Przegrywa z Chinami, Tajwanem, Koreą Południową. Stała się kulturalnym imperium. Już nie tylko Kurosawa, Kitano, Mizoguchi są jej znakiem. Nadszedł czas horrorów i anime.

Paweł Chmielewski

(recenzja - magazyn "Projektor" 1/2015)

Piotr Siuda, Anna Koralewska, „Japonizacja. Anime i jego polscy fani”, s. 347, Wydawnictwo Naukowe Katedra, Gdańsk 2014.

czwartek, 11 lutego 2016

W sieci pająka (Teatr Ecce Homo "Łagodna" według Fiodora Dostojewskiego, reż. Stanisław Miedziewski, scen. Jan Nowicki)a




Fot. Paweł Chmielewski
„Łagodna” – późne opowiadanie Fiodora Dostojewskiego. Wyprzedza tylko najdoskonalszy utwór pisarza – „Braci Karamazow”. „Łagodna” powstała z marzeń Dostojewskiego o gazecie wypełnionej tylko własnymi utworami. Dwa razy próbował redagować magazyn, dwa razy skończyło się bankructwem i długami. Dopiero dzięki Ani (Snitkina – trzecia żona), wyznawczyni talentu, opiekunce, agentowi i najlepszej księgowej, w styczniu 1876 r. zaczyna druk „Dziennika pisarza”. Zeszyt listopadowy to w całości właśnie „Łagodna”. Najlepsze, obok „Sioła Stiepanczykowo”, opowiadanie pisarza.
„Łagodna” to odpowiedź na pytanie: dlaczego Dostojewski jest jednym z największych prozaików w dziejach literatury i dlaczego jest współczesny. Dostojewskiego można czytać, rozumieć i odczuwać. Współczesnych mu Turgieniewa, Flauberta już z trudem. Dostojewski tak jak największy z jego i Szekspira uczniów – Kurosawa, jest artystą skrzywdzonych i poniżonych. W najlepszej (nie licząc „Gracza”) realizacji dla Teatru Ecce Homo, reżyser Stanisław Miedziewski pokazał to oblicze „Łagodnej”.
Fot. Paweł Chmielewski
Spektakl – oparty na scenariuszu Jana Nowickiego – rozpoczyna scena w foyer, zaimprowizowanej restauracji hotelowej (tą samą klamrą domknięta zostaje historia), gdzie przy kartach i szampanie oficerowie wspominają niehonorowy czyn kapitana. Gdy widzimy go w lombardzie, pozbawionego rangi już wiemy, jaka to diabelska machina kieruje jego losem. Ten żółty płaz ohydny jak napisałby – o zazdrości – Szekspir. Dostojewski nazywa to inaczej. Potężny wstyd i poczucie odrzucenia, które są sprężyną działania wszystkich jego bohaterów.
Fot. Paweł Chmielewski
Michał Pustuła (kapitan) mamle obiad, garbi się i powłóczy nogą jak wielki pająk. Skrzywiona, odpychająca gospodyni Łukieria (w tej roli Agata Orłowska) podaje talerze z niechęcią, obrzydzeniem. Oboje zagrali wbrew swemu fizycznemu i scenicznemu wizerunkowi, do którego przyzwyczaili we wcześniejszych spektaklach. Tytułowa „łagodna” (Joanna Rasała) ma tylko posłużyć jako ekwiwalent. Gra między skrzywdzonym (i pragnącym zemsty, władzy) kapitanem i poniżoną (lecz nie do końca uległą) młodą żoną, to psychologiczny majstersztyk Dostojewskiego.
Spektakl Miedziewskiego to także ukłon w stronę teatralnej tradycji. Okno, którym wyskakuje tytułowa bohaterka jest jak z adaptacji „Idioty” Andrzeja Wajdy, tiulowa kurtyna oddzielająca widownię od sceny zawisła u Krystiana Lupy.
Świat Ecce Homo jest odstręczający i dlatego wiarygodny. Widz wychodzi zniesmaczony, bo tak być powinno. Pięknie ma być u Disneya, w polskich telenowelach i fantasmagoriach polityków. Świat – w większości – jest z Dostojewskiego.
Paweł Chmielewski
(recenzja - "Projektor" 1/2014)

sobota, 6 lutego 2016

Łupiny budynku (Andrzej Basista, Andrzej Nowakowski, „Jak czytać architekturę”)


Gotyk, barok, klasycyzm. Brunelleschi, Bramante, Gaudi, Le Corbusier. Kolumna dorycka, portal, sklepienie krzyżowo-żebrowe, stiuk. Sfinks, Partenon, Notre Dame. W ten sposób poznajemy architekturę. Style, wielcy twórcy, słynne budowle. Czasem kilka terminów specjalistycznych, które szybko zapominamy.
Andrzej Basista i Andrzej Nowakowski proponują nam inne spojrzenie. Każdy budynek obserwujemy z oddali, w najbliższym otoczeniu, z zewnątrz, w środku. Analizujemy krajobraz, sąsiedztwo, detale fasady, wnętrza. Obdzieramy kolejne łupiny. Gmach jest cebulą, której warstwy mogą nas fascynować lub odstręczać. Porównałem to do metody czterech kroków. I postanowiłem poeksperymentować na żywej materii. Czyli na sobie samym. Znam parę terminów, widziałem kilka zabytków, ale nie jestem historykiem architektury. Do metody czterech kroków, obierania cebuli, wybrałem nowy budynek Biblioteki Uniwersyteckiej w Kielcach (2010). 

Krok 1a. „Z oddali”. W tym ujęciu, samotny budynek, zatopiony w ascetycznym, pustynno-łąkowym krajobrazie, może aspirować do przestrzeni sakralnej, świątyni nauki i medytacji. Fot. Paweł Chmielewski
Do eksperymentu (efekty na zdjęciach) zachęca szata graficzna książki Basisty i Nowakowskiego („Jak czytać architekturę”). Nie tworzy struktury nudnego, naukowego traktatu, nie jest również albumem, gdzie olbrzymie fotografie komentuje zdawkowy tekst. Gdybym miał odnaleźć jej miejsce w bibliotecznym katalogu, wskazałbym na półkę pośrednią – między przewodnikiem a podręcznikiem. Być może opatrzoną dopiskiem „Architektura nie tylko dla orłów”. Z przewodnikiem łączy książkę przejrzystość, bogaty materiał ilustracyjny i rozbudowane przypisy, zaś z podręcznikiem, właśnie owe przypisy, tłumaczące kontekst, kształt i znaczenie. Część aparatu naukowego uzupełniają słowniki terminów i stylów architektonicznych oraz indeksy osób i miejsc.
Krok 2. „W otoczeniu”. Czterokondygnacyjna bryła z amfiteatralnym placem przed wejściem, melanż nowoczesnej architektury z elementami klasycznymi. Rozwiązanie z placem (wyłożonym głazami o charakterystycznej dla regionu rdzawej i szarawej barwie), wymuszone ukształtowaniem wznoszącego się terenu. Enklawa w obrębie kampusu uniwersyteckiego, który – dzięki położeniu – stanowi enklawę w mieście. Fot. Paweł Chmielewski
Krok 3. "Z zewnątrz". Trzy ściany – elewacja tynkowana, a w nią wtopione kolorowe płyty HPL, mające symbolizować grzbiety książek, koresponduje z nimi wydłużony kształt okien. Zachodnia elewacja – wykusze z jaśniejszymi literami alfabetu. Kolejny znak architektoniczny wskazujący na przeznaczenie budynku. Barwy: szarość ściany, kwadraty piaskowca, biel liter. Fot. Paweł Chmielewski
Zaczynamy patrzeć z oddali. Dostrzegamy kształt wpisany w pejzaż. Widzimy przestrzeń: często „uświęconą” (wokół menhirów, piramid, przydrożnych kapliczek), mieszkalną (megalopolis z wieżami drapaczy chmur, osiedle domków), miasto warowne z charakterystyczną opaską murów, wybudowane najczęściej w późnym średniowieczu. Wreszcie „przestrzeń interesów” (giełda, hale targowe) i przemieszanie tych porządków. Zbliżamy się. To często samotny budynek w krajobrazie – klasztor, amfiteatr, ale również budkę dróżnika czy pasterski szałas. Otoczeniem może być osada, miasto i najprzyjemniejsze – park, ogród oraz to oficjalne, pełniące publiczne funkcje – rządowe gmachy i kościoły wśród placów. Enklawy kultury – muzea.
Krok 4. „Wnętrze”. Dwupoziomowa czytelnia główna. Przestrzeń funkcjonalna. Pozostała część budynku, wyposażona w ciemnej barwy meble, posiłkuje się sztucznym światłem. Doświetlona naturalnie. Nowoczesny świetlik z drewna i stali – dzięki swej funkcji – wyraźnie oddziela to pomieszczenie od sąsiednich. Elementy architektoniczne zostały podporządkowane roli jaką pełni biblioteka. Fot. Paweł Chmielewski
Zrywamy następne łupiny. Kształt świadczy o przeznaczeniu. Najczęściej. Fasada – może intrygująca, wymuszająca interpretację. Jej faktura, kolor, elementy dekoracyjne – świadczą o roli budynku, dostępności materiałów, ekonomicznej kondycji właściciela, geograficznej szerokości, idei religijnej bądź politycznej, którą przekazać chcieli fundatorzy. Wchodzimy do wnętrza – posadzki, sztukaterie, freski, meble, światło, jego kontrasty. I na koniec widok z okna na zewnątrz.
Cebula została obrana. Patrzymy na szczegóły. Dostrzegamy szczegóły. Patrzymy inaczej. Ciekawość jest przyjemna.

Paweł Chmielewski

(recenzja - magazyn "Projektor" 2/2015) 

Andrzej Basista, Andrzej Nowakowski, „Jak czytać architekturę”, s. 379, Wydawnictwo Universitas, Kraków 2012.

Dobry, zły i modernizm (Leon Krier, „Architektura wspólnoty”)

Wyobraźmy sobie okrągły, piaszczysty plac, przypominający antyczną arenę. Stoją na niej – Clint Eastwood jako tradycja, Lee Van Cleef jako modernizm i Eli Wallach jako ich poplątanie. Pojedynek rozgrywa się w scenerii monumentalnego cmentarza Sad Hill, który symbolizować może upadek współczesnej architektury.
Leon Krier, architekt, teoretyk i urbanista, wykładowca Princetown jest jak westerny Sergio Leone – operujący przesadnym kontrastem, kontrowersyjny, prześmiewczy, operowy. Współczesna urbanistyka to dla niego arena walki, a dzisiejsze miasta i koncepcje architektoniczne, to cmentarze, zaprzeczenie harmonii natury, miejsca, gdzie dobro (tradycyjny, rozważny, piękny klasycyzm, gotyk) zmaga się ze złym (szalony modernizm). Wygrywa na tym – pozornie – brzydki (pokraczna rzeczywistość naszych miast).
Zacznijmy od tytułu. Niby prosty, lecz przewrotny. Rozumiemy, że chodziło autorowi o traktat idei, ukazanie architektury tworzonej dla dobra wspólnego. Z całej „wspólnoty” pozostało tylko wyraźne stwierdzenie, iż architekci zapomnieli, że projektują nie dla własnej przyjemności, lecz – bardzo często – dla ogółu. Krier w szeregu eseistycznych rozdziałów – książka jest czymś w rodzaju cyklu not z rocznego wykładu na uczelni – udowadnia jak urbanistyka przestała być elementem tej wspólnoty. Dziwaczność niektórych projektów i ich wyabstrahowanie doprowadziły do sytuacji, w której obywatele przestali mówić, a nawet myśleć o charakterze budowli. Większość zdań o „współczesnych koszmarkach” opatrywana jest zastrzeżeniem „ale ja nie znam się, nie jestem przecież architektem”.
Czy Krier jest konserwatystą? Przypominanie o tradycji, funkcjonalno-klasycznej budowie miast, rozsądnym planowaniu ulic i placów zdają się to potwierdzać. Niechęć do modernizmu, który wprowadził powszechną tyranię szkła – również. Sarkastyczny ton w wypowiedziach o współczesnych metropoliach, prześcigających się we wznoszeniu drapaczy chmur, prowokują autora do pytań o komfort mieszkania kilkaset metrów nad ziemią. Tak rozpatrując książkę Kriera moglibyśmy stwierdzić – tak to konserwatysta. Lecz teoretyk (i zarazem praktyk) pokazuje nam mechanizm. W opisach dzieciństwa w Luksemburgu nie używa wprawdzie terminu „ukąszenie heglowskie”, ale do tego zmierza. Gdy jako mały chłopiec, żyjący wśród poukładanej, niskiej, mieszczańskiej zabudowy marzył o miastach Miesa Van der Rohe i Le Corbusiera. I potem, gdy na jego oczach Luksemburg zaczął być masakrowany przez szkło, beton, biurowce, modernizm. To wyznanie uleczonego.
Książka Kriera, opatrzona żartobliwymi i bardzo przejrzystymi rysunkami Dhiru Thadani, jest przede wszystkim wezwaniem do zachowania racjonalnego ładu. I rozumnej odpowiedzialności: Niezależnie od tego, czy chodzi o miejsce kultu, budkę telefoniczną czy mur ogrodowy, dzieło architektoniczne jest wyrazem podstawowych wartości wyznawanych przez budowniczych i projektantów. Jest symbolem stanu naszych umysłów i szacunku dla samych siebie. Nie tylko coś wyraża, ale i oddziałuje. Sądy radykalne: plan urbanistyczny zawsze powinien być tylko narzędziem w służbie interesu publicznego, nie istnieje żadne usprawiedliwienie – poza spekulacją lub dętym prestiżem – dla budowy wieżowców użytkowych. Winda powinna pozostawać domeną inwalidów, a nad miastami mają górować tylko utylitarne kopuły, dzwonnice, łuki triumfalne.
To piękna utopia. Choć przypomnijmy, że ostatecznie to Blondas (dobry) zastrzelił Anielskookiego (zły) i przechytrzył Tuco (brzydkiego). Powrócił ład. To nawet normalne i bardzo ludzkie, że wolimy zwiedzić katedrę w Chartres niż bazylikę w kształcie łodzi podwodnej.

Paweł Chmielewski

(recenzja - magazyn "Projektor" 2/2015)

Leon Krier, „Architektura wspólnoty”, s. 459, Wydawnictwo słowo/ obraz/ terytoria, Gdańsk 2011.