poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Pawiem, papugą a czasem kurą jesteśmy (Piotr Sarzyński, "Wrzask w przestrzeni")

Paweł Chmielewski
(miesięcznik "Teraz" - nr 113)
Jego praca (...) to naprawdę wydarzenie architektoniczne najwyższej rangi. To zdanie pada w książce socjologa i dziennikarza „Polityki” Piotra Sarzyńskiego „Wrzask w przestrzeni” w kontekście propozycji zatrudnienia Petera Zumthora.

Cofnijmy się o kilka akapitów by zrozumieć w jakich okolicznościach przywołuje autor nazwisko słynnego Szwajcara (laureata „architektonicznego Nobla”): Trudno powiedzieć, czy prowadzone są dziś jeszcze rozmowy na temat pracy w Polsce któregoś ze znanych architektów. (...) Z jednym wszakże wyjątkiem. Tym bardziej ciekawym, że dotyczącym miasta niebędącego metropolią. Chodzi o zapowiedź przebudowy budynku dawnej synagogi (...) To wprawdzie tylko adaptacja, ale nazwisko jej autora elektryzuje: Peter Zumthor. To szwajcarski architekt i teoretyk uważany dziś za jeden z największych światowych autorytetów. 

Abstrahując od niewyjaśnionych spraw własnościowych byłej synagogi warto przytoczyć taką opinię z zewnątrz. Po książkę Piotra Sarzyńskiego warto sięgnąć z jeszcze jednego powodu – poza kilkoma przywołanymi przykładami z regionu świętokrzyskiego – to świetnie napisane kompendium naszej obyczajowości, zachowań i sposobów w jaki organizujemy sobie przestrzeń w ostatnich dwóch dekadach. Wnioski, do których doszedł autor można bez większego trudu przenieść na lokalny grunt. „Wrzask w przestrzeni” koresponduje z kilkoma ostatnimi akcjami społecznymi i prasowym.

Pomniki nasze kochane
Fot. Paweł Chmielewski
Piotr Sarzyński chwali m.in. za Zumthora, przywołuje pomnik Milesa Davisa jako jeden z przykładów odejścia w polskiej rzeźbie od monumentalizmu na rzecz kameralności... Podtytuł jego książki brzmi „Dlaczego w Polsce jest tak brzydko?”. Padają w niej często słowa „tandeta”, „śmietnik”, „bezguście”. Co się stało z polską przestrzenią? Co zwyciężyło? Czy wręcz ostatnie dwa dziesięciolecia z triumfem kultury masowej stawiającej na powierzchowny blichtr? Analizując przykłady przywołane przez autora przychodzi mi na myśl diagnoza z „Grobu Agamemnona” o polskiej mentalności naśladowczej i kochającej powierzchowny zbytek. O papudze i pawiu. I jeszcze o kurze, która jest tak rozkosznie przaśna, dziobie dość przypadkowo i jak głosi przysłowie (naszych sąsiadów) nawet nie zalicza się do ptactwa.

Fot. Paweł Chmielewski
Polskim twórcom pomników zarzuca Sarzyński przede wszystkim brak polotu: Autorom rozlicznych sylwetek zdecydowanie brakuje jednak fantazji. Albowiem niemal kanonicznym rozwiązaniem stało się sadzanie ich na ławeczkach. Jako jeden z przykładów rzeźba Jana Karskiego przy ul. Sienkiewicza w Kielcach. Ironizuje na temat pomników florystyczno-faunistycznych jako najnowszej mody – m.in. pszczoła w Kielcach czy Koziołek Matołek (oczywiście w Pacanowie)

Bardzo dużo miejsca poświęca publicysta rzeźbie sakralnej. Najbardziej kuriozalne przykłady jak papież topiący się w betonie (Smolnica k. Gliwic) ominęły region świętokrzyski. Chociaż i tu nie brakuje rozwiązań wątpliwych jak kolorystycznie wrzaskliwe, nawet kampowe rzeźby na cmentarzu w Janikowie (pow. opatowski) czy obok kościoła w Chomentowie (pow. jędrzejowski).

Bazgroły i gargamele
Jeden z rozdziałów zostaje zatytułowany „Piętnaście najbrzydszych rzeczy w nowej Polsce”. Oto subiektywny ranking Piotra Sarzyńskiego: worki ze śmieciami (wszechobecne). Nieporządek urbanistyczny. Bazgroły (czyli to wszystko co chce udawać street art lub graffiti artystyczne, w innym miejscu nazwane przez autora bombingiem – niechcianym przez właściciela malunkiem).
Fot. Paweł Chmielewski

Reklamy (wszechobecne). Kolejowiska (brudne). Psie kupy. Grodzenia (ta tendencja dotyczy Kielc na szczęście w małym stopniu). Bazary i targowiska.

Wielkopłytowe elewacje (malowane bez ładu i składu, jeden z jurorów kieleckiego plebiscytu „Pod dobrą pacą” stwierdził, że w kat. dysharmonii można nominować całe osiedla Na Stoku i Świętokrzyskie).

Neogargamele łączące wszystkie style architektoniczne z najpowszechniejszym gotykiem i kolumienkami jak w sarmackim dworku. Domy z katalogów. Siding (rodzaj elewacji z winylu). Dzikie parkingi. Kostka Bauma. Dekory czyli wszelkiego rodzaju bociany i krasnale.

Działki, hacjendy, gnocchi
Jakie są jeszcze typowe znaki czasu ostatnich 20 lat? Co nas charakteryzuje? Sarzyński stawia tezę, że Polacy stali się indywidualistami i prawie każdy chce mieszkać we własnym, wolnostojącym domu. O jak największej powierzchni. Ciekawe – najmniejsze hacjendy buduje się w kieleckim. W całej Polsce bez ładu i składu. Zawód urbanisty umarł. Polak lubi luksus. W nim nie mieszczą się już serwisy z Ćmielowa, niegdyś obiekt marzeń każdej gospodyni. 

Fot. Paweł Chmielewski
Polski Disneyland. Tak określa autor działki. Fascynujące składowisko rzeczy niepotrzebnych. I objaw terytorializmu (każdy właściciel oznacza własną przestrzeń). Trzeba przypomnieć, że właśnie w Kielcach mamy największy w Europie ogród działkowy z prawie trzema tysiącami przeróżnych rozwiązań architektonicznych.

Dalej jest o obyczajowych kuriozach czyli zakochaniu w metkach znanych firm. O sushi z kaszą, o miłości do gnocchi. O tych wszystkich Nike i Armanich. Czyli – ja to tak rozumiem – o wrzaskliwej powierzchowności naszych obyczajów.

Perły w morzu brzydoty
Autor pokazuje przede wszystkim jak szkaradna potrafi być nasza przestrzeń. Są jednak w tym oceanie szpetoty perły. Dokładnie według Piotra Sarzyńskiego pięć pereł. Modernizm w architekturze (np. dworzec PKS w Kielcach). Miejska zieleń – ewenement na skalę europejską, który trzeba chronić. Bary mleczne – niezmiennie budzą zachwyt obcokrajowców. Przydrożne kapliczki – nie poddają się bezosobowym standardom nowoczesności. Uliczne galerie plakatu.

„Wrzask w przestrzeni” to książka bardzo ważna. Powinien ją przeczytać każdy kto chce się wypowiadać na temat otaczającej nas przestrzeni.
Piotr Sarzyński, Wrzask w przestrzeni, s. 175, Wyd. Polityka Spółdzielnia Pracy, Warszawa 2012.

środa, 10 sierpnia 2016

Nalewać wyłącznie do małych kieliszków (Aleksander Przybylski "Literacki almanach alkoholowy")

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 4/2016)
Wszystko zaczęło się od Nabokova i dżinanasu. W chwilach radości autor wraz z dwoma bukinistami zakłada ALINĘ czyli Alkoholowo-Literacki Instytut Naukowo-Badawczy, którego zadaniem była kwalifikacja książek i trunków do analizy oraz troska o higienę psychofizyczną eksperymentatorów. 
Tak powstał „Literacki almanach alkoholowy” Aleksandra Przybylskiego, kulturoznawcy i dziennikarza z Poznania. ALINA upadła, powstała fascynująca książka. Puszczamy Wysockiego lub Toma Waitsa i zanurzamy się w odmętach almanachu. Czytać możemy przypadkowo, wybierając jeden z rozdziałów: piwa, wina… i wynalazki, wódki, koktajle, niepijalne, nieistniejące i nierozpoznane, remedia (czyli lekarstwa na „syndrom dnia poprzedniego”) oraz gry i zabawy. Każde z haseł – jak przystało na porządny almanach – podzielone jest na „Przedmiot badań”, „Pochodzenie”, „Sposób podawania” wraz z fragmentem utworu literackiego (np. dedykowanego dzieciom „drozdowskiego”, które miało smak kwaśnego soporu z ogórków, a temperaturę kałuży na gościńcu w dzień upalny – „Syzyfowe prace”) i na koniec „Skutki uboczne”. Czasem nieprzewidywalne – kto pamięta rozkoszne koktajle (przywołano tylko jeden przykład) Wieniczki z „Moskwa-Pietuszki” wie o czym piszę.
Czytelników może zaskoczyć obecność „Ani z Zielonego Wzgórza”, książki, do której przeczytania usiłowałem się – ze względów poznawczych – zmusić wielokrotnie i do dziś podziwiam parę osób za jej znajomość. Więc „Ania...” – tak, tak – to porzeczkowe wino! Przy „grogu” wolałbym może zamiast „Sturmu” Ernesta Jüngera, „Muminki” i niepokojącą aurę przyjęcia w ogrodzie, na które przychodzi Buka. W karcie win, wśród napojów nieistniejących, odnajdujemy kosmiczne trunki Lema, Adamsa i oczywiście Jakuba Wędrowycza. Zabrakło tylko „Pustynnego orakhu” Pratchetta czyli soku z kaktusa i jadu skorpionów, który tak cudownie łagodził efekty spożycia klatchiańskiej kawy. 
„Almanach…” jest jak zwierciadło narodów – Polacy czują (według Houllenbecqa) chroniczną, słowiańską niechęć do schładzania napojów, pierwsze „lokowanie produktu” znajdziemy już w „Satyriconie” Petroniusza. W konfiguracjach różnych przodują Rosjanie. W „Braciach Karamazow” (choć znam ich nieźle) zgubiłem przepis na „nalewkę Grzegorza” (zainteresowanych odsyłam do Przybylskiego). Przy tej okazji glossa do tego hasła – bracia Jelisiejewowie, to przedstawiciele słynnego rodu kupieckiego, których sklep na petersburskim Newskim Prospekcie to odpowiednik dzisiejszego Harrodsa. Każdy więc inaczej czyta Dostojewskiego i inne strzępki z niego gubi.
Leksykon trunków pisarskich jest przede wszystkim książką humorystyczną, w dawnym dobrym stylu. Nie daruję sobie cytatu omawiającego „Emmę” Jane Austen w duchu latynoskiej noweli, lecz finalizowanego prawie „Klubem Pickwicka”: Emma jednak nie interesowała się Eltonem, podobnie jak Elton nie przepadał za Harriet, która wolała pana Martina. Emmie podobał się za to pan Frank Churchill, który preferował towarzystwo niejakiej Jane, zresztą z wzajemnością. Tym bardziej dziwi, że Frank emablował Harriet, podobnie jak pan Knightley, który naprawdę kochał się w Emmie. Rozumiecie coś z tego? Okej, to napijmy się piwa. Najlepiej świerkowego, bo za nim przepada – być może wzorem swego szwagra – Emma.
Jeśli to pomysł nie tylko na hrabalowską, nieskrępowaną, pełną życia zabawę, ale i promocję literatury. Chapeau bas.

Smutny człowiek patrzy na krzesło Vanzettiego (Howard Zinn "Ludowa historia Stanów Zjednoczonych")

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 4/2016)
Ci, którzy dostarczyli cenny kruszec, otrzymywali miedziane odznaki zawieszane na szyi, zaś tym, którzy odznak nie mieli, odcinano dłonie, po czym pozostawiano ich samym sobie, aby wykrwawili się na śmierć. Tak wyglądało – celebrowane niedawno z patosem (500 rocznica) – „odkrycie” Ameryki przez Kolumba. Tak rozpoczyna się „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych” Howarda Zinna.
Wydana ponad trzydzieści lat temu (teraz trafia do polskiego czytelnika), sławę zdobywała stopniowo. Dopiero ataki republikańskich recenzentów i ważne miejsce w „Buntowniku bez powodu” Gusa Van Santa (Matt Damon był sąsiadem historyka i wielbicielem książki) zapewniła sprzedaż dwóch milionów egzemplarzy. Spokojnie można powiedzieć – kto nie czytał Zinna, ten nie zrozumie Ameryki do końca. Dlaczego „ludowa”? Madison [James, jeden z twórców tekstu i komentarza do amerykańskiej ustawy zasadniczej] (…) wraz ze swymi wspólnikami umieścił na początku preambuły do Konstytucji słowa „My Lud”, udając, że nowy rząd reprezentuje wszystkich, i żywiąc nadzieję, że ten mit się przyjmie, zapewniając „spokój wewnętrzny”. 
Zinn wydaje ostre sądy, przenikliwie analizuje, odwołuje się do źródeł, cytuje wspomnienia, artykuły prasowe, dokumenty. Jego historia nie jest pisana z punktu widzenia J.P. Morgana, Andrew Carnegie, Henry’ego Forda, Jerzego Waszyngtona, Benjamina Franklina czy Andrew Jacksona. Chociaż nie – ten ostatni, opiewany bohater demokracji – skutecznie podbił jedne plemiona indiańskie za pomocą innych, potem wszystkich pozbawił ziemi, by – zgodnie z doktryną innego amerykańskiego herosa „mitu założycielskiego” Thomasa Jeffersona – Indian „cywilizować” i zapewnić południowym stanom dobrobyt. Ten ulizany portrecik – arystokratów stali i bawełny – zrzucamy ze ściany.
Bohaterowie książki Zinna to – nieomal w duchu europejskiej literatury, a nie amerykańskiej historiografii – skrzywdzeni i poniżeni. Indianie, czarnoskórzy niewolnicy, biedni farmerzy, imigranci, kobiety, robotnicy wielkoprzemysłowi. Postaci z punktu widzenia, których pisana powinna (też) być historia. Lepiej pojmiemy skalę termojądrowego rozbłysku, który sprowokował autor, porównując do skali ataków na Olgę Tokarczuk za jej chęć pisania polskiej historii m.in. w imieniu chłopów, Żydów i kobiet. 
Howard Zinn układa amerykańskie puzzle przywołując po kolei fakty: eksterminację Indian, niewolnictwo (różne szacunki mówią o prawie pięćdziesięciu milionach porwanych mieszkańcach Afryki), prawie niewolniczą, kilkuletnią pracę białej biedoty anglosaskiej, wojny z małymi dzierżawcami przy użyciu wojska, dyskryminację kobiet (coś nam przypominają prawa o możliwości wyjścia z domu tylko w towarzystwie ojca lub brata?), wyzysk imigrantów umierających tysiącami przy budowie kolei i w kopalniach srebra (opis przypadku Włocha, który zakuty w kajdany, uciekł od pracodawcy i 42 dni pieszo wracał do Nowego Jorku), szesnastogodzinny dzień pracy i krzesło elektryczne (na podstawie sfabrykowanych dowodów) dla rzekomych zamachowców, socjalistów Sacco i Vanzettiego.
Żaden kraj na świecie tak długo nie przebywał w cieniu rasizmu. Nawet w trakcie II wojny światowej Czerwony Krzyż za zgodą (na polecenie) amerykańskiego rządu oddzielał krew białych i czarnoskórych dawców. Zaś same wojny? Jest troszkę inaczej niż się Państwu zdaje. Wojna o niepodległość, secesyjna, udział w konflikcie 1914-18 – Zinn kreśli propagandowe i (nazwałbym je) kapitałowe przyczyny wybuchu. Ciekawa jest interpretacja dość dwuznacznej i cynicznej roli Abrahama Lincolna w ruchu abolicjonistów. 
Spokojnie jednak – tak wiele się zmieniło, że aż nic się nie zmieniło. Biedny farmer z Utah może hodować zmodyfikowaną kukurydzę, ale (pod groźbą licytacji) nasiona musi kupować u dostawcy posiadającego monopol. Pod nosem można zanucić sobie tylko piosenkę z „Kabaretu” Boba Fosse’a. Morgan i Rockefeller nazywają się dziś Zuckerberg i Larry Page. Nie ma Cię w google? To nie istniejesz.

Z leksykonu potworów (Philip Short "Pol Pot. Pola śmierci")

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 3/2016)
Jeszcze w czasach szkolnych, tuż po upadku muru berlińskiego, na lekcjach pod ławką, czytaliśmy Kosińskiego, Millera, Rotha. Wśród tych książek była jedna nietypowa – reportaż Wiesława Górnickiego „Bambusowa klepsydra” o zbrodniach Czerwonych Khmerów w Kambodży, napisany i wydany na początku lat 80. 

Nikogo nie interesowało, że wpleciono tam całe akapity o wyższości komunizmu w wersji radzieckiej nad jego chińską odmianą. Porażającą nowością – przy której zbladły nawet literackie świadectwa sowieckiego gułagu – był beznamiętny opis pól śmierci, szwadronów dzieci mordujących przy pomocy foliowych torebek zaciskanych na głowie i rozpruwających brzuchy w poszukiwaniu ziarenek ryżu. Irracjonalnego szaleństwa, tworu jednego człowieka – Pol Pota – które pozbawia życia co czwartego mieszkańca Kambodży.

Biografia – wydana w serii „Oblicza zła” (dotychczas ukazały się tomy dotyczące Stalina, Himmlera, Goebbelsa, Mussoliniego, Bormana) – autorstwa Philipa Shorta, korespondenta BBC i „The Times”, ukazuje Saloth Sâra (ps. Pol Pot, Pouk, Hay, Wielki Wujek, Brat Numer Jeden, 87, Phem i 99) na tle historii Azji Południowo-Wschodniej drugiej połowy XX wieku. Podstawowy rys i fenomen kambodżańskiego autokraty, to tajemnica – wciąż enigmatyczny, na dalekim planie, trawiony obsesją podejrzliwości, doprowadził do perfekcji system, w którym (prawie) nikt o nikim nic nie wiedział. Terror „pól śmierci” pochłaniał setki tysięcy istnień, a dopiero rok po upadku Phnom Penh (1975), obywatele dowiedzieli się kto stoi na czele Czerwonych Khmerów. (Saloth Sâr był zachwycony, uchodząc za kogoś, kim nie był – bezimienną twarz w tłumie).

Widzimy kraj rozdarty między sprzeczne interesy Wietnamu, Tajlandii i Chin, malutki pionek w grze Stanów Zjednoczonych z ZSRR. Kraj, gdzie wojna domowa trwa nieprzerwanie od kapitulacji wojsk japońskich. Kraj, gdzie okrucieństwo nie jest niczym niezwykłym. Jest mistyczne, religijne (Pol Pot – być może to nie przypadek – uczęszczał również do szkoły przyklasztornej), oparte na wierzeniach pierwotnych – Przywódcy (…) nosili „kun krak” – „wędzone dzieci”, czyli zmumifikowane płody – jako amulety przeciw kulom wroga. Te pierwotne wierzenia, identyfikujące komunizm jako religijną sektę to pierwszy z fundamentów ideologii Czerwonych Khmerów. Drugim są paryskie lektury Pol Pota i jego kolegów stypendystów – Stalin, Kropotkin i podziw dla „nieskalanej czystości działań Robespierre’a”.

Zanim jednak Pol Pot decyduje o „końcu historii” i „końcu pieniądza, handlu, cywilizacji miejskiej i człowieka jako jednostki” obserwujemy dogorywanie, dekadencję i zaniechanie rządów Lon Nola i księcia Norodoma Sihanouka. Ten schyłek zadowolonych, dufnych – gdy przestaje rządzić „mafia”, a zaczyna „sekta” – przywołuje skojarzenie z ostatnim rokiem irańskiego szacha w reportażu Ryszarda Kapuścińskiego. Short – rzucając mistrzowsko – historię jednego człowieka na panoramę dziejów, pokazał kto zrodził, wychował i współtworzył czteroletni okres dyktatury Pol Pota. 

Najbardziej enigmatyczny, być może najokrutniejszy dyktator schyłku dwudziestego stulecia, był – nawet po upadku – bezkarnym, podejmowanym w stolicach sąsiednich państw „mężem stanu”. Oddając się lekturze „Paris Match” rozdawał karty w Kambodży jeszcze przez dwadzieścia lat. Dlaczego nigdy nie stanął przed sądem (proces wytoczony przez towarzyszy pięć miesięcy przed śmiercią był farsą)? Autor, korzystając z dokumentów, stenogramów i kilkuset godzin relacji naocznych świadków, pokazuje, że odpowiedź jest brutalna, cyniczna, ale brzmi – geopolityka.

Ursus w matrixie (Ryszard Koziołek "Dobrze się myśli literaturą")

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 3/2016)
Dlaczego tur, a nie byk? Jedna z tajemnic „Quo vadis”. Po lekturze „Dobrze się myśli literaturą” Ryszarda Koziołka podzielam fascynację autora pozytywizmem, choć może nie w sposób tak ekstremalny. Literaturoznawca czyta Stanisławę Przybyszewską, Sławomira Mrożka, Filipa Springera, Ignacego Karpowicza, lecz przede wszystkim czyta pozytywizm. I przede wszystkim Sienkiewicza. 

Profesor Uniwersytetu Śląskiego, laureat Nagrody Literackiej Gdyni za „Ciała Sienkiewicza. Studia o symbolice płci i przemocy” (2010), miał zadanie o tyle ułatwione, że z perspektywy historycznej, czytelne, przyswajalne – dla szerszego kręgu – ocalały właściwie tylko dokonania pozytywistów. Klasycyzm stał się językowo zbyt odległy, romantyzm, hermetyczny romantyzm, wymaga czytelnika wyrobionego, modernizm przegrywa z poprzednią epoką zawiłością leksyki, nieczytelnym dla wielu współczesnych symbolem. Ryszard Koziołek czyta przede wszystkim pozytywizm, erudycyjnie i z wdziękiem, obrazowo łącząc skojarzenia z – pozornie różnych – obszarów i tekstów kultury. Zobaczmy próbkę: Proza to pisanie dobrych zdań, jak przepis Małysza na dwa dobre skoki. Kilka dobrych zdań, akapit, pauza. Czasem wystarczy jedno długie, ale na nie mało kto dziś sobie pozwala, tyranizowany oportunizmem redaktorów i korektorów, mierzących wytrzymałość odbiorcy stu czterdziestoma znakami tweeta. 

Dlaczego tur, a nie byk? Po ukończeniu „Trylogii” Sienkiewicz wyjechał do Hiszpanii. Wrażenia z corridy mógł wpisać w mitologiczny kontekst „Quo vadis”. Krwiożerczy tłum w amfiteatrze i byk, jak z mitu o Europie porwanej przez byka (scena zaspokajająca pożądanie sadysty i estety w jednej osobie – Nerona). Zamiast tego pojawia się tur, symbol dość czytelny dla współczesnych pisarza, a Koziołek stawia tezę, że Sienkiewicz byłby w tej interpretacji kryptoendekiem, jego szyfry (…) są tak kłopotliwe do rozwikłania, ponieważ udało mu się stworzyć w nas przeświadczenie, że jego słowa nie kryją żadnej tajemnicy. 

W esejach Koziołka – w rozdziale o Prusie perwersyjnie obmacującym rzeczywistość odnajdujemy porównanie polskich realistów do Morfeusza z „Matrixa”, który w swej obsesji głosi, że rzeczywistość istnieje i jest osiągalna. Efektowne, bo autor nazywa to realizmem schizofrenicznym jakby w Warszawie nie było Rosjan. No tak, ale co w takim razie zrobimy z Cypherem, który poznał rzeczywistość i chce pozostać w „Matrixie”? Koziołek matrixowej metafory użył, by pokazać nierzeczywistość, udawanie prusowskiej (i nie tylko) Polski, zamierającej, nieistniejącej, której literatura nie może dać świadectwa. Myślę jednak, że ten drobny element Cyphera i wielu zresztą jemu podobnych dopełniłby obrazu układanki. Wachowscy pozwalają Koziołkowi pozytywizm uwspółcześnić.

W tym doskonałym zbiorze esejów odnajdziemy jeszcze Kalibana – to jedna z masek Sienkiewicza – przyoblekana przez pisarza w korespondencji z żoną. Kaliban, potem skutecznie skolonizowany, poczciwy Kali. To rozdarcie autora „Bez dogmatu” między humanizmem, a europejskim przekonaniem o niesieniu misji cywilizacyjnej. Tam wciąż wybrzmiewa „piętno białego człowieka”. Dylemat niezmienny dla postkolonialnego świata, dziś jeszcze bardziej niejednoznaczny i drażliwy niż w czasach Sienkiewicza.

Wstępniak 18 (Henryk Sienkiewicz)

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 3/2016)
W „Sztuce bez tytułu” Antoniego Czechowa – znanej, jedynie w Polsce, jako „Płatonow”, dzięki fantazji translatorskiej Adama Tarna – jeden z bohaterów, Wenglerowicz, w dość niezobowiązującej, skrzącej się czechowowskim humorem, pełnej złośliwości konwersacji salonowej, jednym, celnym sztychem ośmieszył felieton wiejskiego lekarza: Cóż to bardzo pięknie. Gdybym ja umiał pisać, też pisałbym do gazet. Po pierwsze płacą za to, a po drugie u nas, z niewiadomych powodów, ludzie piszący uchodzą za bardzo mądrych.

Ten dialog prowincjonalny pochodzi jeszcze z czasów, gdy lektura gazety była rytuałem, ośmieszony na jej łamach pędził do adwokata (jeśli był okcydentalistą), wysyłał sekundantów lub „strzelał sobie w łeb” (gdy był słowianofilem czy konserwatystą). Pisarze żyli nie z tantiem od sprzedaży książek, lecz cotygodniowych powieści w odcinkach. Sienkiewicz, o czym wiemy z jego listów, potwornie męczył się nad „Potopem”, na jutro oddać mam odcinek, a dopiero dwa zdania napisałem. Twórcze męki rekompensował mu pewnie fakt, że prawie równocześnie drukował w krakowskim „Czasie”, warszawskim „Słowie” i „Kurierze Poznańskim”.  

Sienkiewicz, światowiec, podróżnik, pasjonat nowoczesności, był twórcą literackich majstersztyków manipulacji. Prawie nikt w polskiej literaturze, może poza Wincentym Kadłubkiem, nie tworzył tak pięknych mitów, tak nie potrafił zabrzęczeć na polskiej duszy i jej kompleksach. Z niesamowitą ironią. Gdy pisał o naszej wyższości języka (słynny wykład Zagłoby o różnicach polskości i niemczyzny na przykładzie słowa „koń”) oraz obyczaju: Szwedzi, jako to naród ustawicznie w wodzie brodzący i z morza największe ciągnący intraty, nurkowie są exquitissimi (…) rzucisz szelmę w jedną przerębel, to on ci drugą wypłynie i jeszcze śledzia żywego w pysku trzyma. („Potop”). A kilkaset stron później odnajdujemy taką maestrię groteskowego okrucieństwa i fizjologii, które dorównują „Podróżom Guliwera” Jonathana Swifta (w wersjach nieocenzurowanych): Młody książę zdawał się nie myśleć o niczym więcej, tylko o jedzeniu. Wypukłe jego oczy śledziły niespokojnie każdą potrawę, a gdy mu przynoszono półmisek, nabierał ogromne kupy na talerz i jadł chciwie, z mlaskaniem wargami.

Sienkiewicz potrafił zdekonstruować naszą historię, z postaci trzeciorzędnych, ledwo wzmiankowanych, uczynić bohaterów samodzielnie rozpędzających kozackie powstanie czy szwedzki najazd. To jakby nagle Rozencrantz i Guildenstern zostali głównymi postaciami „Hamleta”. Zaraz – Tom Stoppard przecież już tego spróbował – ale to wciąż książę z Elsynoru jest najważniejszy.