wtorek, 22 marca 2016

Gdzie byłeś, gdy umarła Gwen? („Zeszyty Komiksowe”, nr 18)


Art Spiegelman (Pulitzer za „Mausa”), który byłby pewnie pierwszym kandydatem do Nobla, gdyby członkowie Akademii Szwedzkiej czytali historyjki obrazkowe lub SF – tu noblowski medal odebrałby Stanisław Lem – otóż Spiegelman w jednym z wywiadów stwierdził, że wydając na przełomie wieków magazyn, musiał przekonywać odbiorców, że komiksy mogą czytać również dzieci.
Niby paradoks. Komiksy, to przecież lektura dla czytelnika dziecięcego, a jeśli starszego, to mentalnie zdziecinniałego – powtarzam tu tylko stereotypy wypracowane przez krytykę humanistyczną (już trochę zanikające), dydaktykę szkolną, wielu bibliotekarzy – mającego problemy z zaawansowaniem narracji i światem przedstawionym. W realnej rzeczywistości stereotyp stanął na głowie. Wydawnictwo „Centrala”, którego komiksy recenzujemy dość regularnie, wydrukowało ostatnio „To była wojna okopów” Tardiego (o okropnościach zbrojnego konfliktu lat 1914-18), „Ciemną stronę księżyca” Olgi Wróbel (ciąża), „Na własny koszt” Browna (prostytucja); Biuro Literackie – komiksy inspirowane polską poezją współczesną. Oficyny tworzą serie lub działy „komiksu dla dzieci”, co oznacza, że większość produkcji dedykowana jest czytelnikowi dorosłemu.
Kiedy komiks stracił niewinność? W amerykańskiej kulturze jest kilka pytań istotnych: „Co robiłeś, gdy zginął prezydent Kennedy?”, „Gdzie oglądałeś (i z kim) pierwszy raz Gwiezdne Wojny?” oraz „Gdzie byłeś, gdy umarła Gwen Stacy?”. Lipiec 1973 r. W 122 albumie przygód Spider-Mana ginie jego dziewczyna. Trauma dla tysięcy młodych odbiorców. „Opowieści z dymkiem” już nigdy nie będą takie same.
Lekturę „Zeszytów Komiksowych” nr 18 – poświęconych wydawnictwom dla dzieci – zacząłbym prawie od końca. Od wywiadu z Adamem Ruskiem. To tam znajdziemy „strzelbę Czechowa”, która wypali w innych artykułach. Streszczając –długa rozmowa o relacjach (trudnych czasem) biblioteki z komiksowym wydawcą, o badaniach komiksowego czytelnictwa w Polsce, o katalogowaniu zbiorów, o egzemplarzu obowiązkowym. Nie padają – podkreślone – słowa promocja i rynek, ale do tego się to sprowadza.
Potem, tak powolutku idąc do początku, można zrobić przystanek przy tekście Michała Traczyka „Komiks nie jest dla dzieci”. Dowód na twierdzenie, od którego zacząłem, że gatunek nie jest traktowany poważnie przez wielu badaczy kultury i do tego smaczne cytaty z wypowiedzi zacnych krytyków literatury. Dużo ciekawych komiksów, wywiady z autorami, przyczynek do historii obrazkowych opowieści w Czechach.
Dalej tekst o Davidzie Wiesnerze i „Trzech świnkach” czyli zabawach pokazujących dzieciom różnorodność konwencji – pisze Jerzy Szyłak. Zwieńczeniem jest pierwszy artykuł teoretyczny (w naszym czytaniu ostatni) – Wojciecha Birka „Komiks dla dzieci w Polsce” (fragmenty). Analiza Gapiszona, paralele z postacią profesora Filutka, Koziołek Matołek, Kaczor Donald i Tytus nieśmiertelny Papcia Chmiela.
Komiksy to, z konieczności, takie półpancerze praktyczne przeciw szaleństwu testów, współczesnej, polskiej szkoły.

Paweł Chmielewski

(recenzja - "Projektor" 1/2015)

„Zeszyty Komiksowe”, nr 18, s. 136, Wyd. Centrala, Fundacja Tranzyt, Biblioteka Uniwersytecka w Poznaniu, Poznań 2014.

Inwazja rysowników latających spodków (Artur Nowakowski, „Fantastyczne światy na okładkach i w ilustracjach książek oraz czasopism od wieku XIX do lat 80. XX wieku”)

Rok 1986. Nominacje do „Złotych Meteorów” (odpowiednik „Złotych Malin”). W uzasadnieniu czytamy: Za uporczywe lansowanie swojej twórczości na okładkach serii Fantastyka-Przygoda, co jest pośrednim powodem braku papieru na rynku, gdyż zmusza czytelników serii do wykonywania nieprzezroczystych okładek. Tak na konwencie Polcon-Silcon podsumowano dokonania jednego z najważniejszych autorów okładek polskiej SF Kazimierza Hałajkiewicza.
Twórca większości projektów dla 122 książek z serii wydawnictwa „Iskry” i tak miał szczęście. Gdy na chwilę zastąpił go Jerzy Rozwadowski, ilustrując „Limes inferior” usłyszał: Cóż można powiedzieć, widząc ten infantylny obrazek rodem z debilnej młodzieżówki na książce, która jest najbardziej dojrzałą i najdoroślejszą książką Zajdla. Autor świetnego opracowania o okładkach i ilustracjach SF – Artur Nowakowski – tłumaczy te opinie jurorów i uczestników konwentów faktem, iż pragnęli oni realistycznych rysunków kosmonautów i wydań w stylu amerykańskim. Nie zaś sztuki.
„Fantastyczne światy...” to jednak nie tylko zbiór anegdot, ale przede wszystkim skondensowana historia ilustracji science fiction. Autor zaczyna od Stanów Zjednoczonych i przy okazji prezentuje twórczość krajów Zachodu. Osobną część stanowi twórczość grafików z ZSRR i Europy Wschodniej (z dużym rozdziałem poświęconym Polsce). Artystycznie nasza część świata jest zdecydowanie górą. W zakończeniu krótki dodatek poświęcony zinom.
Książka Nowakowskiego to praca naukowa, ale i popularyzatorska. Zaletą jest sposób narracji: opis zjawiska, przedstawicieli, charakterystyka konkretnej okładki lub ilustracji, anegdota, czasem cytat. W części amerykańskiej obszerne omówienie „pulp art” (kto zna fascynacje Quentina Tarantino lub film „To wyszło z głębin” wie, co mam na myśli) pozwala nam zrozumieć istotę amerykańskiej ilustracji, na styku konsumenta, rynku i pragnień artysty. Omawiając fenomen SF zza oceanu, Nowakowski nie tworzy obszernej encyklopedii, lecz punktuje tematy: kosmonauta, robot, obcy, miasto w fantastyce.
Który z grafików wymyślił latające spodki? Dlaczego CIA zainteresowało się nowelami drukowanymi w radzieckim czasopiśmie dla techników-amatorów? Z czego mogą być dumni rumuńscy autorzy SF? Trzeba sięgnąć po książkę.
Najobszerniejszy rozdział, nadwiślański, ukazuje fenomen ilustracyjny, który od 1965 r. stał się wzorcem dla UNICEF, która rekomenduje polskie okładki i ilustracje. Wraz z autorem śledzimy wybitnych grafików i malarzy zajmujących się tworzeniem „fantastycznych światów” w XIX w. i w dwudziestoleciu, kolejne odsłony powojennych serii wydawniczych. Wspomniana już „Fantastyka-Przygoda” – zmieniała szatę pięciokrotnie.
To wreszcie opowieść o ikonach polskiej ilustracji SF. O Danielu Mrozie i jego drzeworytach, Janie Bokiewiczu, Antonim Boratyńskim. O pisarzach: Lemie, Asimovie, Wellsie, Strugackich. I o tym panu, który wymyślił robota.

Paweł Chmielewski

(recenzja "Projektor" - 1/2015)

Artur Nowakowski, „Fantastyczne światy na okładkach i w ilustracjach książek oraz czasopism od wieku XIX do lat 80. XX wieku”, s. 197+12, Wydawnictwo Universitas, Kraków 2014.

Kawalerka za projekt Lenina (Andrzej Krajewski, „Moje okładki”)


Uczeń Wojciecha Fangora i Henryka Tomaszewskiego. Po prostu Andrzej Krajewski. Jeden z najsłynniejszych reprezentantów Polskiej Szkoły Plakatu, bohater niesamowitych historii i autor projektu graficznego wydawnictwa „Lenin. Katalog dzieł Włodzimierza Iljicza Lenina w Polsce w latach 1945-1969”, za który w 1970 r. – pracując dwa tygodnie – zarobił na mieszkanie w Warszawie.
Andrzeja Krajewskiego znamy przede wszystkim jako autora plakatów. Wymieńmy tylko „Amarcord”, „Zaklęte rewiry”, „Pulp fiction”, „Utraconą cześć Katarzyny Blum”. To tylko część – słynniejsza – jego dorobku. Drugą stanowią obwoluty książek i czasopism. „Moje okładki” wydawnictwa Ha!art, zebrane przez Tytusa Klepacza, są doskonałym wyborem 174 prac artysty – od „Między wolnością a zyskiem” (1961, jeszcze wspólnie z Marią Ihnatowicz) do „Skyliner” (2012).
Obserwujemy Krajewskiego jako projektanta dziewięciu okładek dla Klubu Interesującej Książki oraz przedsięwzięcia nietypowego, charakterystycznego w surrealistycznej rzeczywistości PRL-u: grafik dla Państwowego Wydawnictwa Rolniczego i Leśnego. Artysta jest autorem, sprowadzonych do prostego znaku jak w rysunku inżyniera-konstruktywisty, winiet „Pomp wtryskowych i wtryskiwaczy ciągników” czy „Mechanizacji buraka cukrowego”. Z PWRiL współpracowali również: Jan Młodożeniec, Jan Lenica, Wojciech Freudenreich.
Prawdziwe artystyczne szaleństwo widzimy na okładkach miesięcznika „Polska” (1967-1981). Ujawniają się fascynacje Krajewskiego – pop art, komiks, film amerykański. Groteskowy symbolizm mógłby ilustrować książki Douglasa Adamsa czy Terry’ego Pratchetta. Stąd tylko krok do Stanów Zjednoczonych, gdzie artysta mieszka od 1985 r.
Mam cichą nadzieję, że „Moje okładki” Andrzeja Krajewskiego są prologiem nowego cyklu. Mógłby być Jan Młodożeniec lub Daniel Mróz? Na początek.
Paweł Chmielewski
Andrzej Krajewski, „Moje okładki”, s. 235, Korporacja Ha!art, Kraków 2014.

wtorek, 8 marca 2016

Portret z delfinkiem we wnętrzu (Adam Mazur, „Decydujący moment. Nowe zjawiska w fotografii polskiej po 2000 roku”)


Po zapaści „wieków ciemnych” antyczna Grecja wchodzi w okres klasyczny. Wiek złoty. Dwieście lat później Arystoteles opisując ustrój greckich polis, podał trzy sposoby organizacji państwa – demokrację, oligarchię i politei. Monarchii (i jej wynaturzonej formy tyranii) poświęcił miejsca niewiele, bo Grecy królów nie cenili, uznając ich istnienie za przejaw barbarzyństwa.
Rok 2000 to w dziejach polskiej fotografii cezura ustrojowa. Przed nią wszechwładzę dzierżyła oligarchia. Upraszczając – ten zdjęcia robił i organizował wystawy, kto z racji majątku posiadanego (lub zawodowego statusu) miał dostęp do dobrego sprzętu. W XXI w. nadchodzi demokracja, cyfrowa rewolucja – kupić lustrzankę i fotografować może każdy.
Idealny ustrój Arystotelesa –politei – to ten, w którym prawa mają wszyscy, lecz decydują tylko niektórzy. Do grona decydentów przynależeć można ze względu na majątkowy status lub walory etyczno-intelektualne. Książka Adama Mazura, kuratora CSW Zamek Ujazdowski – „Decydujący moment” jest pierwszym szerokim ujęciem polskiej, fotograficznej politei. Charakterystyką najważniejszych zjawisk w XXI w. Fotografować może już każdy, lecz o sukcesie decydują szczęście, przychylność krytyków lub talent.
Album zawiera sylwetki 92 współczesnych polskich fotografików (poczynając od starych mistrzów – Tadeusza Rolke i Wojciecha Prażmowskiego) i ponad 500 barwnych zdjęć. Użyję wytartego sloganu – pozycja obowiązkowa dla każdego, kto interesuje się sztuką.
Adam Mazur w sposób syntetyczny wskazuje na kilka najważniejszych zjawisk, które charakteryzują pierwszą dekadę naszego wieku w fotografii. To gwałtowny wzrost sprzedaży aparatów cyfrowych, a pod koniec tego okresu powszechność wystaw i publikacji tworzonych telefonem komórkowym. Ogromna rola fotografii prasowej (później również publikowanej w Internecie), która zostaje doceniona po World Press Photo dla Tomasza Gudzowatego (1999). Powstanie inicjatyw niezależnych, które zastępują tradycyjne instytucje. Najbardziej znaną jest Galeria „Bezdomna” (w 2006 r. wystawa w Kielcach – Baza Zbożowa).
Patrząc na okładkę albumu, widzimy zdjęcie Michała Grochowiaka – dmuchany, kiczowaty, niebieski delfinek we wnętrzu zwyczajnej kuchni. Fotografia charakterystyczna dla naszych czasów. Przeważa portret – wystylizowany, często w kostiumie – jak nowoczesne panoptikum Toda Browninga. Jeśli reporterski to w czerni i bieli. Rzadziej krajobraz – miejski, z dominantą zdegradowanego lub wypaczonego absurdalną działalnością człowieka. Wreszcie wnętrza – dziwacznie urządzone, zaśmiecone. Minimalna obecność martwej natury, brak klasycznego krajobrazu i zdjęć przyrodniczych.
Sięgając do terminologii z dziejów sztuki – oto współczesny „Zapis socjologiczny” trzydziestoletnich, późnych wnuków Zofii Rydet. Oto „Decydujący moment”. Oto najpełniejszy, książkowy obraz najnowszej polskiej fotografii.

Paweł Chmielewski

(recenzja - "Projektor" 6/2014)

Adam Mazur, „Decydujący moment. Nowe zjawiska w fotografii polskiej po 2000 roku”, s. 383, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2012.

Aleje szczurów i kolczastego drutu (Jacques Tardi, „To była wojna okopów”)

W jednej ze scen „ Krzyża żelaznego” Sama Peckinpaha niemiecki generał odwiedza szpital. Wygłasza frazesy o honorze, bohaterstwie, ojczyźnie. Wychodząc chce pożegnać jednego z rannych. Ten wyciąga ku niemu dwa kikuty amputowanych rąk. Groteskowa i makabryczna scena mogłaby znaleźć się w komiksie Jacquesa Tardiego „To była wojna okopów”.

Nie rozumiemy lub nie akceptujemy konferencji monachijskiej, postawy Chamberlaina i Deladiera, „dziwnej wojny” 1939/40 na froncie zachodnim. U źródeł leży odmienna optyka i myślenie historyczne. I wojna światowa nie była w Polsce traumatycznym doświadczeniem pokoleniowym. Miasta i autostrady okopów z lat 1914-18 to element francuskiej, brytyjskiej i niemieckiej pamięci. Jak zbiorową świadomość Żydów buduje Holocaust, Rosjan – Wielka Wojna Ojczyźniana, Polaków – Powstanie Warszawskie, tak Francuzów – okopy na Marną. O tym jest komiks Tardiego.
W epilogu autor podaje obszerną listę książek (od „Ognia” Henri Barbusse’a do „Bardzo długich zaręczyn” Sebastiena Japrisota), filmów (przez „Oskarżam” Abla Gance’a do „Życie i nic więcej” Bertranda Taverniera), które wykorzystał jako inspirację, wplatając odniesienia, fragmenty w tkankę fabularną. Zabrakło na tej liście – bo być nie mogło – „Cienkiej czerwonej linii” Terrence’a Malicka. By przybliżyć zabieg formalny Tardiego muszę odwołać się do tego – znacznie lepiej znanego odbiorcom – obrazu. Narratorami jest kilkunastu żołnierzy (u Malicka ośmiu), każdy z nich snuje krótką opowieść, w którą wplecione są elementy retrospekcji. Podobny jest absurd teatru wojny i przeciwnik, którego nie widzimy, strzelający gdzieś z oddali. Ta mozaikowa struktura ukazuje bohatera zbiorowego. To podobieństwo artystyczne komiksu Tardiego do filmu Malicka, jednak bez mistycznej aury twórcy „Badlands”.
Francuz jest przede wszystkim ekspresjonistą. Wpisuje się w długą tradycję ukazywania okropności wojny. Od Francisca de Goi do George’a Grosza i Otto Dixa. Czarno-białe turpistyczne rysunki operują makabrą – w jednej historii bardzo dokładnie, z każdej strony, ukazane jest studium końskiego szkieletu na uschniętym drzewie. Na jednym z dużych kadrów kościotrup w okopie czyta książkę spasionym, uradowanym szczurom. W miarę trwania historii Tardi ustala kompozycję strony – poziomy tryptyk. Szerokie kadry sprawiają wrażenie uczestnictwa w szerokoekranowej projekcji. Opartej na bardzo dobrze i długo analizowanej dokumentacji fotograficznej.
Artystycznym chwytem są powracające motywy – element budowania zbiorowej świadomości – krzyczący, wręcz wyjący z bólu kolega, który kona niedaleko okopu na drutach kolczastych. Scena sądu nad rzekomymi tchórzami i egzekucja – przeniesiona ze „Ścieżek chwały” Humpreya Cobba, powtarza się czterokrotnie. Kadry szpitalne przywołują echa „Johnny poszedł na wojnę” Daltona Trumbo.
Jaki może mieć finał pacyfistyczna opowieść narracyjna? Tardi kończy podobnie jak Remarque „Na Zachodzie bez zmian”. Bezsensowną śmiercią w chwili ogłoszenia rozejmu. 
Paweł Chmielewski

(recenzja - "Projektor" 5/2014)

Jacques Tardi, „To była wojna okopów”, s. 130, Wyd. Centrala – Mądre komiksy, Poznań 2014.

Klisze (Krzysztof Jaworski "byłem")

Nowy tom Krzysztofa Jaworskiego „byłem”. Tom układający się w rolkę filmową. Stworzony z pojedynczych klisz.
Pierwsza: Ja widzę:/ ulicę Planty 7 (miejsce pogromu w 1946),/ szyld restauracji „Czerwona Rzeka” (kuchnia chińska,/ tanio i smacznie), reklamę firmy Technics/ (z niewymuszonym dostojeństwem/ szybującą nad dwupiętrowym budynkiem NOT-u).// („Widok z okna”). Obstawiam – dolary przeciw orzechom jak mawiają Amerykanie w kiepskich filmach – że to górne piętro kamienicy przy ul. Paderewskiego (dawniej Buczka, dawniej, dawniej Focha) albo wieżowiec przy Panoramicznej, obok kina Romantica, gdzie miała być masarnia, teraz jest lumpeks, punkt kredytowy, salon Kolportera. To lokalizacja bardzo w stylu autora „Drażniących przyjemności”. Chociaż sam mieszka w odległej sypialni Ślichowice. Mówimy jednak o poetyckiej kreacji widzenia.
To oko cyklonu, „ziemia prywatna” Jaworskiego. Budynek NOT-u w centrum Kielc, gdzie kiedyś sprzedawano pierwsze w mieście frytki, a obok były placki z pieczarkami zwane dumnie pizzą (czasem z kiełbasą bez kartek). Stare-nowe miejsca w rodzinnym mieście poety, gdzie pozostaje prawie nieznanym. Tu Krzysztof Jaworski jest prywatny, niemedialny.
Klisza druga. „Jesień stulecia”: Błogosławieni, którym Fredric/ Jameson, myli się z Jenną/ Jameson, w Auschwitz/ przerabiali ludzi na/ masło, a Herbert Grudziński/ przemierzył szlak bojowy/ z Armią Andersena.//
Klisza trzecia. Jaworski pisze sutry. Prywatne. O „słodkich latach 90.”: Nic nie było wyjebane w kosmos./ Nic nie było zapisane na pendrivach./ Wszystko było zapisane w gwiazdach.//
Klisza czwarta i piąta. Pan Cogito, Trawestacje. Parodie. Ironia. Scott McKenzie. Nie załamuj się./ Zawsze myśl pozytywnie.// Ta gałąź wytrzyma/ Tabletki zadziałają./ Gaz się nie ulotni.// („Myślenie pozytywne”). Czy jeśli pojadę do San Francisco/ będę miał we włosach kwiat,/ skoro już prawie/ nie mam włosów?// („Przeczucia”).
Małe obrazy. Znane czytelnikowi „Dusz monet”. Klisze ze starego dokumentu. Klisze pamięci, przefiltrowane przez popkulturę, ironiczna obserwacja, świat odchodzący w niepamięć. Mieszanie z plątaniem – bohaterowie jakby z „Warzywniaka” (tom prozy Jaworskiego z 2009 r.). Coś wiedzą, wszystko mylą.
Z tomem „byłem” można podróżować po kieleckiej „terra incognita”, gdzie nieśmiertelny „Bar Planty” oferuje najlepsze nad Silnicą (lokalna rzeczka) „pershingi”, obok ekskluzywnych apartamentowców. Można, wraz z podmiotem lirycznym, odtwarzać klisze pamięci. To jednak ledwie preludium. „byłem” – w części drugiej – staje się poematem, poematem formy rozpoznawalnej, charakterystycznej dla autora „Do szpiku kości”.
„44 lata 33 miesiące”. Kilkaset wersów, strumień świadomości, mozaiki – nie zapominajmy, że Jaworski jest wykładowcą akademickim i znawcą poezji futurystów. Cytaty, zasłyszane dialogi, strawestowana metoda Białoszewskiego. I komunikaty – zbliżeniowo, zbliżeniowa nie działa. To klisza ostatnia. Fabuła.
Od ironiczno-nostalgicznych obrazów po montażową mozaikę teledysku. Przypomina się „Tlen” Iwana Wyrypajewa. I widok z okna na NOT. A może nie?
Paweł Chmielewski
(recenzja - "Projektor" 5/2014)
Krzysztof Jaworski, „byłem”, Biuro Literackie, Wrocław 2014.