czwartek, 24 listopada 2016

Wstępniak 20 - Poezja

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 5/2016) 
O kapitanie, mój kapitanie! krzyczeli do Johna Keatinga uczniowie w „Stowarzyszeniu Umarłych Poetów”, lecz popisowy w tej roli Robin Williams, nigdy nie zdradził im finału historii z Walta Whitmana, gdzie mój kapitan leży zimny i martwy. 

Film Petera Weira jest pierwszym z nowej fali promującej anglosaską poezję, dzięki magicznym połączeniom obrazu i słowa. Poeta, zamknięty w kryształowej wieży swoich tomów, jest dziś martwy i bardziej kształtem podobny do skamieliny ambuloceta, nad którą pochylić się może w zadumie tuzin paleontologów. Angielska poezja – za pośrednictwem kina – stała się marką rozpoznawalną. Zanim Coleridge i jego Xanadu pojawili się jako motto do „Obywatela Kane’a” niewielu słyszało o tym „poecie jezior”.

Fan kina wojennego być może nie wie, lecz wielokrotnie słyszał, nie tylko cytaty z Szekspira, ale zna „Wydrążonych ludzi” T.S. Eliota, czytanych przez Marlona Brando w „Czasie Apokalipsy”. Niekiedy poetycka fraza, nadużywana, zaczyna się wycierać, już nas nie wzrusza. Słyszany zbyt często z ekranu „Poeta pragnie szaty niebios” Yeatsa – Lecz biedny jestem: me skarby – w marzeniach/ Więc ci rzuciłem marzenia pod stopy,/ Stąpaj ostrożnie, stąpasz po marzeniach. – zaczyna nużyć.

W tym poetycko-filmowym kalejdoskopie wskazałbym dwa dzieła wyjątkowe. Powolny, wspaniale staroświecki – jakby w stylu Davida Leana lub Jamesa Ivory – obraz „Jaśniejsza od gwiazd” Jane Campion o życiu i przedwczesnej śmierci Johna Keatsa, poety przeklętego, który położył się cieniem na całej angielskiej liryce, od Byrona i Shelleya do Alfreda Tennysona. Zaś dzień śmierci Tennysona to osnowa najlepszego literackiego serialu grozy ostatnich lat. Gdy elektryzująca Eva Green mija katedrę w „Penny Dreadful”, odnajdujemy się w wiktoriańskim Londynie, zaś scenarzyści budują kolejne odcinki w oparciu o postmodernistyczną interpretację Marry Shelley, Oscara Wilde’a, R.L. Stevensona, patrzą wraz z Blake’m na świat w ziarenku piasku, kończąc przejmującym trenem Williama Wordswortha w scenie cmentarnej.

W Polsce podobną intensywność filmowej poetyki odnajdziemy tylko u Lecha Majewskiego tworzącego wzorcową biografię literacką w „Wojaczku”, wplatającym – w „Onirice” – poetycką frazę w tkankę ekranowego dzieła.

Można się tylko dziwić, że nie powstały filmowe życiorysy polskich romantyków – są tam przecież i kompleks Edypa, i narkomania, seksoholizm, ojciec zdrajca, śmierć w przytułku i gra na giełdzie, jest wreszcie mistyczne szaleństwo. Więc mamy róg złoty czy tę z niebios wyszywaną szatę?

środa, 9 listopada 2016

...chaos prawie nie do ogarnięcia (XV Przegląd Teatrów Alternatywnych)

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 6/2015)
A wszystko [niestety] skiełbasiło się nagle... Teatry niezależne wyczuwają ten nerw, to coś, co w powietrzu wisi. Widz o tym nie mówi, udaje, że nie myśli. Ktoś inny ma za niego chaos współczesnej, globalnej wioski zdefiniować, obłaskawić i odesłać gdzieś daleko.
Fot. Wojciech Habdas
To skiełbaszenie [prawie] powszechne w wycinkach i fragmentach, pojedynczych partyturach, pokazało siedem zespołów podczas XV Przeglądu Teatrów Alternatywnych w Bazie Zbożowej zorganizowanego przez Stowarzyszenie Artystyczne Teatr „Ecce Homo”. Ten przegląd był rodzajem cezury, pokazał jak istotny – również w teatrze alternatywnym – staje się dyskurs, nawet ironiczny, z symbolami i modelem kultury masowej.

Jakiego pięknego syna urodziłam

Już analizując „Tytusa Andronicusa” w „Szekspirze współczesnym” Jan Kott napisał, że na scenie pada tyle trupów, że krew zaczyna prawie obryzgiwać widzów, a gdyby dramat rozpisano jeszcze na szósty akt, to zaczęto by wyżynać dwa pierwsze na widowni. Dramat rodzinny to nie jest pomysł naszych czasów. Zacząłem od cytatu z „Nowego Wyzwolenia” Witkacego. Klasyczni dramaturdzy rodzinną waśń rozstrzygali mieczem, sztyletem, trucizną. Naturaliści, a za nimi Witkacy udoskonalili metodę. Przeciwnika już nie mordujemy (a jeśli już to cokolwiek groteskowo), lecz prowadzimy z nim wyniszczającą, wyrafinowaną grę psychologiczną.
Dlaczego Witkacym zaczynam? Jego „Matka” to nie tylko archetypowy przykład pisarskiej realizacji kompleksu Edypa, ale chyba jeszcze bardziej – poprzez postaci Janiny i Leona Węgorzewskich – model toksycznej relacji rodzinnej. Compania Teatralna Banda Oszustów czyli Caryl Swift i Marcin Bortkiewicz po raz pierwszy swoją wariację (nazywaną niesmaczną w czterech koszmarnych częściach) na temat dramatu Witkiewicza (w reżyserii Stanisława Miedziewskiego) pokazali w 2003 r. (dwa lata później na kieleckim przeglądzie). W ich wersji – „Das Kűchendrama” – to nieustanny dialog dwóch postaci, wyniszczający, alkoholizowany, perwersyjnie-ekshibicjonistyczny. Widz pozostaje z pytaniem czy kochać się bardziej można nienawidząc? Matka wciąż z pretensją mogłaby powtarzać (to motyw wędrowny dramaturgii Witkacego) jak pięknego syna urodziła i jak nic z niego nie wyszło. On mógłby – wzorem pewnego bohatera kiepskiego westernu, Johny’ego Ringo – do wszystkich mieć żal, że na świat przyszedł. Dlaczego Witkacym zaczynam? Bo trochę jest z niego, jakiś odprysk w „Saksofoniście” Jarosława Filipskiego z Teatru From Poland z Częstochowy. U twórcy teorii „Czystej Formy” pojawia się to marzenie za dawną epoką, gdy nawet postaci dramatu były prawdziwsze, wzbudzały radość i drżenie. Bohater „Saksofonisty” – daleko mu rzecz oczywista do Janiny Węgorzewskiej – z wyrzutem mówi o aktorskiej karierze swojej i swego syna. To dziwne, nie toksyczne, lecz witkacowskie trochę.
Siedem lat temu Marcin Bortkiewicz przygotował z aktorami Teatru Ecce Homo spektakl powarsztatowy „Chlust witkiewiczowski”. To było otwarcie zespołu na nowych aktorów, przetarcie, pokaz szaleństwa w stylu autora „Metafizyki dwugłowego cielęcia”. W tym roku do pomysłu powrócił. „Wieczór ekscentryczny” to tekst złożony w fragmentów „Nowego Wyzwolenia”, „Mątwy”, „Onych” i „Bzika tropikalnego”. Na scenie występuje siedemnaście osób (w tym reżyser w roli papieża Juliusza II z „Mątwy”) i mamy egzemplifikację „Czystej Formy” – zaskoczenie, dziwaczność i wyjątkowość bohaterów, przeświadczenie o śmierci sztuki, cywilizacji, nadchodzącej rewolucji. Postaci prześcigają się w ekscentrycznych zachowaniach, ucieczka w dziwaczność i perwersję – cokolwiek rodem z bulwarowych romansów i z właściwą dla Witkacego kpiną z młodopolskich norm – jest niczym innym jak odtrutką na mieszczańsko, porządne życie. Bortkiewicz nie odmówił sobie odniesień filmowych, w finale pochodu-snu, odnosząc się do Bergmana.
Ten pochód wątków i postaci ekscentryczno-typowych – pozostańmy w duchu Witkacego – król Hyrkan IV z Hyrkanii (postać czysto z literatury SF), Zabawnisia, artysta perwersyjny przez matkę zdławiony Florestan Wężymord, artysta niedoszły, filozof, a w końcu szczęśliwy tyran Paweł Bezdeka, Sidney Price, poeta nowoczesnej ekonomii i boss kompanii handlu kawą i kauczukiem Ryszard Golders tworzą barwny, dekadencki krajobraz. W finale zginąć muszą, bo chaos jest już nie do zniesienia. A co z chaosu się wyłoni?

W telewizji pokazali

Idol, po wielkich sukcesach, na tarasie w Portugalii, z przesłodkim widokiem przychodzi – no chyba tak ją można nazwać – wyznawczyni jego kultu – Grażynka. Z pamiętniczkiem, jeszcze ze szkolnych czasów, pełnym cytatów. Idol – już prawie czekam, aż powie: Czy ktoś dotyka twarzy Adamczyka? prześciga się w trawestacjach – żeby wymienić tylko niektóre – z „Pulp fiction”, „Arizona dream”, „Dzikości serca”. To jedna z „Partytur rzeczywistości” Teatru Porywacze Ciał. Katarzyna Pawłowska i Maciej Adamczyk zaczynają od monologów na tle drgającej linii oscyloskopu – dowodu na metafizyczną naturę świata czy potęgę nauki, niepowtarzalną boskość natury czy racjonalną analizę kosmosu – dwie partytury, dwa modele odpowiedzi i reakcji na chaos.
W szeregu scen pokazują zestaw popkulturowych matryc – od telewizyjnego wywiadu z „ciekawym człowiekiem”, panem Bernardem, przez telenowelę, pokaz kilku technik teatralnych – klasycznej, awangardowej i w stylu Sarah Kane, do parodii kulinarnego show i deathmetalowego koncertu. Ośmieszają i są autoironiczni. Prowadzą z widzem grę. „Partytury...” to spektakl kampowy. W każdym z nas tkwi trochę umiłowania do kiczu. Wielki idol – tak jak właścicielka notesika pełnego „złotych myśli” – słucha ABBY. Nawet o sprawach poważnych można dziś mówić tylko poprzez drwinę. Takie trochę dziwne czasy. Bo najważniejszą ze sztuk jest sztuka karnawału.
Szkolny Teatr Kaprys z Łap (w ich przypadku szkolny to komplement odwołujący się jeszcze do pięknej tradycji oświeceniowej) sięgnął do tekstów opowiadań Sławomira Mrożka („Koszmar Sławomira M.”) i przede wszystkim Juliana Tuwima. „Kariera Johna Nobody” to opowieść z groteskowym finałem o zredukowanym urzędniku bankowym, który postanawia sprzedać swoje samobójstwo stacji radiowej. Medialna i reklamowa histeria pokazuje, że szał „The Voice...” of coś tam i inne tańce z proszkami, to wcale nie jest pomysł naszych czasów i oscarowej „Sieci” Sidneya Lumeta.
Jarosław Filipski w swoim monodramie sięgnął najpierw do wzorca teatru interaktywnego – inscenizując konferencję z wielkim mistrzem aktorskim – „tworząc” z widzów dziennikarzy wyimaginowanej konferencji prasowej. „Saksofonista” to nie tylko ironiczna historia życia Jerzego S. (Stuhra), którego wypowiedzi, styl bycia, wybrane role doskonale, telewizyjną pozę doskonale zainscenizował. Monodram jest opowieścią o tragicznym losie aktora, o kabotyństwie tego zawodu, balansującego między wzniosłością i śmiechem. Próbującego – jak Feuerbach ze sztuki Tankreda Dorsta – ubłagać i uwieść reżysera. Zdobyć upragnioną rolę.

Psychodramy rzeczywistości

Gdy każdy z wcześniejszych spektakli zamykał się w ramie – posłużę się tutaj jeszcze kodyfikacją antyczną – komedii: czy to ironicznej, czy kabaretowej czy czystego kampu, to dwa spektakle – „Pokojówki” Teatru Fieter z Ozimka (reż. Robert Konowalik) i monodram „Diva” Wiolety Komar mówiły o tragicznej kondycji człowieka.

Monodram w reżyserii Stanisława Miedziewskiego oparty został na tekście Magdaleny Gauer. Ten sam tekst stał się kanwą „Nocy Walpurgii”, debiutu fabularnego Marcina Bortkiewicza (o filmie piszemy na s. 36). To jest spektakl o zagładzie Żydów, ale nie jest to spektakl banalnie martyrologiczny. Stojąca w jednym miejscu Wioleta Komar gestem, mimiką, modulacją głosu przywołuje obrazy z Oświęcimia i getta łódzkiego, z kasyna oficerskiego i prywatnego domu komendanta, gdzie młode tancerki, śpiewaczki, aktorki najlepszych scen Europy Zachodniej musiały zabawiać pijanych żołnierzy. Mimo zabarwionych drwiną fragmentów, opisujących powojenne awangardowe inscenizacje i absurdalne (w pojęciu Polaka) propozycje i pytania reżyserów o ten dziwny tatuaż (obozowy numer), pomimo tego, jest „Diva” opowieścią z otchłani.

Robert Konowalik przygotował inscenizację najsłynniejszej jednoaktówki Jeana Geneta. „Pokojówki” to dziś nie tylko dramat ważny w rozwoju XX-wiecznej sztuki, ale dramat-znak, dramat-symbol awangardy i teatru absurdu. Na równi z „Nosorożcem” Ionesco i „Końcówką” Becketta. Podejmuje – w formie typowej psychodramy – jedną z obsesji (to może złe słowo), najistotniejszy z tematów współczesnej dramaturgii – opresyjność systemu, wchodzenie i wychodzenie z ról społecznych. Jest metaforyczną przypowieścią o tyranii. Dwie siostry, służące (w tych rolach Małgorzata Kałuzińska i Anna Bereźnicka) odgrywają seans miłości i nienawiści – do siebie nawzajem, do swej pani. Dość hermetyczny tekst i ascetyczna scenografia każą się zastanowić. Co myśli sobie w duchu emigrantka z Białorusi lub Ukrainy, która „pomaga w sprzątaniu” lokatorce podwarszawskiej willi lub celebrytce z apartamentowca?

Przegląd to nie tylko...
... spektakle teatralne. W tym roku był to premierowy występ kabaretu „Bez próby” stworzonego przez trzech aktorów Ecce Homo: Michała Pustułę, Karola Górskiego i Piotra Skrzypczyka oraz dwie wystawy. Monika Sochańska zaprezentowała cykl czarno-białych, klimatycznych zdjęć z cyklu „Ciemna strona teatru” oddających trochę mroczną i tajemniczą aurę prób i przedstawień. „Piątek trzynastego” – interdyscyplinarna prezentacja Stowarzyszenia Twórczego „Zenit”. Niżej podpisany przygotował kilka fototekstów ukazujących wybrane zagadnienia kryptoarcheologii. Na wystawie pokazano kilka wybranych zdjęć Tomasza Kozłowskiego z serii ukazującej aktorów Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach (szerzej por. s. 15) oraz czarno-biały cykl reportażu prowincjonalnego (trochę w stylu lat 70., nie tylko za sprawą tematyki, ale i sposobu patrzenia na bohaterów zdarzeń, a nawet ich gestów i ubioru) Leny Kolasy i barwne fotografie Agnieszki Łuczyńskiej ukazujące – w charakterystycznej dla autorki technice nakładania poszczególnych kadrów na matrycy aparatu i łączenia ich z tłem malarskim – małe gliniane rzeźby, postaci w trakcie „stawania się”, jeszcze nie ukształtowane, pełne krzyku i bólu. Robert Kolasa wystawił kilkanaście rysunków satyrycznych, czasem będących nawet krótkimi komiksami, będących swobodną, nawet anarchizującą zabawą z konwencjami języka, które dopiero w zderzeniu z obrazem pokazują prześmiewczy i absurdalny kształt naszego świata, jednego, szalonego cyrku, wypełnionego mitami kultury masowej i żartami dnia codziennego.

Wykluczeni (XIII Przegląd Teatrów Alternatywnych)

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 1/2014)
Stary człowiek. Poniżeni. Üntermenschen. Zbędni ludzie. Zbiorowy bohater najciekawszych spektakli XIII Przeglądu Teatrów Alternatywnych zorganizowanego przez Stowarzyszenie Artystyczne Ecce Homo.
Jedenaście przedstawień, imprezy towarzyszące: koncerty Lao Che, Studium Instrumentów Etnicznych. Wystawa fotograficzna dokumentująca dziesięciolecie spektaklu „Kruchość” (m.in. zdjęcia Andrzeja Rębosza i Wojciecha Habdasa). Ekspozycja rzeźby i malarstwa Marcina Michalskiego. Wernisaż wystawy rysunków Roberta Kolasy. Lecz przede wszystkim teatr.

Muzeum pamięci



Trzy lata temu warszawska aktorka Irena Jun hipnotyzowała widzów przeglądu monodramem „Nie ja” Samuela Becketta. W tym roku przyjechała ze spektaklem, który być może jest przedstawieniem najdłużej granym na świecie. Premiera „Sonaty księżycowej” (tytuł zaczerpnięty ze zbioru wierszy greckiego poety Yannisa Ristosa) odbyła się 50 lat temu. Autorem scenografii jest Józef Szajna – powstała ona z zasłon, tiulu przyniesionego przez widzów, wypalonego i oblanego kawą przez artystę.
Monodram Ireny Jun dobrze opisuje fragment liryku Jorgosa Seferisa, greckiego noblisty, na którego tekstach – obok Ristosa – oparty został spektakl: Po latach spędzonych w oddaleniu przybywasz,/ niosąc ze sobą wspomnienia,/ któreś przechowywał pod obcym niebem. Rozpisane na poetyckie frazy wspomnienia starej kobiety. Aktorki beckettowskiej. Słowom Ireny Jun towarzyszyło nagranie opery radiowej, dokonane przed półwieczem przez Bogusława Schaeffera.
Głos aktorki teraźniejszy i głos aktorki z przeszłości stworzyły spektakl przywołujący „Ostatnią taśmę Krappa”.

„Dziady” powązkowskie

Realizacje Teatru Pijana Sypialnia z Warszawy dwa razy zostają uznane za wydarzenie roku w kategorii off przez krytyków związanych z miesięcznikiem „Teatr”. Dwa razy za spektakl „Osmędeusze” według Mirona Białoszewskiego. Ta rzecz sceniczna epicka zamkniętej epoki przedmieścia to pozornie gotowy tekst sceniczny. Przedstawiacz (przyjmijmy, że koryfeusz) i osiemnaście postaci chóru. Klasyczna forma. W Teatrze Osobnym Białoszewskiego sprawdziła się wspaniale w swej zdegradowanej, rybałtowskiej formie. Tylko tyle, że jest to rzecz piekielnie trudna, fascynująca językiem i niemożliwa formą.
Kim są „osmędeusze” (w świetnej interpretacji reżysera Stanisława Dembskiego, który poszedł tropem autorskim)? To postaci, duchy postaci, wspomnienia dawnej, przedwojennej Warszawy. Białoszewski – tu będąc kimś na kształt Ajschylosa przedmieść – wskrzesza świat piosenek, legend, miejskiego folkloru, języka. Nie jest to jednak (nie mylmy tych niuansów) folklor praski, rozsławiony przez Stefana Wiecheckiego „Wiecha”. To białoszewszczyzna z Targówka i okolic Powązek, gdzie rozgrywa się epicko-poetyczny dramat – powązkowskie „Dziady” według Mirona.
Wianczarki, Harfiarka, Alojzy-do-spółki, Mania Łobuzka, Franiu-oddaj-gęś i inni spotykają się przy Bramie Honoraty by opowiedzieć o historię miłości Teosi i Sylwestra. To tylko pretekst. Jak w dygresyjnym poemacie każda z postaci zaczyna snuć własną opowieść. Zasłyszane rozmowy, przedwojenne szlagiery tworzą mitologię zapomnianych dzielnic i kultury niskiej przedwojennej Warszawy. Niskiej, którą Białoszewski i Teatr Pijana Sypialnia nobilitują.
Do mitów z „Osmędeuszy” pasuje ta opowieść z „Donosów rzeczywistości” (cytuję z pamięci): Na Kruczej urwał się balkon. W Warszawę poszło, że urywają się balkony. I szlagiery kapeli z Chmielnej, i śledź sprzedawany na dzwonka z beczki na rogu Leszna.

Przedmioty

Dwa przedstawienia zbudowane wokół przedmiotów. Przedmiotów, które stają się artefaktami. „Niebieski cień oddechu” Teatru Momo z Katowic przywołał wspomnienia pięknego, poetyckiego, nostalgicznego, ale i drapieżnego debiutu Janusza Morgensterna „Do widzenia, do jutra”. Sugestywna pantomima aktorów to jakby filmowe sceny z Teatrzyku Bim-Bom. Symboliczne przedmioty – róża, jabłko – których znaczenia nie trzeba tłumaczyć. Dla jednego z widzów mógł to być spektakl o samotności, dla innego o zdradzie. To sprawa drugorzędna. Jakością był tu klimat wywołany przez mimów z Teatru Momo.
"Versus" Fot. Paweł Chmielewski
Artefaktem zagłady stały się stosy okularów i butów w Muzeum Auschwitz-Birkenau. Historia Francuza, który zwiedzając Oświęcim rozpoznał walizkę swego ojca to kanwa dramatu Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk. „Versus” wyreżyserowany przez Grzegorza Szlangę z Chojnickiego Studia Rapsodycznego oparty został na jej tekście scenicznym „Walizka”. Zredukowana do trójki aktorów opowieść rozgrywa się w dwóch planach – współczesnego Paryża i historycznym. Fransua Żako (pisownia oryginalna) poszukując swej żydowskiej tożsamości toczy egzystencjalny dialog z nieżyjącym ojcem. „Prawdziwy Francuz”, nagle dzięki swemu pochodzeniu, staje się wykluczony. Otwierający spektakl monolog polskiego szalikowca jest próbą uniwersalizacji opowiadanej historii. Lecz prawdziwego dramatyzmu nabiera ona w finale, w onirycznej scenie zagazowania głównego bohatera.

W sieci pająka

„Łagodna” – późne opowiadanie Fiodora Dostojewskiego. Wyprzedza tylko najdoskonalszy utwór pisarza – „Braci Karamazow”. „Łagodna” powstała z marzeń Dostojewskiego o gazecie wypełnionej tylko własnymi utworami. Dwa razy próbował redagować magazyn, dwa razy skończyło się bankructwem i długami. Dopiero dzięki Ani (Snitkina – trzecia żona), wyznawczyni talentu, opiekunce, agentowi i najlepszej księgowej, w styczniu 1876 r. zaczyna druk „Dziennika pisarza”. Zeszyt listopadowy to w całości właśnie „Łagodna”. Najlepsze, obok „Sioła Stiepanczykowo”, opowiadanie pisarza.
„Łagodna” to odpowiedź na pytanie: dlaczego Dostojewski jest jednym z największych prozaików w dziejach literatury i dlaczego jest współczesny. Dostojewskiego można czytać, rozumieć i odczuwać. Współczesnych mu Turgieniewa, Flauberta już z trudem. Dostojewski tak jak największy z jego i Szekspira uczniów – Kurosawa, jest artystą skrzywdzonych i poniżonych. W najlepszej (nie licząc „Gracza”) realizacji dla Teatru Ecce Homo, reżyser Stanisław Miedziewski pokazał to oblicze „Łagodnej”.
Spektakl – oparty na scenariuszu Jana Nowickiego – rozpoczyna scena w foyer, zaimprowizowanej restauracji hotelowej (tą samą klamrą domknięta zostaje historia), gdzie przy kartach i szampanie oficerowie wspominają niehonorowy czyn kapitana. Gdy widzimy go w lombardzie, pozbawionego rangi już wiemy, jaka to diabelska machina kieruje jego losem. Ten żółty płaz ohydny jak napisałby – o zazdrości – Szekspir. Dostojewski nazywa to inaczej. Potężny wstyd i poczucie odrzucenia, które są sprężyną działania wszystkich jego bohaterów.
Michał Pustuła (kapitan) mamle obiad, garbi się i powłóczy nogą jak wielki pająk. Skrzywiona, odpychająca gospodyni Łukieria (w tej roli Agata Orłowska) podaje talerze z niechęcią, obrzydzeniem. Oboje zagrali wbrew swemu fizycznemu i scenicznemu wizerunkowi, do którego przyzwyczaili we wcześniejszych spektaklach. Tytułowa „łagodna” (Joanna Rasała) ma tylko posłużyć jako ekwiwalent. Gra między skrzywdzonym (i pragnącym zemsty, władzy) kapitanem i poniżoną (lecz nie do końca uległą) młodą żoną, to psychologiczny majstersztyk Dostojewskiego.
Spektakl Miedziewskiego to także ukłon w stronę teatralnej tradycji. Okno, którym wyskakuje tytułowa bohaterka jest jak z adaptacji „Idioty” Andrzeja Wajdy, tiulowa kurtyna oddzielająca widownię od sceny zawisła u Krystiana Lupy.
Świat Ecce Homo jest odstręczający i dlatego wiarygodny. Widz wychodzi zniesmaczony, bo tak być powinno. Pięknie ma być u Disneya, w polskich telenowelach i fantasmagoriach polityków. Świat – w większości – jest z Dostojewskiego.

Lustro (XII Przegląd Teatrów Alternatywnych)

Paweł Chmielewski
("Teraz" - 12/2012)
"Sukkuba". Fot. Wojciech Habdas
Tożsamość, jej poszukiwanie, odwieczne pytanie o to kim jesteśmy towarzyszyło prawie każdemu spektaklowi XII Przeglądu Teatrów Alternatywnych zorganizowanego przez Stowarzyszenie Ecce Homo w Bazie Zbożowej w Kielcach.
Przez trzy dni publiczność, drugi aktor, tekst dramatyczny były tu tylko lustrem, w którym przeglądał się bohater, dostrzegając ułudę, skrzywiony obraz, utracone marzenia lub bezwolnie poddając się ideologii. Tak było w „Zapiskach oficera Armii Czerwonej”, monodramie Mariusza Tarnożka w reżyserii Daniela Jacewicza. Z pierwowzoru Sergiusza Piaseckiego, który jest straszliwą, kąśliwą satyrą Jacewicz wypreparował precyzyjnie tylko te fragmenty, które mówią o miotającym się między podziwem dla Stalina, poparciem dla Hitlera, strachem i głodem poruczniku Zubowie. Stworzył człowieka-marionetkę, produkt ideologii XX w. Tarnożek raz był komiczny, za moment tkliwy, po chwili przeistaczał się w potwora. Zredukowanego do podstawowych, zwierzęcych odruchów.
W drugim człowieku jak w lustrze próbują się przejrzeć bohaterowie „Kolacji na cztery ręce” Teatru Mamro z Warszawy wyreżyserowanej przez Grzegorza Reszkę. To dramat Paula Barza o hipotetycznym spotkaniu Jana Sebastiana Bacha z Jerzym Fryderykiem Haendlem. Artyści zazdroszczą sobie wzajemnie czy to talentu, czy finansowego sukcesu. Dopiero w zderzeniu z drugim kompozytorem dostrzegają własny geniusz i swą ułomność.
Przegląd był swoistym festiwalem Stanisława Miedziewskiego, który zrealizował cztery sztuki: „Barbarzyńcy przyszli” Ecce Homo (rec. „Teraz” 9/2012), „Uśmiech Dostojewskiego” według „Lolity” Vladimira Nabokowa z Grzegorzem Szlangą (Chojnice) w roli opanowanego obsesją, tragicznie zakochanego w dwunastolatce Humberta Humberta, „Teatralność” w wykonaniu Mateusza Nowaka z Lublina – opowieść o kulisach teatru, monodram pełen metamorfoz, w którym aktor rozegrał nie tylko autotematyzm opowieści, lecz wciąż przeistaczał się z mężczyzny w kobietę i „Matkę Mejrę i jej dzieci” w interpretacji Caryl Swift, aktorki walijskiej (Teatr Rondo ze Słupska). To wstrząsająca opowieść według reportaży Wojciecha Tochmana i Ryszarda Bilskiego na kanwie losów Ewy Klonowskiej badającej szczątki ofiar masowych zbrodni w Bośni, której towarzyszy tytułowa Mejra, muzułmanka poszukująca grobów córki i syna.
„Sukkuba” w reżyserii Marcina Bortkiewicza to adaptacja „Solaris” Stanisława Lema. Jedna z najbardziej pojemnych znaczeniowo, wymykających się interpretacji – obok „Ulissesa” Joyce’a, trylogii Franza Kafki czy powieści Becketta – książek XX w. kusi i wymusza na scenarzyście wybór jednego z wątków. „Solaris” można zaadaptować w duchu filozoficznego mistycyzmu jak zrobił to Andriej Tarkowski lub wyeksponować wątki bez mała freudowskie z dodatkiem nieobecnych w pierwowzorze retrospekcji – to z kolei wersja Stevena Soderbergha. Za każdym razem będzie to jednak tylko interpretacja, poruszanie się w obrębie jednej lub dwóch płaszczyzn powieściowych.
Bortkiewicz skoncentrował się na wątku egzystencjalnym, relacji Krisa Kelvina (Karol Górski) z nieżyjącą, zjawiającą się pod postacią fantomu, jego żoną Harey (Agata Orłowska). Odrzucił rozbudowaną w powieści warstwę naukową (historia nowej gałęzi nauki zwanej solarystyką), opisy oceanu, dociekania czy Solaris ma naturę boską. Spośród towarzyszy Kelvina pozostawił tylko Snauta (Marek Kantyka). To konsekwencja pominięcia rozważań naukowych i eksperymentów, którymi u Lema zajmuje się Sartorius. Ocean Solaris, zasugerowany leciutkim, pulsującym światłem na ścianie po prostu jest. Bohaterowie orientują się w jego sile sprawczej, ale nic ponadto.
Istotniejsza jest relacja Krisa z Harey. Czy fantom (określany w spektaklu zgodnie z demonologią sukkubem – natura, którego (-ej) podkreśla romantyczna ikonografia, purpurowej sukni Blake’a, powtarzana później w symbolice modernistycznej) to okazja do odkupienia win? Wszak Kelvin obwinia się o jej samobójczą śmierć. Czy to rodzaj tortury umysłu? Ta eschatologia kosmiczna ujawnia się w obecności/ nieobecności Snauta, enigmatycznego, przeżywającego swój dramat obserwatora/ uczestnika obok pary głównych bohaterów.
Nie poznajemy odpowiedzi. Bortkiewicz konstruuje opowieść o powstawaniu i rozpadzie tożsamości. Gdy fantom Harwey zyskuje świadomość swego bytu (?) Kelvin zaczyna wątpić w naturę swej cielesności, w istnienie. Najistotniejszym elementem scenografii jest lustro, które odbija świat, ale i zniekształca. Kris Kelvin zaczyna przypominać Deckarda, zabójcę robotów z powieści Dicka „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”, który zaczyna podejrzewać, że sam jest maszyną. Stawia – jak bohaterowie większości przedstawień tegorocznego festiwalu – odwieczne pytanie ludzkości: kim jestem?
Tożsamość, najważniejszy z konstruktów opowieści najwybitniejszych twórców SF drugiej połowy XX w. – Lema i Dicka – zyskuje nowy, interesujący teatralny wyraz.

Mefisto czai się za drzwiami (XI Przegląd Teatrów Alternatywnych)

Paweł Chmielewski
Artysta uwikłany w historię, pełen wątpliwości, niejednoznaczny, cierpiący, paktujący z diabłem. Oto główny bohater spektakli XI Przeglądu Teatrów Alternatywnych w kieleckiej Bazie Zbożowej zorganizowanego przez Stowarzyszenie Ecce Homo.
Oglądając trzy przedstawienia w reżyserii Stanisława Miedziewskiego: monodramy „Satana” (Teatr Rondo ze Słupska), „Olga. Eine charmante Frau” (Teatr Czango – Warszawa) oraz „Orfeusza i Eurydykę” (Ecce Homo, rec. „Teraz” 10/2011) wciąż przywoływałem obrazy z powieści „Mefisto” Klausa Manna, później genialnie zekranizowanej przez Istvana Szabo. Wszechobecny klimat faustowski (również w „Orfeuszu i Eurydyce” wg Miłosza) pozwala poznać jak łatwo, dla sławy, pieniędzy czy ze strachu ulega artysta czarowi salonów króla lub dyktatora...
W „Satanie” Marcin Bortkiewicz (znany bardziej jako reżyser) wcielając się w rolę Zeitbloma, postaci z „Doktora Faustusa” Tomasza Manna, zrelacjonował tragedię muzyka Adriana Leverkühna, który pragnąc artystycznej nieśmiertelności podpisuje traktat z diabłem. Podobny, metaforyczny układ z szatanem zawiera bohaterka „Olgi...” według tekstu Dany Łukasińskiej. Zawierająca wiele „białych plam”, niejasna biografia Olgi Czechowej, gwiazdy kina III Rzeszy, współpracującej później z NKWD to modelowy przykład uwikłania artysty w wielką politykę. Obie sztuki reżyserowane przez Miedziewskiego są ascetycznymi, skupionymi na geście, przedmiocie, formami teatralnej spowiedzi. Zarówno Bortkiewicz jak i Monika Dąbrowska (Olga) potrafili przykuć uwagę widza, zafascynować losem bohaterów.
Paradoksem wyborów, również artystycznych, zajęły się dwa teatralne zespoły: w tonacji żartobliwej – Kompania Mamro z Warszawy („Epopeja”, reż. Grzegorz Reszka, rec. „Teraz” 7-8/2010) i rozbudowanego happeningu – Krzyk z Maszewa („eksPloracje”, reż. Marek Kościółek). Kościółek zbudował historię Polski od ruchu „dzieci kwiatów”, przez solidarnościowy karnawał do radości z faktu „odzyskanego śmietnika”. Rozegrany prawie bez słów spektakl, operujący symboliką czerwieni i bieli (flaga, kreda, krew, wino i wódka) nakreślił portret nas, Polaków, wciąż wybierających zło mniejsze, żyjących w kraju ciemnym, smutnym, rozpiętym między kruchtą a flaszką wódki.
Teatr Fieter z Ozimka zaproponował tekst irlandzkiego noblisty Samuela Becketta „Którzy upadają” w reżyserii Roberta Konowalika. Spektakl odegrany w formie słuchowiska radiowego. Pozornie banalna wyprawa Maddy Rooney na dworzec po niewidomego męża, przeplatana spotkaniami przypadkowych osób, dzięki doskonałemu aktorstwu i wyczuciu sceny stała się metaforyczną podróżą o charakterze wręcz religijnym, wiwisekcją obsesji i kompleksów starej kobiety.
Publiczności, która szczelnie wypełniała widownię w trakcie każdego ze spektakli, najbardziej spodobała się utrzymana w stylu cyrkowej pantomimy i troszkę filmów Felliniego sztuka „Maruczella” Teatru Nikoli z Krakowa oraz pierwszy w historii przeglądu występ grupy zagranicznej – gruzińskiego zespołu Elva, który dał popis tradycyjnego tańca i piosenki ze słynną „Suliko” na bis. Czterodniowy festiwal sztuki niezależnej zakończył „Krem z pomidorów” Teatru Ecce Homo („Teraz” 5/2005).
Spektaklom teatralnym towarzyszyły m.in. koncerty zespołów Strefa Ciszy i Fire Flower, przegląd etiud filmowych Marcina Bortkiewicza, wystawy fotografii Wojciecha Habdasa i Stowarzyszenia „Zenit” (por. III str. okładki).

Monodramy i „Grosse Aktion” (X Przegląd Teatrów Alternatywnych)

Paweł Chmielewski
("Teraz" - 12/2010)
Siedem spektakli sześciu zespołów z całej Polski znalazło się w programie X Przeglądu Teatrów Alternatywnych zorganizowanego przez Stowarzyszenie Artystyczne Ecce Homo w kieleckiej Bazie Zbożowej.
Albert Osik "Traumnovelle". Fot. Wojciech Habdas
W tym roku pokazano aż trzy monodramy. Michał Pustuła z Teatru Ecce Homo wystąpił w „Graczu” wg Fiodora Dostojewskiego w reżyserii Stanisława Miedziewskiego (recenzja „Teraz” 10/2010), za który kilka dni wcześniej otrzymał I nagrodę na VI Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Niewielkich w Lublinie. Drugi monodram w reżyserii Miedziewskiego „Traumnovelle” oparty na opowiadaniu Artura Schnitzlera (znanym z ekranizacji Stanleya Kubricka „Oczy szeroko zamknięte”) zaprezentował Albert Osik związany z Nowym Teatrem w Słupsku. Aktor sugestywnie, nie wdając się w aktorskie szarże, nakreślił portret lekarza usiłującego zabić małżeńską nudę, poszukującego wciąż nowych podniet i perwersyjnych przyjemności. Człowieka przegranego.
Irena Jun z Warszawy  od lat występuje w jednoosobowych dramatach Samuela Becketta. W „Nie ja” jako Usta i „Kołysance” w roli K. prawie zahipnotyzowała widzów. Napisane przez irlandzkiego noblistę specjalnie dla aktorki Billie Whitelaw jednoaktówki o przemijaniu i śmierci, w interpretacji Jun stały się i ironiczne, i wstrząsające. Jej bohaterki są tragiczne i śmieszne zarazem. O takiej grze często mówimy w skrócie „stara szkoła”.
Terminus a Quo z Nowej Soli przywiózł ezoteryczny, poetycki spektakl „Mgła” w reżyserii Edwarda Gramonta. Odwołujący się do symboliki religijnej (buddyjskiej, pierwotnego chrześcijaństwa) był najbardziej enigmatyczną propozycją festiwalu. Ale dzięki takim przedstawieniom, trochę szaleńczym, wykonawcy sięgnęli do korzeni alternatywnego teatru. W repertuarze przeglądu nie zabrakło także komedii. Kompania Teatralna Mamro z Białołęki pokazała „Przedstawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna” Ivo Bresana (reż. Grzegorz Reszka), polityczną satyrę o próbie wystawienia szekspirowskiego spektaklu przez spółdzielnię produkcyjną. Dość karkołomnym zabiegiem wydawało się przeniesienie na scenę felietonów Leszka Talki o szczęściu i rozterkach młodego ojca drukowanych w „Gazecie Wyborczej”. Grzegorzowi Szlandze (zarazem reżyserowi) z Chojnickiego Studia Rapsodycznego udało się je bardzo zmyślnie zaadaptować na scenę. „Dziecko dla początkujących” okazało się nietypowym i przekomicznym poradnikiem „tatusiostwa” odegranym w formie delikatnej farsy przez dwójkę aktorów.
Na zakończenie przeglądu wystąpił Teatr Ecce Homo. „Grosse Aktion” (kielecka premiera – wcześniej prezentowane na festiwalu „Windowisko”, gdzie zdobywa Grand Prix) w reżyserii Marcina Bortkiewicza to spektakl będący adaptacją głośnej powieści amerykańskiego pisarza Jonathana Littella „Łaskawe”. Wydana w 2006 r. książka jest fikcyjną opowieścią, którą wiele lat po zakończeniu II wojny światowej snuje dyrektor fabryki koronek na francuskiej prowincji, doktor praw Maksymilian Aue. Kiedyś podpułkownik SS uczestniczący m.in. w eksterminacji Żydów na Ukrainie, opracowujący dla Himmlera raporty o działalności obozów koncentracyjnych i memoriały w kwestiach rasowych nigdy nie stanął przed sądem. Główny bohater utworu jest synem Niemca i Alzatki, a we Francji, która ma wciąż problemy z rozliczeniem wojennej przeszłości (zwłaszcza postawy wobec Żydów) „Łaskawe” wywołują wciąż skrajne opinie. Adaptacja Bortkiewicza jest chyba pierwszą na świecie, a na pewno w Polsce próbą zmierzenia się z książką Littella w teatrze.
Powieść amerykańskiego twórcy – uhonorowana nagrodą Goncourtów i równocześnie nazwana „pornografią polityczną” – wywołała poruszenie porównywalne z publikacją eseju Michaela Foucaulta „Ja, Piotr Riviere, skorom już zaszlachtował moją matkę, moją siostrę i brata mojego...”, dyskusję na temat korzeni zła. Tyle, że zło XIX-wieczne w porównaniu z wiekiem XX...
Z tysiąc-stronicowego tekstu reżyser stworzył spójne, precyzyjne studium upadku, dojrzewania do zbrodni, swoisty bildungsroman. I ujął w klamrę „teatru w teatrze”, gdzie narratorem i reżyserem jest stary Aue (Mariusz Kosmalski). Rozgrywająca się w naprzemiennym rytmie walca – jakby na kształt scen komicznych w klasycystycznej tragedii – historia przebiega w rytm zmian ról aktorskich (prosty i czytelny zabieg nakładania czarnych golfów na głowę przez odtwórców) i „prywatnych” Erynii Maksymiliana Aue. Warto może wyjaśnić, że greckie boginie zemsty nazywane były „litościwymi” bądź „łaskawymi” nie ironicznie, ale w zgodzie z zasadą językowego tabu, które nie pozwalało mieszkańcom Peloponezu wymawiać ich imienia.
Bortkiewicz z utworu Littella odrzucił m.in. szczegółowe opisy pobytu na Węgrzech i Kaukazie, reakcje żołnierzy na masakrę w Babim Jarze, przemówienia Reichenaua, spotkania z Eichmannem... Zamiast tego poszedł tropem antycznej literatury, której Aue – „pisarz raportów” jak o sobie mówi – jest miłośnikiem.
Najpierw więc mamy monolog pełen odniesień do Marka Aureliusza, ciemnej filozofii Heraklita, fragmenty z Tertuliana. Uczestnictwo w rozstrzeliwaniu ukraińskich Żydów bohater tłumaczy lekturą fragmentów z „Państwa” Platona, uwiedzenie młodego porucznika w sanatorium „Ucztą”. Kazirodczy związek z siostrą bliźniaczką Uną ma za pretekst platoński mit o androgyne. Zabójstwa matki i ojczyma oraz powiernika i preceptora Thomasa Hausera rozegrane zostały w rytm sofoklesowskiej „Elektry” i „Orestei” Ajschylosa. Fundament kultury europejskiej legł w gruzach. Maksymiliana Aue w finale ścigają Erynie, boginie zemsty zwane przez antycznych Greków „łaskawymi”. Widz pozostaje z pytaniem czy kara w wymiarze symbolicznym jest zadośćuczynieniem? A zło, dobrze odegrane zaczyna być fascynujące.
Jak zawsze u Bortkiewicza sceny są „szybko” montowane na wzór filmowych kadrów, scenografia utrzymana w czarnych barwach, ascetyczna. Ciekawym i sugestywnym zabiegiem jest chociażby symulacja morskich fal dzięki delikatnym ruchom płachty materiału czy prawie kantorowska larwa, gigantyczna maszynka do mięsa pozwalająca zasugerować masową zbrodnię na ukraińskich Żydach. To gotowy materiał na film offowy. O randze przedstawienia decyduje również doskonała, zaangażowana gra czwórki aktorów: Mariusza Kosmalskiego, Karola Górskiego oraz Marka Kantyki i Agnieszki Orłowskiej.
Przegląd Teatrów Alternatywnych organizowany jest od 2000 r. przez Stowarzyszenie Artystyczne „Ecce Homo” (z przerwą w 2002 r.) – najpierw w „plastyku”, a od trzech lat w Bazie Zbożowej. Niektóre spektakle były również prezentowane m.in. na placu Artystów, głównej ulicy Kielc. W tym roku przedstawieniom towarzyszyły dwie wystawy fotograficzne: „Teatr w teatrze” Wojciecha Habdasa i „Zenit startuje” (por. s. III okładki), instalacja „Przejście” Piotra Salaty (por. s. 19), absolwenta malarstwa na UMCS w Lublinie, promocja książki Wojciecha Sceliny „Ostatni lot nad Kongo” (recenzja w kolejnym numerze), koncerty zespołów Jedyna Maść, Natural Beat Band i RokaFeller. A sam przegląd to obok artystycznego również sukces frekwencyjny. Na żadnym ze spektakli nie było wolnego miejsca, a widzowie siadali nawet na podłodze przed sceną. I jak się okazało niepotrzebna była tradycyjna reklama festiwalu, większość widzów dowiedziała się o nim z Facebooka, zaś twierdzenie, że kielczanie lubią tylko sztukę lekką, łatwą i przyjemną (jak zdają się sądzić po repertuarze imprez niektórzy szefowie placówek kulturalnych) jest absurdem.

Zdradzieckie śliwki Prufrocka (Wit Pietrzak, „Ostrożnie poezja. Szkice o współczesnej poezji anglojęzycznej”)

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 5/2016)
Zacznijmy wierszem: Zaprawdę bowiem przyjdzie czas,/ By zastanowić się: „Czy się ośmielę?” i „Czy się ośmielę?”/ Odwrócić się, ze schodów zejść w niedzielę/ Z plackiem łysiny, na czubku mej głowy – / (Powiedzą „Jakże zmarniały mu włosy!”)/. Kilka linijek z „Pieśni miłosnej J. Alfreda Prufrocka” T.S. Eliota to kwintesencja autoironii i dialogowości – dwóch ważnych (choć nie jedynych) cech poezji anglojęzycznej.
Poeci angielskiego obszaru językowego są – w Polsce – w dość szczęśliwej sytuacji. Obok niemieckich, francuskich i rosyjskich – najczęściej tłumaczeni, wydawani, komentowani w prasie literackiej. Punkt wyjścia, podstawy do lektury „Ostrożnie poezja” Wita Pietrzaka (pracownik Zakładu Literatury i Kultury Brytyjskiej Uniwersytetu Łódzkiego) są więc całkiem przyzwoite. Nazwiska Eliota, Williama Butlera Yeatsa czy W.H. Audena kojarzy większość czytelników. Składająca się z kilkunastu artykułów – drukowanych wcześniej m.in. w „Literaturze na Świecie”, „Przeglądzie Humanistycznym” i „Fragile” – książka może stać się spokojnie krótkim przewodnikiem po wybranych obszarach XX-wiecznej liryki języka angielskiego. W części pierwszej („Drogi modernizmu”) autor konsekwentnie buduje każdy z rozdziałów, rozpoczyna od pełnej informacji o przekładach na język polski, potem nota biograficzna (o charakterze anegdotycznym i dzięki temu znacznie ciekawsza), zarys fragmentu (problemu) w twórczości autora i wreszcie komparatystyczna analiza utworu.
Część druga („Mozaika”) ma charakter bardziej migotliwy – to zderzenia wierszy, rozbłyski problemów i – jak przystało na zdystansowaną postawę angielską – przy tym, mimo wszystko, melancholijnie zabawna. Jak jedwabniki D.J. Enrighta i grzyby Dereka Mahona.
Bohaterowie zbioru esejów to: Eliot, Yeats, Ezra Pound, Auden, Ted Hughes, Michael Longley, J.H. Prynne, Peter Gizzi, Wallace Stevens, Seamus Heaney, Ciaran Carson, C.W. Williams, Robert Creeley, Enright, Mahon, Larkin i Tony Harrison. Hughesa, którego ważny tom „Listy urodzinowe” został „przykryty” plotkami o małżeństwie z Sylwią Plath i oskarżeniami o jej samobójstwo. Williamsa – zdradzonego przez zimne śliwki, których łapczywe i pokątne spożywanie staje się – pośrednim – dowodem na małżeńską zdradę. Na marginesie – przy „śliwkach Williamsa” przypomina mi się ekspozycja z „Kontraktu rysownika” Greenawaya, gdzie dyskurs o śliwkach i śliwkowych drzewie ma właśnie, ten angielski, dwuznaczny, seksualny podtekst. Anegdotyzm biograficzny w „Ostrożnie poezja”, wprowadza czytelnika płynnie w – coraz bardziej rozbudowaną, teoretycznoliteracką – problematykę książki.
Czytając rozdział o „Wielkanocy” Yeatsa można nawet zbudować dość ciekawą teorię. Wiersz odwołujący się do masakry irlandzkich powstańców w 1916 r., zawierający paralelę między prywatnością, a narodową sprawą, którą Yeats traktuje cokolwiek sceptycznie, Pietrzak analizuje z perspektywy postkolonialnej. Na pierwszy rzut oka – zaskakujące, lecz po krótkim namyśle… Zaczynamy zazdrościć Irlandii jej poetów. Postkolonialne drzewa polskiej liryki nie wydały owoców zjadliwych, jeśli zaś jakiekolwiek – to umówmy się – na grafomanię szkoda nam czasu.
Co jeszcze charakterystycznego odnajdziemy w anglojęzycznej poezji? Ten jej, dość powszechny, panteizm, w duchu wciąż modernistycznym. Natura, zachwyt nad jej pięknem (w sposób naturalny ukierunkowany na urodę kobiety) jest tylko pretekstem, naskórkiem, otaczającym wewnętrzny krwioobieg autora.
I epickość, ta rozlewająca się wśród wersów, nienachalna swoboda. Zakończmy, tym razem nie Eliotem, ale fragmentem z „Rozmowy” Longleya: Nawet ty, Odysie, nie sprawisz, że pokocham śmierć:/ Wolałbym dzień w dzień czyścić rowy za głodową/ Dniówkę u byle małorolnego chłopa, niż być/ Wielkim panem wśród bezsilnych zmarłych.
Wit Pietrzak, „Ostrożnie poezja. Szkice o współczesnej poezji anglojęzycznej”, s. 264, Universitas, Kraków 2015.