tag:blogger.com,1999:blog-2978056523539250342024-03-04T20:05:52.107-08:00NOTATKI MOLAO książkach, o komiksach, o literaturze i rzeczach innych - recenzje i artykuły zebrane - całkiem nowe i trochę starsze. Autor bloga - Paweł Chmielewski
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.comBlogger173125tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-39660984554705908522019-01-23T07:35:00.000-08:002019-01-23T07:35:05.444-08:00Apokalipsa w kolorze zieleni (Brian W. Aldiss "Cieplarnia")<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Paweł Chmielewski</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">("Projektor" - 5/2018)</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">(Prawdopodobnie nigdy tego nie czytaliście, ale to najlepsza książka świata)</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhE6ZaW6wDbeunNlXRjnIwSSnWccvxrlFYRJApQGfnxCH1g5trC6bOf4ofr5KC_OtHNjBT_ct02bJB3aQaK7KH-eaxDLWq9UYMvGnWFLyJdBC0ov0FnLhyqJXwOhP_uliKvdiiTVnneDzRG/s1600/Cieplarnia.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1170" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhE6ZaW6wDbeunNlXRjnIwSSnWccvxrlFYRJApQGfnxCH1g5trC6bOf4ofr5KC_OtHNjBT_ct02bJB3aQaK7KH-eaxDLWq9UYMvGnWFLyJdBC0ov0FnLhyqJXwOhP_uliKvdiiTVnneDzRG/s320/Cieplarnia.jpeg" width="234" /></a><span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><b>Na pomysł poszerzenia retro-rubryki o dział literacki wpadłem kilka tygodni temu – w Katowicach – gdzieś pomiędzy koncertem skandynawskiego Turbonegro a japońskim Bo Ningenem. Od początku było również wiadomo, że będą to książki mieszczące się – w szeroko rozumianym – nurcie science fiction. </b></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><b><br /></b></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Wielbicielom gatunku – jak sądzę – będą one dość dobrze znane, ale zarazem są to utwory wykraczające daleko poza ramy SF – artystycznie i tematycznie, stanowiące istotny punkt na mapie literatury światowej. Wybitne, lecz popularne tylko wśród wielbicieli fantastyki, stąd brak w tym wyborze Lema, Dicka, Ursuli le Guin. Nie będzie tam również Tolkiena, Asimova czy Silverberga (choć ten ostatni w epoce raczkującej elektroniki wykreował zaawansowany świat SI gier komputerowych). </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Z każdą z książek łączy się – czasem absurdalna, czasem śmieszna – przygoda. „Cieplarnię” Briana W. Aldissa – jeszcze w podstawówce dostałem jako nagrodę, której nikt inny spośród „czerwonopaskowców” nie chciał. To była druga w moim życiu – po „Retrogenetyce” Kira Bułyczowa – fantastyka literacka. Jako zestaw pięciu mikroobrazów zostaje uhonorowana Nagrodą Hugo w 1961 r. W Polsce, po raz pierwszy, wydana zostaje w 1983 r. w – moim zdaniem – kongenialnej translacji Marka Marszała.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Wsłuchajmy się tylko we fragment: Wargokłap sączył po pniu swoją szkarłatną gumową ślinę. Parę zrzynków z roślinną zręcznością podkradło się do kropel i rzuciwszy się na nie padło martwych. (…) Zaskoczony małżożuj został wyrwany ze swego leża. Z otwartą w szoku gardzielą wyleciał łukiem w powietrze. Łapigrab rozprawił się z nim w mgnieniu oka. „Cieplarnia” mogłaby zostać zakwalifikowana do nurtu postapo. To jednak nie jest świat po katastrofie nuklearnej, zwycięstwie maszyn nad ludzkością. Ziemia za pięć milionów lat coraz bliższa Słońcu, z zakłóconą trajektorią obrotu, stoi nieruchomo, zmieniona w olbrzymią dżunglę, opleciona pędami potężnego figowca. Pojedyncze, malutkie grupki skarlałych ludzi – pozbawione kultury, techniki, z wierzeniami religijnymi na poziomie elementarnym – toczą nieustanną walkę z floro-faunicznym światem wyobraźni autora. Te krzyżówki roślin z owadami są nie tylko ponurą opowieścią o przyszłości planety. </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Aldiss buduje swą filozoficzną opowieść wokół teorii dewolucji, regresu świata ludzi i ssaków pod wpływem katastrofy (tym razem klimatycznej). Kosmos „Cieplarni” z jego wielorasowymi hybrydami gatunku homo sapiens, poznajemy w epickiej wędrówce, wraz z odrzuconym przez grupę, młodym zbuntowanym Grenem. Pobrzmiewa w powieści Aldissa i pesymizm Wellsa z „Wehikułu czasu”, i radykalny darwinizm, sensualna, lepka przyroda z „Zielonego piekła” Raymonda Maufraisa, lecz ponad dystopią w kolorze szmaragdu, góruje niewyobrażalna inwencja pisarza oraz pytanie – kto podjąłby się niemożliwego – ekranizacji tego świata. </span></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-45214263407418513262018-12-03T05:10:00.000-08:002018-12-03T05:10:17.396-08:00Skacz, skacz Johnie Berryman („Tańczę boso” Patti Smith, „Pieśń torby na pawia” Nick Cave, "Tarantula" Bob Dylan)<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Paweł Chmielewski</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">("Projektor" 3/2018)</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><b>Amerykańska (anglosaska) poezja rockowa – jak trafnie stwierdza Filip Łobodziński w posłowiu do tomiku „Tańczę boso” Patti Smith – w zasadzie nie istnieje w przekładach na język polski. Wyjątkiem jest Leonard Cohen, traktowany pewnie jako pisarz, czyli ktoś „w lepszym gatunku”, niż rockman i w końcu autor ścieżki dźwiękowej do filmów guru niezależnego kina – Roberta Altmana. Całkiem nieźle mają się bardowie francuscy i oczywiście Rosjanie. </b></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><b><br /></b></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEii1NMfVcb_yu6zaFynF9LxE4Z-00g11jXDZuqsKrEX3wql-T3IBpGr1bYH80A2zaCwLaPvOoPb03VquG416xzMHKRMrcEFY1ZUdP6mVxOFpGaNgcIYbexy2RPPZKLtv7VGXkVxXdTJ9vMG/s1600/smith_tancze+boso_okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1215" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEii1NMfVcb_yu6zaFynF9LxE4Z-00g11jXDZuqsKrEX3wql-T3IBpGr1bYH80A2zaCwLaPvOoPb03VquG416xzMHKRMrcEFY1ZUdP6mVxOFpGaNgcIYbexy2RPPZKLtv7VGXkVxXdTJ9vMG/s320/smith_tancze+boso_okladka.jpeg" width="242" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Wyrwę w kulturowej świadomości polskiego czytelnika starają się wypełnić: wydawnictwo Czarne publikujące prozę Smith, wywiady z gwiazdami punk i postpunku oraz – przede wszystkim – Biuro Literackie, które po ubiegłorocznym „Dusznym kraju” Boba Dylana, wydało wspomnianą Patti, „Tarantulę” Dylana i „Pieśń torby na pawia” Nicka Cave’a. Pełne metafor, zaskakujących skojarzeń, zanurzone w kontekstach literatury, malarstwa, filmu, ukazują każdego z autorów w ciągu tradycji – od Chaucera, średniowiecznych minstreli, Blake’a, romantyków znad Jezior, symbolistów, do Audena i Ginsburga. Tradycji, która stawia ich – być może – w ciemnym nurcie, lecz nurcie wciąż żywym, pokazując, że są poetami życia, w nieustannym kontakcie z publicznością, mieszającymi to, co niskie z wysokim, mówiącymi o sprawach trywialnych i wzniosłych – o natchnieniu, ale i burczącym z głodu brzuchu, o boskich nakazach, lecz i rudych lokach mijanej w zaułku dziewczyny. Takim był bard Wielkiego Kryzysu Woody Guthrie, ale również Franciszek Villion i czarujący przy ognisku, strudzonych wędrowców z Attyki, pieśniarz o imieniu Homer.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Tomik Patti Smith, autorki przełomowego albumu „Horses”, czy pieśni, którą odrzucił (i pewnie żałował potem tego przez lata) Bruce Springsteen – „Because the Night”, składa się zaledwie z dziewięciu kompozycji – od parafrazy „Glorii” Vana Morrisona do, inspirowanej „Mistrzem i Małgorzatą”, króciutkiej „Banga”. Uzupełnieniem są zdjęcia wokalistki wykonane przez Franka Stefanko i faksymile rękopisów. Banga – tytułowy bohater płyty, wydanej przez poetkę po kilkuletniej przerwie, to pies, jedyny prawdziwy (poza Jeszuą Ha-Nocri) przyjaciel prokuratora Poncjusza Piłata, chyba najtragiczniejszej postaci wielkiej powieści Michała Bułhakowa. Piosenkę o wierności, bardzo w rytmice, bliskiej rosyjskiemu duchowi, zapełniają obrazy bezpośrednio przywołujące literacki oryginał. Kończąca utwór i książkę fraza, daje wyobrażenie o plastycznej wyobraźni Patti Smith – siedzący w samotności na tronie, pod palącym (to paradoks) promieniem księżyca, nie pozwalającym zasnąć i pozbyć się rozsadzającego czaszkę bólu głowy – skazany przez historię na wieczne potępienie – Piłat, zostaje naszkicowany, poprzez reakcje wiernego psa. Ten element przebaczenia – kończący opus magnum Bułhakowa – ma tu podobny wymiar, lecz odmienny rysunek. Ukazuje autorkę „Autobusu linii M”, jako poetkę trawestującą i szatkującą literacką tradycję – Rimbauda, Kennera i Hendrixa. Więc oto w białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika, prokurator Judei i jego wierny Banga: W noc samotności/ ścieżki złoty pył/ noc to jest kundel/ uwierz albo giń.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjAa2bFqwWscNgkseDr9cuK3yESL14gJKSrEUa478FneIP_k0UZLkNPv9M1ml2L93ZIR7ena3NN2qvM1tLicCFoiY0chwPFRhuv5k8Ub6M6kIdHhG6qPfUxx9vk28zxRB11Qd3tdOOdOt6U/s1600/dylan+tarantula+okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1028" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjAa2bFqwWscNgkseDr9cuK3yESL14gJKSrEUa478FneIP_k0UZLkNPv9M1ml2L93ZIR7ena3NN2qvM1tLicCFoiY0chwPFRhuv5k8Ub6M6kIdHhG6qPfUxx9vk28zxRB11Qd3tdOOdOt6U/s320/dylan+tarantula+okladka.jpeg" width="205" /></a><span style="font-family: Verdana, sans-serif;">„Tarantulę” Boba Dylana można czytać – lecz zdecydowanie tego nie polecam – w oderwaniu od najbardziej znanych utworów „Mr. Tambourine Man”, „Like a Rolling Stone”, „All Along the Watchtower”, bo laureat literackiej Nagrody Nobla z 2016 r., to wprawdzie kameleon – przynajmniej o sześciu twarzach – ale twórczość poetycka, eseistyczna i prozatorska jest dziełem homogenicznym. Nie będę klasyfikował „Tarantuli” gatunkowo – czy to poetycka proza, esej liryczny, przeplatany wstawkami mowy wiązanej. Nieskrępowany strumień słów na wolności – strumień świadomości – przypomina doświadczenia beatników (chociażby „W drodze” Kerouaca) i jest rodzajem małej, amerykańskiej epopei. Przechadzkę w gąszczu słów ułatwiają (troszeczkę) przypisy i komentarze Filipa Łobodzińskiego, tłumacza zarówno Dylana, jak wspomnianej wcześniej Patti Smith, która – to taka mała ciekawostka – pojawiła się na gali noblowskiej w zastępstwie autora „Blowing in the Wind”. </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Oto stylistyczna próbka z „Tarantuli”: syn wampira otacza ramieniem betsy ross – on & jego koledzy z towarzystwa: Bożek Deszczu. Burt Medykament. Prezydent Puc. Kwietna Pani & Pawiańcio… wszyscy razem rzekli „szczęśliwego nowego roku, elmer & jak tam żona, cecile?” & tak udało im się wejść na przyjęcie za darmo… już na przyjęciu Burt stał sobie z wykałaczką wbitą w kark i obserwował doktora… („Konfederacka zgrywa z króla Arrturowego prymitywa”). Ten słowotok, jakby wycięty z monologu postaci późnych dramatów Samuela Becketta, chociażby Winnie ze „Szczęśliwych dni”, to słowotok pozorny. W tak zbudowanej epifanii Dylan ironizuje na temat jednego z przyjęć nowojorskiej (może kalifornijskiej) society, a ta ironia szybko przepływa ku tekstowi czysto poetyckiemu, z bardzo konkretnym przesłaniem, tak charakterystycznym dla lat 60.: proszę mi przetłumaczyć ten fakt, doktorze/ blorgus: a fakt jest taki: musimy/ być skłonni umrzeć za/ wolność (koniec faktu), a ja o tym/ fakcie wiedzieć chcę, co następuje, czy/ mógł to powiedzieć hitler? de gaulle? pinokio? Ten liryczny manifest (nie-manifest) podpisuje Ferdek Ciamajda (w oryginale angielskim komiksowa postać Popeye). Gdzie indziej ważkie pytania stawia Plastuś, Zorba Borba. Dylan ukryty za postacią błazna, dziecinnego bohatera, zabieg dobrze znany czytelnikom jego tekstów poetyckich. Bo błazen, choć niepozorny, może znacznie więcej. Jak tarantula strzykać – prawdą – trucizną dla ludzi najgroźniejszą.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi78_1xR0K6icm8MRoT87kiw6c-pa_4xQc-3gdNvZSVsIOUR1CtT1ymJvccHCh8Pla7-3eDo4f0iHKmspVD-2-U7Gb6fn9suikA3BjhwtQxHS-ANj1jUzHwqKTq9M8pXPGl5m53HHzdIPzG/s1600/cave_okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1043" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi78_1xR0K6icm8MRoT87kiw6c-pa_4xQc-3gdNvZSVsIOUR1CtT1ymJvccHCh8Pla7-3eDo4f0iHKmspVD-2-U7Gb6fn9suikA3BjhwtQxHS-ANj1jUzHwqKTq9M8pXPGl5m53HHzdIPzG/s320/cave_okladka.jpeg" width="208" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">„Pieśń torby na pawia” australijskiego barda Nicka Cave'a to literatura wysokiej próby. W jakimś sensie, inny wariant egzegetyczno-leksykalnej wędrówki Boba Dylana. Szaleńczy, nietypowy i wspaniały dziennik podróży po Stanach Zjednoczonych. Pełen mięsistych obrazów, fantastycznych metafor – jak rozbudowana, tytułowa impresja z wizją lotniska w Detroit, pełnego fruwających torebek foliowych. I spod świątyni masonów w stolicy Michigan, która jest teraz bankiem lub galerią sztuki lub siedzibą agencji ubezpieczeniowej (kiedyś wiedziałem), podąża na most graniczny, gdzie stoi młoda, czarnoskóra dziewczyna szykując się do skoku. Te torebki powracają w Louisville i Minneapolis, powraca gotująca się do skoku dziewczyna, lecz jeśli nie ona, to John Berryman (autor „Pieśni snu”) – Gdzie poeta , stojąc na wysokości, omawiał z przyjemnym trawiastym brzegiem/ Subtelną różnicę między lataniem a spadaniem. Obsesyjne kadry z odciętą głową. Cave śniący o odciętej głowie po nieudanym telefonie do żony (zakamuflowany wątek biograficzny pozostawiam do wyśledzenia czytelnikowi), Cave odcinający własną głowę, przed lustrem przy porannej toalecie. Trupy Indian i krwawe pole, i bizony oskórowane przez „Buffallo Billa” Cody’ego. Stałe punkty i figury (śmierci, samozniszczenia, wstrętu) przeplatają literackie refleksje autora, opisy koncertowych tras, mijanych miejsc. „Pieśń torby na pawia” to pozornie, ledwie pozornie chaotyczna opowieść podróżna (gatunek tak popularny w minionych wiekach, lecz w Europie zanikający) – misternie utkana, jak koronkowa sieć malutkiego pajączka wokół, nawracających metafor i symboli.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Przewrotne obrazy buduje pieśniarz – niby oparte na znanych schematach – opozycji śmierć-sztuka. I w ten schemat wkłada wizerunek Johny’ego Casha, który ślepy prawie, bezwolny jak kukła, z niedowładem rąk i nóg, bierze do ręki instrument, aby zmartwychwstać i dać koncert. I zna kompozytor „Where The Wild Roses” zdrowych, młodych mężczyzn, którym w dłoniach instrument umierał. „Pieśń…” jest i przewodnikiem frenetycznym, i podróżą – wraz z autorem – w głąb świadomości. Pełnym pięknych i ekscytujących obrazów Ameryki. Jak „Tarantula”, jak „Tańczę boso” – hipnotyzuje słuchacza. Pod warunkiem równoległego przeczytania wybranych płyt z dyskografii świętej-przeklętej trójki.</span></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-3871938862874251212018-10-04T03:25:00.000-07:002018-10-04T03:25:33.836-07:00Zbierzcie krew i łzy każdego dnia (Tom Tirabosco i Christian Perrissin „Kongo. Józefa Konrada Teodora Korzeniowskiego podróż przez ciemność” )<br />
<div class="western" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Paweł
Chmielewski</span></div>
<div class="western" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">("Projektor" - 3/2018)</span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiOtnSzN1Gzz6Jl6-5zRnEIAM1B0hCJQTj5E3dqE-QULjDeYedlVHaz645UKH9VVOKHLhP4JDY3kxOSBWAS0snmyUpuS1PomOr6wbIzglQz6etxZQQr0pumOCgnFcPsbN3RQC10yu1z4VC8/s1600/kongo_okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1206" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiOtnSzN1Gzz6Jl6-5zRnEIAM1B0hCJQTj5E3dqE-QULjDeYedlVHaz645UKH9VVOKHLhP4JDY3kxOSBWAS0snmyUpuS1PomOr6wbIzglQz6etxZQQr0pumOCgnFcPsbN3RQC10yu1z4VC8/s320/kongo_okladka.jpeg" width="241" /></a></div>
<div class="western" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><b>W
1908 roku, po publikacji raportu Rogera Casementa o ludobójstwie w
Wolnym Państwie Kongo (prywatnej własności belgijskiego króla
Leopolda II) i działań Towarzystwa na rzecz Reform w Kongu, władca
z Brukseli musiał przekazać swoją afrykańską domenę obywatelom.
W trakcie jego dwudziestoletnich rządów zamordowano – według
różnych szacunków – od sześciu do dziesięciu milionów
tubylców.</b></span></div>
<div class="western" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><b><br /></b></span></div>
<div class="western" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Pięć
lat wcześniej– jeszcze przed publikacją raportu – Joseph Conrad
i Casement spotkali się w Londynie. Pisarz, świeżo po sukcesie
najsłynniejszego (jak się potem okazało) ze swych utworów –
„Jądra ciemności” – potwierdził wszystkie informacje zebrane
przez brytyjskiego urzędnika (skazanego po latach na śmierć za
walkę o niepodległość Irlandii). Conrad nie opierał się na
plotkach, artykułach prasowych, rozmowach ze znajomymi marynarzami –
między czerwcem a grudniem 1890 r., pracował dla jednej z kompanii
handlowych w sercu Afryki. Te kilka miesięcy, które zdecydowały o
kształcie literatury światowej XX w. relacjonuje komiks „Kongo.
Józefa Konrada Teodora Korzeniowskiego podróż przez ciemność”
Toma Tirabosco i Christiana Perrissina, zbudowany na „Dzienniku
kongijskim” Conrada, listach do Marguerite Poradowskiej, „Placówce
postępu” i właśnie „Jądrze ciemności”.
</span></div>
<div class="western" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div class="western" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Józef
Korzeniowski ma kłopoty finansowe, marynarka brytyjska niezbyt
chętnie zatrudnia cudzoziemców, przyszły „odnowiciel literackiej
angielszczyzny” jeszcze nie do końca włada językiem dumnych
Brytów, ma dość azjatyckich tras, porzucił właśnie rozpoczętą
powieść „Szaleństwo Almayera”. Pobyt w belgijskiej kolonii
przypłaci utratą zdrowia, atakami depresji, krótką jeszcze służbę
na trasach australijskich zakończy odejściem z marynarki,
opublikuje dwadzieścia cztery utwory, przyjmie pseudonim Joseph
Conrad, zrewolucjonizuje prozę, w latach 60. ubiegłego stulecia
stanie się mistrzem dla wszystkich brytyjskich pisarzy, a dziś
pisarzem, który przewidział wszystkie plagi następnych stuleci –
terror, autorytaryzm, niepewną samotność jednostki, ekologiczną
katastrofę i eksterminację narodów.</span></div>
<div class="western" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div class="western" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Forma
graficznej opowieści jest w przypadku dzieła Tirabosco i Perrissina
absolutnie podporządkowana narracji i fabule opowieści. Oszczędna
czarno-biała kreska, rysunek ołówkiem naśladuje zapiski, szkice,
które zostawiali w swych zeszytach XIX-wieczni podróżnicy.
Niekiedy przypominają drzeworyty, demaskatorskie obrazy z notatników
Gustawa Dore. Najbardziej drastyczne (i frenetyczne, związane z
majakami schorowanego pisarza) sceny, zapośredniczone zostały
poprzez nieme kadry – sugestywne w komiksie, w klasycznym,
powieściowym opisie, mogłyby zostać pozbawione ekspresji i
oskarżycielskiej wymowy. Uważny czytelnik, poza fragmentami
wyraźnie oznaczonymi jako zapisy w dzienniku i urywki z listów,
odnajdzie „wszyte” w obrazkową akcję cytaty i sytuacje
zaczerpnięte z afrykańskich opowiadań Conrada – „Placówki
postępu” i „Jądra ciemności”. Rzeczywiste postaci uległy
przekształceniu w tkance powieści – Klein staje się później
Kurtzem, ale osobiste doświadczenia pozwolą pisarzowi zbudować ten
szalony świat, który pozostaje niedościgłym wzorem dla prozaików
już od 119 lat, wielką inspiracją dla twórców filmowych i
teatralnych reżyserów.</span></div>
<div class="western" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div class="western" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Jeden
z największych zbrodniarzy naszych czasów – Leopold II z dynastii
Koburgów – w białych rękawiczkach oddał Kongo w ręce
awanturników, sadystów i chciwych handlarzy. Gdy Korzeniowski
przybył do „jądra ciemności” kończyła się już kość
słoniowa, a zaczynał szaleńczy popyt na kauczuk. Kwitło,
potępione kilkadziesiąt lat wcześniej niewolnictwo, nikt w Europie
nie zaprzątał sobie głowy faktoriami, które przypominały
koncentracyjne obozy. Dopóki płynął towar, głoszono wzniosłe
mowy o „wyższości białej rasy”, „cywilizacyjnym oświeceniu”
(to wszystko odnajdziemy na kartach komiksu) – nikt się nie
zastanawiał nad ceną słoniowych ciosów, tak jak dziś nikt nie
myśli o diamentach z Liberii czy kosztach produkcji butów w
Bangladeszu.
</span></div>
<div class="western" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div class="western" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Współczesność
i aktualność prozy Conrada nie polega tylko na wskazaniu na
deprawującą siłę i morderczy charakter europejskiego
kolonializmu, gdy miał on przed sobą jeszcze pięć dekad rozkwitu.
Ten drapieżnej siły niszczącej w najlepsze starożytne, odmienne
cywilizacje,. Autor „Nostromo” antycypuje następstwa dwóch
wieków kolonialnego wyzysku. Armaggedon uchodźców w krajach
Zachodu to nic innego jak odpłata za serca pełne ciemności
angielskich, francuskich, niemieckich, belgijskich przodków, dla
których rasizm był fundamentem myślenia. Nawet terroryzm –
jakkolwiek by to nie zabrzmiało – to w części, niestety, odsetki
z nawiązką za lata pogardy.</span></div>
<div class="western" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div class="western" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">
„Kongo”
jest również psychologicznym namysłem nad naturą ludzką. Nie bez
powodu ożywa na kartach, aż czterech utworów, Marlowe, alter ego
twórcy – najbardziej enigmatyczna postać conradowskiej prozy.
Badacz ludzkich emocji, tajny agent wywiadu, detektyw amator,
przenikliwy kronikarz chaosu – każde z tych twierdzeń jest
prawdziwe i fałszywe zarazem. Joseph Conrad w Wolnym Państwie Kongo
otarł się o ciemność. Ujrzał jak pierwotna natura, dzikie
instynkty niszczą skórę cywilizacji, a człowiek, poddając się
żądzy popada w szaleństwo. Gdyby wypełnił trzyletni kontrakt,
zostawił za sobą łzy wrogów i krew przyjaciół, nie narodziłby
się jako pisarz. „Kongo” to też opowieść o metamorfozie
polskiego, kresowego szlachcica w pełnego goryczy, ale i humanizmu
artystę.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-84623292633272981142018-10-03T09:42:00.001-07:002018-10-03T09:42:36.660-07:00Czy jest jakikolwiek powód panie Melrose? (Edward St Aubyn "Patrick Melrose")<br />
<div align="justify" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: white; font-family: Verdana, sans-serif;">Paweł
Chmielewski</span></div>
<div align="justify" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: white; font-family: Verdana, sans-serif;">("Projektor" - 5/2018)</span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiOhfwU-jdpxTP1nS8g3NRp2-w4kEXw_LGAwGtWt4OkSsdPbckl-RL3o9waJABjKCDEbimk-mjSinPcRVxG83VSPu7F_lrcbR9-pVDU6soUe5SqWc4HfYdf64vWw4Q9Ec5jwFidWG8EmbqZ/s1600/Patrick+Melrose_okladka.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><span style="color: white;"><img border="0" data-original-height="750" data-original-width="750" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiOhfwU-jdpxTP1nS8g3NRp2-w4kEXw_LGAwGtWt4OkSsdPbckl-RL3o9waJABjKCDEbimk-mjSinPcRVxG83VSPu7F_lrcbR9-pVDU6soUe5SqWc4HfYdf64vWw4Q9Ec5jwFidWG8EmbqZ/s320/Patrick+Melrose_okladka.jpg" width="320" /></span></a></div>
<div align="justify" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: white; font-family: Verdana, sans-serif;"><b>Można
włączyć płytę </b><b>„In-A-Gadda-Da-Vida”
Iron Butterfly i zagiąć pierwszą kartkę. W tym „rajskim
ogrodzie” ośmiuset pięćdziesięciu stron Edwarda St Aubyna
równie dobrze sprawdziła by się Aurora. Anielski głos norweskiej
piosenkarki, dwuznaczność i mrok jej tekstów, to ilustracja –
prawie doskonała – losów Patricka Melrose’a. Coś jednak wciąż
jest nie tak. Jaki jest powód mister Melrose?</b></span></div>
<div align="justify" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><span style="color: white;"><b><br /></b></span></span></div>
<div align="justify" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: white; font-family: Verdana, sans-serif;"><span style="font-weight: normal;">W
tym wytrawnym koktajlu muzyczno-literackich, przywołując jeszcze
raz Aurorę Asknes, posłuchajmy "Nature Boy", ten
wspaniały tekst Edena Ahbeza - wykonany później m.in. przez
Franka Sinatrę, Davida Bowie, Nicka Cave'a - to byłaby doskonała
ilustraxja życia młodego artstokraty. </span><span style="font-weight: normal;">W
wyrafinowanym świecie angielskiej upper classes kluczem do wielu
drzwi zamkniętych i jedynym do nich pasującym jest klasyka. Z
rozpisanym jak partytura – na pięć części – „Patrickiem
Melrosem” Aubyna, w tajemniczą koincydencję wchodzi muzyczny
pięcioksiąg „Symfonii fantastycznej” Hectora Berlioza. Powieści
brytyjskiego dziennikarza i laureata Prix Femina Étranger w dość
niesamowity sposób korespondują z dziełem francuskiego
kompozytora, w „Marzeniach, namiętnościach”, „Balu”,
„Scenie na wsi”, „Marszu na stracenie”, „Sabacie czarownic”
odbija się, jak w lustrze, życie dziedzica arystokratycznej
rodziny, od narodzin do symbolicznego „wejścia w smugę cienia”.
</span>
</span></div>
<div align="justify" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><span style="color: white;"><span style="font-weight: normal;"><br /></span></span></span></div>
<div align="justify" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: white; font-family: Verdana, sans-serif;"><span style="font-weight: normal;">Pięcioksiąg
„Patrick Melrose” – szerszemu odbiorcy znany dzięki serialowi
(znakomitemu nota bene) z </span><span style="font-weight: normal;">Benedictem
Cumberbatchem</span><span style="font-weight: normal;">
w roli głównej – jest przykładem prozy wysmakowanej, a znajomość
telewizyjnej wersji pozwoli nam zaledwie na zwrócenie uwagi na
różnice w zabiegach narracyjnych, wynikające z odmienności
każdego z medium. Jedna istotna uwaga – to książka dla
wielbicieli literatury angielskiej i jej specyficznego klimatu –
„Patrick Melrose” jest – tak w olbrzymim skrócie można go
scharakteryzować – skrzyżowaniem Jane Austen (zwłaszcza pysznych
opisów salonowego kodeksu) z Jonathanem Swiftem (nie tym z okresu
„Podróży Guliwera”, tylko wcześniejszych pamfletów
satyrycznych). Ten trop podrzucam w kontekście, bardzo sensualnych,
opisów podróży Patrica w głąb nowojorskiego piekła, w
poszukiwaniu narkotyków i kolejnych „odlotów”. Z kulminacyjnych
video-palstycznym opisem heroinowej maligny, rozpisanej na
polifoniczny monolog, gdy Melrose staje się wieloma postaciami z
telewizyjnego show, reklam, seriali i religijnych programów. W tych
opisach i podróżach do skraju cienia, mamy – rzecz oczywista –
odbłyski dzieł i Bukowskiego, i guru alkoholowej (a zarazem
narkotycznej) prozy – Malcolma Lowry’ego.</span></span></div>
<div align="justify" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><span style="color: white;"><span style="font-weight: normal;"><br /></span></span></span></div>
<div align="justify" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: white; font-family: Verdana, sans-serif;"><span style="font-weight: normal;">Patrick
Melrose, niosący w kieszeni płaszcza „Mit Syzyfa” Alberta
Camusa, z zaznaczonym pytaniem </span><i><span style="font-weight: normal;">Czy
ktokolwiek jest w stanie znaleźć jakikolwiek dobry powód, żeby
się nie zabić?</span></i><span style="font-style: normal;"><span style="font-weight: normal;">
jest znaną nam z literatury XIX-wiecznej figurą dekadenta. Zmęczony
światem, zdystansowany, tragiczny i złośliwy – jak postać z
Oscara Wilde’a. U Aubyna jest śmiech, lecz jest przede wszystkim
okrucieństwo. Dom rodziny Patricka we Francji, salon w posiadłości,
gdzie rozpisany zostaje wielki bal, czy nawet kościół, w którym
rozgrywa się pogrzebowa ceremonia księgi piątej, są jak błękitny
aksamit w tytule filmu Davida Lyncha – pod piękną skórą
skrywają pogardę dla słabych, okrucieństwo wobec dzieci,
szaleńczą i pełną upokorzeń walkę kobiet (zwłaszcza z warstw
niższych o względy arystokratycznego/ bogatego męża), wreszcie
podnoszenie tej „klasowej charyzmy” (ocierającej się o
socjopatię) do rangi uświęconego rytuału. W relacji z
wyrafinowanej w swym okrucieństwie gry – chociażby księżnej
Małgorzaty Windsor z francuskim ambasadorem – autor zaczyna
dorównywać drapieżności Williama Thackeraya. Aubyn, rozpisując
rolę Patricka na pięć części, formatuje i kondensuje opowieść
do obrazu jednego dnia z życia (wyjątkiem jest czwarta odsłona
„Mleko matki”), wciąż krąży wokół fundamentalnego i
filozoficznego pytania o naturę człowieka i ostateczny jego kres.</span></span></span></div>
<div align="justify" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><span style="color: white;"><span style="font-style: normal;"><span style="font-weight: normal;"><br /></span></span></span></span></div>
<div align="justify" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: white; font-family: Verdana, sans-serif;"><span style="font-style: normal;"><span style="font-weight: normal;">Historia
nieustannej walki o utrzymanie się na szczycie, właściwym miejscu
w hierarchii bogatych lub zdewaluowanych snobów i nudziarzy,
potrafiących godzinami rozprawiać o polowaniu czy kolekcji broni,
nie pozwala nam zapomnieć o lynchowskim klimacie. Jego emanacja –
David Melrose (ojciec Patricka) – strzelający dla zabawy do
przyjaciela pokąsanego przez wściekłego psa w Indiach, gwałcący
żonę i w jednej z najbardziej perwersyjnych scen, rozkazujący jej
zjadać, na czworakach, figi z tarasu, pedofil wykorzystujący
własnego syna i prawdopodobnie inne dzieci przybywające do
posiadłości. Ten emanujący okrutnym czarem i podziwiany z
przestrachem, przez wszystkich z towarzystwa, David, staje się
widmem. Bo „Patrick Melrose” to w gruncie rzeczy opowieść o
skrzywdzonym i poniżonym dziecku, które stara się, aby kiedyś nie
stać się kopią własnego ojca.</span></span></span></div>
<div align="justify" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: white; font-family: Verdana, sans-serif;"><span style="font-style: normal;"><span style="font-weight: normal;"><br /></span></span></span></div>
<div align="justify" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: white; font-family: Verdana, sans-serif;"><span style="font-style: normal;"><span style="font-weight: normal;">Jest
też „Patrick Melros” kopalnią wspaniałych, po angielsku
ostrych – jak brzytwa – cytatów. </span></span><i><span style="font-weight: normal;">Wyglądał
ch…owo, ale przecież każdy wie, że kobiety, oprócz dużych
pieniędzy, najbardziej cenią sobie łagodność i poczucie humoru
</span></i><span style="font-style: normal;"><span style="font-weight: normal;">lub
</span></span><i><span style="font-weight: normal;">Obsesja
napędza depresję, trzecie prawo psychodynamiki. (…) Ludzie
nienawidzą tych, których skrzywdzili. I gardzą ofiarami
nieszczęścia, </span></i><span style="font-style: normal;"><span style="font-weight: normal;">czy
</span></span><i><span style="font-weight: normal;">Uroda
nie jest wieczna, na religię nie czuła się jeszcze gotowa.
Pieniądze były dobrym kompromisem. Gdzieś w pół drogi między
kosmetyką a wiecznością </span></i><span style="font-style: normal;"><span style="font-weight: normal;">–
to zaledwie kilka z nich.</span></span></span></div>
<div align="justify" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><span style="color: white;"><span style="font-style: normal;"><span style="font-weight: normal;"><br /></span></span></span></span></div>
<div align="justify" style="line-height: 150%; margin-bottom: 0cm;">
<span style="color: white; font-family: Verdana, sans-serif;"><span style="font-style: normal;"><span style="font-weight: normal;">Pozostając
przy skojarzeniach kulinarnych – danie wyborne, z deserem i
aperitifem w doskonałym stylu.</span></span></span></div>
<br />Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-85742418563667753262018-09-30T02:37:00.002-07:002018-09-30T02:37:58.934-07:00Zlecenie jest zleceniem (Sebastian Frąckiewicz, "Ten łokieć źle się zgina. Rozmowy o ilustracji")<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Paweł Chmielewski</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">("Projektor" - 2/2018)</span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgShonUEKUugh1kj6Zd9TlEEuWfmnKAuZGWNHs5uJRu_N1x-bhFduImKtXwzFGSo2ZJkmz5voVN4XiqZ24hXIl9ajqu1_PIi3KXSTQbM-0sUsYybuFKWQ67rzwQHteBfdlGn9J0O1-sfAsZ/s1600/frackiewicz_okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1113" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgShonUEKUugh1kj6Zd9TlEEuWfmnKAuZGWNHs5uJRu_N1x-bhFduImKtXwzFGSo2ZJkmz5voVN4XiqZ24hXIl9ajqu1_PIi3KXSTQbM-0sUsYybuFKWQ67rzwQHteBfdlGn9J0O1-sfAsZ/s320/frackiewicz_okladka.jpeg" width="222" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><b>Sebastian Frąckiewicz, krytyk i publicysta, po serii rozmów z autorami komiksów („Wyjście z getta. Rozmowy o kulturze komiksowej w Polsce”, 2012) i twórcami sztuki ulicznej („Żeby było ładnie. Rozmowy o boomie i kryzysie street artu w Polsce”, 2014), tym razem zajął się autorami ilustracji. </b></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Efektem wywiadów z Emilią Dziubak, Piotrem Sochą, Bohdanem Butenką, Janem Bajtlikiem, Józefem Wilkoniem, Rafałem Wechterowiczem, Bartłomiejem Gawłem, Janem Kalwejtem, Anną Halarewicz, Katarzyną Bogucką i Iwoną Chmielewską jest książka „Ten łokieć źle się zgina. Rozmowy o ilustracji”. Już pierwsza z Emilią Dziubak i od razu (w kontekście pracy jej mamy w PRL-u) pada znamienne zdanie: nikt tego nie traktował w jakiś patetyczny sposób, nie nazywał tego ani sztuką, ani designem czy projektowaniem. </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Artyści – dodajmy niepospolicie utalentowani, którymi są rozmówcy Frąckiewicza, traktują ilustrację bez nadymania się. Zlecenie jest zleceniem. Należy je wykonać profesjonalnie. Budzi się we mnie chochlik i propozycja – może by zamknąć na rok w Polsce wszystkie galerie sztuki współczesnej. Graficy użytkowi, autorzy okładek, ilustratorzy, rysownicy komiksów sobie poradzą – galeria jest dla nich miejscem wtórnym, gdzie, poza rzadkimi przypadkami w granicach błędu statystycznego, nie są zapraszani. W galeriach i patetycznym (właśnie!) obiegu współczesnej sztuki panuje „The square”. Nie przez przypadek przywołałem film Rubena Östlunda. Jest tam kilka wyśmienitych scen definiujących sztukę współczesną – dodam, że przede wszystkim jej nurt konceptualny. Pominę tytułowy kwadrat i jego metaforyczną rolę (w dziele skandynawskiego reżysera) jako definicję społeczeństwa. Skoncentrujmy się na instalacji zajmującej centralną salę Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Widzimy przypadkowych i zdezorientowanych widzów przemykających się pod ścianami, słyszymy przezabawną rozmowę dyrektora z pracownicą na wieść, że jeden z pracowników „posprzątał” dzieło sztuki, mamy arcyzłośliwe przywołanie krytycznych opisów aranżacji, których nie rozumie nawet kierujący instytucją, wreszcie konferencję prasową z artystą. Obraz Östlunda – całkiem zasłużenie nagrodzony Złotą Palmą – przywołałem, aby pokazać jaka odległość – artystyczna i mentalna dzieli bohaterów Frąckiewicza od oficjalnego, krytycznego nurtu sztuki. A, nie zapominajmy, jest wśród nich Józef Wilkoń, wybitny ilustrator, autor rysunków do – opublikowanego niedawno – „Don Kichota”. </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Najstarszego z rozmówców od najmłodszego dzieli prawie sześćdziesiąt lat, ale wspólny mianownik ich postaw, to przede wszystkim brak – powszechnego i wszechogarniającego – „narzekactwa”, tak charakterystycznego dla polskiego środowiska artystycznego. Może to wynikać z prostego faktu – adwersarze Frąckiewicza to ludzie spełnieni, publikujący w zagranicznych magazynach, jak sami przyznają – na ilość zleceń nie mogę narzekać. Z amerykańskimi, szwedzkimi, brytyjskimi zamówieniami wiąże się również ciekawostka natury prawno-kulturowej. Ogromna precyzja – zarówno w konstrukcji umów (w Polsce panuje „wolna amerykanka”) jak i – wyliczonego, co do milimetra – miejsca na ilustrację prasową i książkową.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">„Ten łokieć źle się zgina” ma szansę stać się poradnikiem „młodego ilustratora” dla setek studentów akademii, którzy – z lektury forów i portali społecznościowych – ustawiają się od razu, trochę może z wygodnictwa, w pozycji prekariuszy. Po pierwsze – trzeba już na studiach wiedzieć czego się chce (Bajtlik). Po wtóre – zleceniami komercyjnymi zarabiać na realizację marzeń artystycznych (Socha). Trzecie – uczestniczyć w konkursach, bo w końcu coś się wygra (Dziubak). Czwarte – korzystać z okazji i nie bać się pracy (Butenko). Dodałbym, że oczywiście, trzeba mieć przy tym trochę szczęścia. Być upartym i drobnostka – mieć talent. Pozostałym czytelnikom – czyli niezwiązanym ze środowiskiem plastycznym – wywiady Sebastiana Frąckiewicza, dzięki obecności twórców trzech pokoleń, pozwolą poznać w formie zapośredniczonej i z konieczności skrótowej małą historię polskiej ilustracji od lat 50. ubiegłego wieku, wraz z otoczką polityczną i społeczną. Warto ją poznać, bo nie zapominajmy, że na świecie to właśnie ilustracja, przez lata związana z Polską Szkołą Plakatu jest wysoko ceniona.</span></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-23062979341915854122018-09-30T02:30:00.000-07:002018-09-30T02:30:26.058-07:00Pełzają pajęcze struny słów (Péter Nádas "Pamięć")<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Paweł Chmielewski</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">("Projektor" 2/2018)</span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj4Vq0O0j9EW3SudEiYsdjolqDIQsbkFKVwzaVHcHqZs4SNtzfydgdtWoiMszRHahyphenhyphen8HA-X1KobU6_A4oxgEQ20MZGYv-cXOLC4fwkOEz82tId7ED8CTeC-zSPCmXfOtsGm8Kez7l-j2gnz/s1600/nadas_okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1168" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj4Vq0O0j9EW3SudEiYsdjolqDIQsbkFKVwzaVHcHqZs4SNtzfydgdtWoiMszRHahyphenhyphen8HA-X1KobU6_A4oxgEQ20MZGYv-cXOLC4fwkOEz82tId7ED8CTeC-zSPCmXfOtsGm8Kez7l-j2gnz/s320/nadas_okladka.jpeg" width="233" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><b>Przypominam sobie niedawno dialog z „Zazdrosnych” Sándora Máraia między Peterem a Tamasem o jego pobycie w Peru. Lecz Tamas był tylko raz, zupełnie niedługo w Kalifornii. Peru zna z opowieści, choć bez trudu wskazuje je na mapie. Wszystkiemu, całej tej konfabulacji, niespotykanym opowieściom o podróży za ocean winien jest Albert. Zaś Tamas w peruwiańskie góry nigdy nie pojedzie – chociażby z powodu prozaicznego – bo tam, podobno, jedzą pieczone jeże.</b></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Świat najwyżej ceni „Dzienniki” Máraiowskie – te zapiski upływającego czasu, powolnej zgody, akceptacji kosmicznego porządku, ładu, który zaczynamy pojmować dopiero na końcu drogi. Z węgierską prozą zetknąłem się dość późno. Wcześniej był dramat György Spiró „Szalbierz”, jeszcze tylko „Błogosławione piekłowędrowanie…” Gyurkó, trochę mówiące o tej dziwacznej historii lat 40. i 50. I nic. Cisza . Dziesięć lat temu zmusił mnie wywiad z tłumaczką literatury bałkańskiej, Danutą Straszyńską-Cirlic, do sięgnięcia po Danilo Kisza (węgierski Żyd publikujący w Serbii). Ten inny, drugi, lecz równie genialny jak Bruno Schulz, z labiryntu wspomnień i popiołów skierował mnie do Imre Kertésza, potem Petera Esterhazy'ego.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">I tak, czytając o monumentalnych dziełach Pétera Nádasa (ostatnie, dwutomowe liczy podobno tysiąc i siedemset stron), myślę o tragedii węgierskich pisarzy. Tak nieprzetłumaczalnych, zawiłych, tworzących w języku, którego prawie nikt nie pojmuje. O węgierskiej tragedii, ale i o szczęściu prozaików z Francji, Niemiec, Hiszpanii, bo gdyby te wielkie, kongenialne powieści znad Dunaju dało się tak łatwo przetłumaczyć, gdyby czytać je zaczęły legiony krytyków, to literacka drabinka Nagrody Nobla, mogłaby wyglądać trochę inaczej.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Lektura „Pamięci” Pétera Nádasa (1942-) wymaga adekwatnej oprawy czasu i miejsca – długich zimowych dni (najlepiej z lekką grypą) w ciepłym łóżku lub majowego poranka, tarasu wśród zieleni i dyskretnego brzęku owadzich skrzydeł. Sensualna proza Węgra, o rozbudowanej kadencji i ciągach skojarzeń, mimowolnie przenosi nas w świat cyklu Marcela Prousta: W dniach spędzanych w towarzystwie kataru oczywiście przypomniała mi się także ona, choć dziwnym zbiegiem okoliczności wcale nie z powodu zwracających uwagę charakterystycznych rzeczy, które wyróżniały ją spośród innych: czerwonego sweterka, czerwonego puszystego płaszcza i niesamowitej ilości czerwieni obecnej w jej stroju, ani zmarszczek na dziewczęcej twarzy… Proustowską, wyrafinowaną „magdalenkę” – możemy sarkać – zastąpił przyziemny, wschodnioeuropejski katar. Wciąż zakotwiczeni jesteśmy, w jednej z odnóg, podróży w głąb czasu. Zapachy i barwy rozpełzają się niczym korzenie dzikiej wierzby, która przycinana, wycinana, spalana, wciąż odrasta – wybuchają szarością stolicy Wschodnich Niemiec, szarością schodów do „ostatniego mieszkania”, czarnym linoleum – wraz z narratorem wkraczamy w pierwszy porządek czasowy, berliński lat 70. </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Zanurzeni, oplecieni pajęczyną szczegółów, zaczynamy pojmować zachwyt Susan Sontag nad prozą Nádasa. „Pamięć” moglibyśmy nazwać węgierskim „Zestawem do śmierci”. Czy strona, po stronie, narrator wspominający pokój na Schöneweide, Theę i Melchiora, wieczorne spacery, nie jest podobny do Dudusia z powieści Sontag? Tak jak Proust, jak Sontag, jak przywołani wcześniej węgierscy mistrzowie, tak autor „Pamięci” eksperymentuje z linearną akcją, bawi się czwartym wymiarem. Nie sprzeniewierzając się formule „podróży w głąb czasu” – drugą perspektywę historyczną stanowi dzieciństwo – stalinizm i powstanie węgierskie 1956 r. Jest wreszcie czas wyśniony – imaginacyjny świat wieku XIX. Przenikające się płaszczyzny, nieoznaczone, o płynnych granicach, które przekraczamy nie dostrzegając nawet ich istnienia – rodzice nigdy nie planowali kierunku naszych spacerów, o tym, w którą stronę się udamy zawsze decydował przypadek – oto kwintesencja nadasowskiego czasu i przestrzeni, kształtu naszej pamięci, która działa punktowo, podróżuje swobodnie, prowadzona impulsem płynącym z barwy, zapachu, dźwięku, kształtu. </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Nádas w bardzo subtelny sposób, nie ukazując ani na moment ściegu, miejsca splotu, łączy sferę prywatną z publiczną. Scena z trzeciego rozdziału, przypadkowe spotkanie narratora (Theodora) w parku z Krystianem jest konsekwentną kontynuacją paraleli, którą buduje pisarz kilkanaście stron wcześniej – dwoistość natury głównego bohatera, zafascynowanego mężczyznami, lecz na swój sposób kochającego narzeczoną, zostaje wyprowadzona z pęknięcia osobowości (słabego charakteru) jego ojca, który w każdej dyskusji potrafił zająć przeciwne i zarazem zgodne stanowisko. Spotkanie w parku jest metaforycznym następstwem tej dwoistości, gdy bohater słyszy oskarżenie (prośbę), aby więcej już nie donosił, pojmujemy – lecz nie natychmiast i nie bezpośrednio – jak rzeczywistość polityczna lat 50. przenika prywatną tkankę historii.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Proustowskich koincydencji, których autor się nie wypiera, obyczajowo-filozoficznych rozważań o naturze ludzkiej osobowości, wiwisekcji miłości, zdrady i pożegnania, jest w „Pamięci” znacznie więcej. Nádasa odbierać można w wielu scenach jak zmysłowe, rozedrgane, a zarazem stonowane, koncentrujące się na urodzie świata włoskie kino. Ekranizacją tej prozy nie zajmie się już niestety Luchino Visconti. Zestawiając jednak 800-stronicową „Pamięć” (która wreszcie po trzydziestu latach, przetłumaczona na wszystkie europejskie języki, trafiła do Polski) ze „Śmiercią w Wenecji”, ujrzymy nie tylko intensywność obrazu. Zaczniemy pojmować, dlaczego Péter Nádas od lat zajmuje pierwsze miejsce wśród węgierskich kandydatów do Nobla.</span></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-16957116524994439182018-09-30T02:25:00.000-07:002018-09-30T02:25:10.741-07:00Niech rozkwita pięć kwiatów ("Zeszyty Komiksowe" nr 24, "Komiks i my" nr 5)<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Paweł Chmielewski</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">("Projektor" 2/2018)</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><b>W „nocnych Polaków rozmowach” (o ile takie jeszcze w ogóle istnieją) i w publicystyce internetowo-telewizyjnej (bo ona zdominowała przekaz medialny) lubimy posługiwać się schematami i zgrabnymi etykietkami. Hop, siup – do odpowiedniej szufladki – i powstaje krótka nota, komentarz lub towarzyski bon mot. </b></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><b><br /></b></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgg9NIsJuIdu0HQlC_lrw9UFJz7hvNOpO42jbZLytnMU_17-xtcvTpFBKON7JC2UT5Edpkkvgc_dEVBRfgZFY_6wrL4YhOj9tAnDgAHehO2nA5jLX1Ti1SJaqaGCDXtsOls7yCFYQreBlM_/s1600/zeszyty+komiksowe+24.png" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1000" data-original-width="1000" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgg9NIsJuIdu0HQlC_lrw9UFJz7hvNOpO42jbZLytnMU_17-xtcvTpFBKON7JC2UT5Edpkkvgc_dEVBRfgZFY_6wrL4YhOj9tAnDgAHehO2nA5jLX1Ti1SJaqaGCDXtsOls7yCFYQreBlM_/s320/zeszyty+komiksowe+24.png" width="320" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">W tych potocznych wyobrażeniach autorzy polskiej fantastyki to konserwatyści, zaś komiksiarze – liberałowie. I tak sobie żyją z tymi etykietami, a każde odstępstwo ideowe, traktowane jest jak wyjątek potwierdzający regułę. Z komiksami sytuacja jest jeszcze bardziej kuriozalna. Na rynku – o ile się nie mylę – w przyzwoitym (czyli niewielkim) nakładzie, który dociera do wszystkich zainteresowanych, istnieją zaledwie dwa, regularnie ukazujące się magazyny – „Zeszyty Komiksowe” i „Komiks i my”. Obydwu tytułom – jak napisałby Gombrowicz – przyklejono jakąś gębę, lecz jak mówi pewna moja mądra przyjaciółka – czytająca fantastykę i znająca komiksy (do tego jeszcze słuchająca profesjonalnie bardzo różnej muzyki) – nie bardzo powinno nas interesować, jakie poglądy polityczne mają autorzy danego utworu, pod warunkiem, że jest to utwór dobry. Wątpliwości etyczne związane z artystycznie perfekcyjnymi, chociażby Leni Riefenstahl czy Wsiewołoda Pudowkina, pozostawiamy nierozstrzygnięte. Więc odrzucając polityczny kożuszek (czyli, który narósł wokół każdego z tytułów, postaram się napisać kilka słów o 24 numerze „Zeszytów Komiksowych” i piątym „Komiks i my”. Publikowałem już na łamach każdego z tych periodyków – więc ewentualny zarzut stronniczości – możemy raczej odrzucić.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Wydawcą „Zeszytów” jest Instytut Kultury Popularnej wraz z Biblioteką Uniwersytecką w Poznaniu. Czasopismo punktowane, każdy numer budowany wokół określonego tematu, jedno z nielicznych miejsc, w którym – zwłaszcza doktoranci zajmujący się komiksem i ciułający punkciki mogą opublikować artykuł, wykraczający poza ramy recenzji czy noty popularyzatorskiej. Profil „Zeszytów” determinuje formułę magazynu – przede wszystkim formy dziennikarskie – artykuł, wywiad, dłuższa nota, esej. Komiksy obecne w numerze są raczej ilustracją tekstu, rzadziej stanowią osobny element – w dwudziestce czwórce jest nim „Szkicownik” Krzysztofa Gawronkiewicza. I komiksy, które – z dużą dozą pewności – nazwać możemy eksperymentalnymi. Z artykułów eksplorujących mniej znane obszary zwróciłbym uwagę na „Starcie czeskiego detektywa z amerykańskim gangsterem” Tomáša Prokùpka (jak nic przywołało Adelę bez kolacji) i śmierć komiksową z perspektywy dziecka autorstwa Łukasza Słońskiego. Ze stanowiska psychologicznego zyskujemy punkt wyjścia do rozmowy z nastoletnim czytelnikiem (o samobójstwie, narkotykach, inicjacji seksualnej) oraz namysł nad odbiorem komiksów, tworzonych dla dzieci, lecz zawsze przez dojrzałego artystę. Wśród ambitnych realizacji – przywołanych na łamach „Zeszytów” – wskazałbym jeszcze na komiksowy dziennik z Serbii Aleksandra Zografa (tekst Justyna Czaja), dzieło mozaikowe, gatunkowo bliskie dziennikom z podróży dawnych odkrywców. Kompozycyjnie jest to zresztą zabieg celowy, wszak wojna bałkańska lat 90. uruchomiła mechanizmy poznawcze, które mogły ukazać byłą Jugosławię jako terra incognita. </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Osią numeru jest „nowe pokolenie polskich twórców komiksu” (Marcin Podolec, Anna Krztoń, Sebastian Skrobol, Nikola Kucharska, Katarzyna Witerscheim, Barbara Okrasa oraz redaktorzy i wydawcy). Nie analizując jednostkowo – z braku miejsca – wypowiedzi i twórczości każdego z artystów, postaram się zbudować jakiś rys wspólny. Jest mi o tyle łatwiej, że – niezbyt liczne – znajomości środowiskowe, zawarłem wyłącznie z twórcami o pokolenie starszymi. Po pierwsze, roczniki ’90 (tak będę nazywał bohaterów numeru) pozbawione są podstawowego dylematu, który nurtował, urodzonych około 1970 – czy komiks jest sztuką? „S”? czy komiks może być sposobem na życie? Wyraźne są także inne tendencje – demokratyzm tematów (to jakby naturalne), brak oporów (lub inaczej) rozdzielenia środowiska publikacji – na Internet i tradycyjny papier. Nie dostrzegam też u bohaterów numeru rysu artystowskiego – komiks czy ilustracja, zlecenie korporacyjne czy awangardowy projekt – tu granice przestają być ostre. Z cech formalnych zwrócę tylko uwagę na wpływ komiksu japońskiego na styl twórców, gdy przed rokiem 90, tak naturalne były oddziaływania rozwiązań graficznych z Francji i Stanów Zjednoczonych. Nie wiem czy ten malutki leksykon (być może będzie kontynuowany), to wskazówka dla recenzentów, a w dalszej perspektywie również kolekcjonerów. „Nowy komiks” – z perspektywy numeru – jest komiksem kobiecym. Już nie incydentalnie, na zasadzie przypadku lub ciekawostki dla dziennikarzy. Autorki, przełamując kulturowy wzorzec patriarchalny, zaczynają kształtować cały nurt, nadając mu nie tylko odmienną formę ekspresji, ale czyniąc go bardziej antyeskapistycznym i pozbawionym… cech sybarytyzmu, noir, czy nawet makabreski. Ten zwrot artystyczno-czytelniczy jest zrozumiały z kilku powodów, lecz posługując się analogią, podpowiem tylko jeden – w połowie osiemnastego stulecia, wraz z kształtowaniem się nowoczesnego rynku wydawniczego w Anglii, pojawił się nowy typ odbiorcy, spragniony lektury, bogaty kupiec i bankier, a odpowiedzią rynku były narodziny powieści mieszczańskiej z pouczającym morałem, z arcydziełami Defoe, Fieldinga i prototypem romansu – „Pamelą czyli cnotą nagrodzoną” Samuela Richardsona.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjOqnuOPmZd7YTSkkAnG8iux6g-Cyyf_f1mu9B-PmOuamsozfGxiqVMTOCw7Ln8PkIAN27exuYUGdo7vHJmIFVi0avjsSUe4Q-eDlmTAdlHk1sS6MmPXwJDtBvl9TyhC-Mj5cNMxcI1r0Bz/s1600/komiks+i+my.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="812" data-original-width="605" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjOqnuOPmZd7YTSkkAnG8iux6g-Cyyf_f1mu9B-PmOuamsozfGxiqVMTOCw7Ln8PkIAN27exuYUGdo7vHJmIFVi0avjsSUe4Q-eDlmTAdlHk1sS6MmPXwJDtBvl9TyhC-Mj5cNMxcI1r0Bz/s320/komiks+i+my.jpg" width="238" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Strategia wydawnicza kwartalnika „Komiks i my” (prywatnej publikacji wydawcy Sławomira Zajączkowskiego) jest trochę inna. Na pewno z „Zeszytami Komiksowymi” łączy go pragnienie popularyzatorskie i do pewnego stopnia promujące nieznanych autorów – w numerze zadebiutował z jednostronicową historią „Nudozaurus” Łukasz Pawlak. Takich zresztą debiutów, czy prezentacji komiksów twórców mało znanych na łamach magazynu było już kilka. Inaczej wyglądają proporcje tekstu do rysunku w „Komiks i my”. Ze względu na odmienną szatę graficzną (w „Zeszytach” jest ona czarno-biała, w „Komiks…” w pełnym kolorze) przeważają krótkie, całostronicowe shorty lub kilkunastostronicowe odcinki większych historii. Rysowane bardzo precyzyjnie, z dbałością o szczegóły, bo autorami „Komiks i my” są artyści wywodzący się z tradycyjnej szkoły graficznej – Jerzy Ozga, Krzysztof Wyrzykowski, Hubert Czajkowski. Zgrzytają mi tylko w tej dopracowanej i zróżnicowanej propozycji tematycznej (historia z czasów konkwisty – „Ixbunieta”, nostalgia obyczajowa w stylu Bildungsroman – „Lirnik”, dystopijna groteska – „Myszy i ludzie”) paski Mieczysława Skalimowskiego „Stefan vs. Mehmed”, rażące (przynajmniej moją wrażliwość) agitacyjną trywialnością.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Magazyn – jak można dostrzec – proponuje bardzo wyraźne nawiązanie do tradycji polskiego komiksu. Stąd w warstwie publicystycznej (nie przekraczającej nigdy piątej części objętości wydawnictwa) przypomnienie postaci Stefana Weinfelda i dwóch jego, dość już zapomnianych prac (z rysunkami Marka Szyszko) – „Olbrzym z Cardiff” i „Rok 1789-1790. Pierwszy Polak w kosmosie”. Długi esej Sławomira Zajączkowskiego „Komiks – odrębne pole twórczości”, poza interesującą analizą „Łuczników” Grzegorza Rosińskiego, pokazującą jak budowany jest scenariusz, z którego potem wynikają poszczególne kadry, plansze, fabuła opowieści, zawiera również bardzo prowokacyjne pytanie – o jakość. Autor stawia tezę, że bardzo wiele współczesnych, polskich komiksów jest tworzonych przez osoby nie posiadające umiejętności rysunkowych, zaś krytycy i dziennikarze, dość bezrefleksyjnie promują ich twórczość. Pytanie prowokacyjne, zachęca do kontynuacji, nawet szerszej dyskusji na forach i portalach komiksowych.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Trochę nieregularników i dwa periodyczne tytuły – raczej niewiele jak na grono twórców, badaczy i odbiorców „opowieści z dymkiem” w Polsce. „Zeszyty Komiksowe” i „Komiks i my”, realizując odmienne strategie wydawnicze, dysponując zróżnicowanym zapleczem finansowym i autorskim, podtrzymują cieniutką, pajęczą nitkę, która łączy współczesność z latami 70.-90., gdy periodyków komiksowych i okołokomiksowych było kilkanaście. </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Pytanie, które często pada – czy jest miejsce w Polsce na magazyn komiksowy? Jest i to nawet na kilka magazynów. Na pewno brakuje tytułu stricte recenzenckiego, który regularnie omawiałby setki tytułów powstających rocznie w polskich wydawnictwach.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">PS. Idąc śladami „Miejsc” Wooda i Kelly’ego, chciałbym dodać, że ten tekst powstał przy wydatnej pomocy: soundtracku do „Żywotu Mateusza” (któremu tylko podobno protest J.L. Godarda i kolegów przeszkodził w zdobyciu Złotej Palmy) czyli „Fatto per la notte di natale” Arcangelo Corellego, płyty „Narin Yalnizlik” She Past Away – tureckiej grupy postpunkowej (posługując się terminologią Simona Reynoldsa) i trzeciego krążka greckiej, psycho-elektronicznej kapeli Naxatras.</span></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-45730008252889511772018-09-30T02:15:00.000-07:002018-09-30T02:15:08.184-07:00Rysunkowe mitologie (Jan Mazur „Tam, gdzie rosły mirabelki”, Brian Wood, "Miejsca", Artur Nowakowski „Fanzin SF. Artyści – wydawcy – fandom”)<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Paweł Chmielewski</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">("Projektor" 2/2018)</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><b>Prawdziwy, pełnokrwisty, znany każdemu komiks to Batman, Spiderman, Blade. Interior wielkiego miasta i heros walczący z potworami. Bohater ratuje dziewczynę, relacje są cokolwiek skomplikowane, za chwilę znów musi ocalić ludzkość. W tej asfaltowej dżungli, mrocznych zaułków i zimnych, szklanych drapaczy chmur stłamszonych strachem obywateli chroni tylko detektyw-outsider – jeśli jesteśmy w kinie noir lub superbohater-hybryda – gdy jesteśmy w filmie Marvela.</b></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><b><br /></b></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Dziś zajmiemy się drugą częścią amerykańskiej mitologii, która jak hamburger, Disney, zamach na Kennedy’ego, masło orzechowe, gitara elektryczna, coca cola, Kaczor Donald, Oscary, jak prawie wszystko, co amerykańskie, stała się mitologią naszego świata.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Komiksy wpisane w przestrzeń miejską nie są – rzecz jasna – domeną tylko rynku wydawniczego za oceanem. W Polsce, gdzie ukazuje się – tylko w największych oficynach – pięćset, sześćset tytułów rocznie, wiele z nich rozgrywa się i jest bezpośrednio związanych z tkanką miejską. Nieistotne czy myślimy o przekładach czy krajowym produkcie. Na potrzeby tego artykułu podzieliłem je na trzy kategorie: metropolii – z centrami wieżowców lub osiedlami przedmieść (charakterystyczne dla Stanów Zjednoczonych), blokowisk (europejska i polska specyfika), SF (miast przyszłości).</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Tylko drzewa szkoda</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiiRKaGB5q9dLV4myG5lqA7ZdO30ZIiGqs3iDOPzHtIVHUM_t40MsRwG3_xu67CFUZQkKk02Qs1wV2xmGXzY3asD7XhxQUgAa06MVIb89z_mVGVRTE6nmOZLM4FzfIqpI2JI8Xzln7Qdmry/s1600/mirabelki_okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1129" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiiRKaGB5q9dLV4myG5lqA7ZdO30ZIiGqs3iDOPzHtIVHUM_t40MsRwG3_xu67CFUZQkKk02Qs1wV2xmGXzY3asD7XhxQUgAa06MVIb89z_mVGVRTE6nmOZLM4FzfIqpI2JI8Xzln7Qdmry/s320/mirabelki_okladka.jpeg" width="225" /></a><span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Zacznijmy od polskiego komiksu – „Tam, gdzie rosły mirabelki” Jana Mazura (autora m.in. „Przypadku pana Marka” i laureata MFKiG w Łodzi). Tytuł zbudowany na dwojakich skojarzeniach – z egzystencjalnym obrazem przemijania Ingmara Bergmana („Tam, gdzie rosną poziomki”) lub słynnym bon motem jednego z polityków, który narzekającym na biedę, radził zastosować receptę z własnego dzieciństwa czyli dietę opartą na szczawiu i mirabelkach, zbieranych w rowach obok trakcji kolejowych. Ten – w rozumieniu wybrańca narodu – wyrafinowany żart, wrósł już tak głęboko w istotę kultury popularnej, że stał się frazeologizmem, na równi ze stwierdzeniami „biedni, bo głupi, głupi, bo biedni”, „trzeba zmienić pracę i wziąć kredyt” i sądzę, że korzenie filozofii bohaterów Mazura (zarazem tytułu) tkwią w tym obszarze. Prościuteńkie rysunki, przypominające szkice ze szkolnych zeszytów (charakterystyczna stylistyka twórcy) – blok, wzgórze z mirabelkowym drzewem, trzepak, postaci złożone z okręgu, prostokąta i kreseczek odnóży – to zabieg celowy, mający zwrócić uwagę na treściowy przekaz komiksu. Musimy od razu ustalić, że – wbrew pozorom – nie ma tu poetycko-spójnych, zamkniętych historii spod klatki (jakie spotykaliśmy w „Warzywniaku” Krzysztofa Jaworskiego, przeniesionym na grunt animacji przez Edwarda Dwurnika) czy subkultury blokerskiej z potężną dawką ironii (vide cykl „Osiedle Swoboda” Michała Śledzińskiego). Z elementów blokerskich brakuje chociażby hip-hopu (żeby nie mnożyć i nie wskazywać różnic). Bohaterowie to po prostu grupa „spod” klatki/ sklepu/ śmietnika/ trzepaka – niepotrzebne skreślić, w wieku między dwadzieścia a czterdzieści lat, pracująca/ niepracująca, o poglądach, nazwałbym je osiedlowo-plemiennych (w miejsce osiedla można wstawić Polskę). W tej monotonnej historii przeraźliwie nijakich i nudnych bohaterów, konstruowanej z pojedynczych, szarpanych scenek, objawia się językowy słuch autora. Bo kulturową wartością „Tam, gdzie rosną mirabelki” jest odtworzenie rytmicznego bełkotu, tego swoistego żargonu kac-osiedlowego i zespołu poglądów społeczno-politycznych, który reprezentują postaci komiksu. Oto blok, oto Miastko, oto Polska.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Dwanaście bram świadomości</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgZBDmwSxKHYYSjiGln3IpUviE7D3maJhj1ePf622d2snwFQorOukzaZ_grY4-gTyGvHwwuD452RCZvbmvwJdxXKRdiuTU-WtE7pmaJ6gATqJmdQqklqgfFiEmKpZfd4Huh5JU26jJH6wRR/s1600/miejsca_okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1069" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgZBDmwSxKHYYSjiGln3IpUviE7D3maJhj1ePf622d2snwFQorOukzaZ_grY4-gTyGvHwwuD452RCZvbmvwJdxXKRdiuTU-WtE7pmaJ6gATqJmdQqklqgfFiEmKpZfd4Huh5JU26jJH6wRR/s320/miejsca_okladka.jpeg" width="213" /></a><span style="font-family: Verdana, sans-serif;">„Miejsca” Briana Wooda (scenariusz) i Ryana Kelly’ego (rysunek) początkowo ukazały się jako dwanaście osobnych zeszytów – w tłumaczeniu Grzegorza Ciecieląga, stanowią jeden zwarty album, uzupełniony dodatkowymi grafikami, esejami powiązanymi z treścią tomików i okładkami pierwotnych wersji – 376 stron czarno-białej (za wyjątkiem wspomnianych okładek), opowieści o życiu Megan McKeenan. Jeden zeszyt to jeden rok z życia (precyzyjniej jeden epizod), jedno miejsce na mapie Ameryki Północnej. Perfekcyjnie rozrysowane, z ogromną dbałością o szczegóły i szacunkiem dla czytelnika, przygody głównej bohaterki toczą się przede wszystkim w obrębie wielkich metropolii, usianych małymi domkami przedmieść (charakterystycznych dla amerykańskiego krajobrazu) i centrów miast wzniesionych w czasie rewolucji przemysłowej przełomu wieków. Stanowią one doskonałe tło dla opowieści o współczesnej beatniczce. To rodzaj „filmu drogi”. Zestawiając „Miejsca” z komiksem europejskim (zwłaszcza polskim), jesteśmy świadkami opozycji prawie pierwotnej: nomadów i ludności osiadłej.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">„Miejsca” wymagają określonej strategii czytelniczej – oczywiście egzemplarza książki J , dostępu do YouTube i słuchawek (w moim przypadku takich najtańszych z hipermarketu z długim kablem, bo zanim skończę czytać album i tak je zepsuję). Otwieramy przypisy do rozdziału, gdzie poza historyjkami o powstaniu komiksu, znajduje się playlista rysownika (później scenarzysty) – od Boba Dylana do The Cure i Soundgarden (tak przy każdym rozdziale). Znajdujemy utwory, ustawiamy kolejność i zaczynamy czytać. Pierwszy rozdział. 17-letnia Megan zostaje zmuszona przez swojego chłopaka do zakupu narkotyków na podstawie sfałszowanej recepty. I tu mamy najlepsze, co w tej awangardowej powieści graficznej – cztery alternatywne warianty rozmowy z farmaceutką (jedna z nich z podkładem „Who Are You” Toma Waitsa). Megan może wybrać oszustwo, aresztowanie, ucieczkę lub pomoc obcej kobiety. Nic nie jest z góry dane, trzeba tylko czytać w rytm muzyki. Przy okazji – apteka w Portland (jak dowiadujemy się z posłowia), w której pracowała kobieta o twarzy Condoleezze Rice już nie istnieje, ale nowi właściciele pozostawili szyld jako ślad kulturowego dziedzictwa miasta. Panna McKeenan wikła się w ryzykowne romanse, usiłuje przeprowadzić wywiad z gwiazdą rocka, chodzi na wernisaże, buduje dom (dojrzewa wraz z każdą wędrówką), z nastolatki przeistacza się w dorosłą 30-latkę, nie zawsze jest bohaterką pierwszoplanową, ale każda z tych historii pozwala na stworzenie obyczajowego obrazu Ameryki lat 90. i początków nowego wieku. Nie bez przyczyny, „Miejsca” uznaję za idealny storyboard do serii długich teledysków, właśnie w stylu starego MTV. </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="white-space: pre;"><span style="font-family: Verdana, sans-serif;"> </span></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Fantastyka z podziemnego nurtu</span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgteKwvANqk6drViuq7cBy5MZfcjrqU5Vm0o69Z-KmpkP3xL1cjMSi1xdKk0qY2P0PQYl6pjVt94hoz7elu_M8yHfpoTq00czypf4z81XtOlMYevb4j4TmsE8h-vFdCQUCZl-sF5xTwM2cX/s1600/fanzin_okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1118" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgteKwvANqk6drViuq7cBy5MZfcjrqU5Vm0o69Z-KmpkP3xL1cjMSi1xdKk0qY2P0PQYl6pjVt94hoz7elu_M8yHfpoTq00czypf4z81XtOlMYevb4j4TmsE8h-vFdCQUCZl-sF5xTwM2cX/s320/fanzin_okladka.jpeg" width="223" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Artur Nowakowski, autor bardzo interesującego opracowania „Fantastyczne światy na okładkach i w ilustracjach książek oraz czasopism od wieku XIX do lat 80. XX wieku” (por. „Projektor” 1/2015) opublikował „Fanzin SF. Artyści – wydawcy – fandom”. Temat nam bliski. Nieodłącznym elementem każdej futurystycznej utopii, postapo, cyberpunku jest miasto przyszłości – technologiczny raj lub elektroniczne piekło. </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Fandom czyli stowarzyszenie (poza oficjalnymi instytucjami, lecz czasem przez nie sprytnie sterowane) „miłośników” i „fanatyków”, grupuje wokół gatunku, autora lub postaci literackiej. Powstaje w Stanach Zjednoczonych, a członkiem jednego z nich jest późniejszy twórca jednej z najgłośniejszych antyutopii „Fahrenheit 451” – Ray Bradburry. Nowakowski przywołuje bardzo zabawną definicję fandomu, opublikowaną na łamach „Fantastyki”: Żeby założyć klub potrzebnych jest kilku zdecydowanych na wszystko maniaków, którzy nie dośpią, nie dojedzą, wyrzekną się rodziny i kolegów…, śledząc historie zjawiska w USA, Europie, wreszcie w Polsce, przywołując szereg nazwisk, miejsc, tworząc kronikę fandomów (wywodzących się najpewniej z XIX-wiecznych klubów czytelniczych), pokazuje również mechanizm, który – po zmianie etykietek i środowiska – można zastosować do opisu internetowych forów, grup fanowskich i portali społecznościowych. I tak z fandomu narodził się fanzin. </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Fanziny powstały z manii kolekcjonerstwa, gdy fantastyka weszła w obręb kultury masowej (lata 20. i 30. ubiegłego stulecia). Autor książki prezentuje sylwetki najbardziej zasłużonych dla – no właśnie, tu postawię tezę, że dla współczesnej kultury masowej, blockbusterów, George’a Lucasa, fenomenu „Gry o tron” – zbieraczy i fanów. Wśród nich jest ikona – Forrest J. Ackerman, najsłynniejszy kolekcjoner, scenarzysta, autor artykułów, aktor. Bez niego i kilku innych, „Gwiezdne wojny” nie byłyby najbardziej rozpoznawalną marką globalną, a setki tysięcy fanów nie przyjeżdżałyby rokrocznie do San Diego na Comic Con. Za pierwszy fanzin SF – to warto odnotować – uznawany jest „The Comet” z 1930 r., który powstał tylko dlatego, że po kryzysie finansowym, kilku członków klubu SCC uzupełniło braki w kasie z własnych oszczędności. </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Dla czytelników polskich najbardziej interesująca w opracowaniu Nowakowskiego może być historia „trzeciego obiegu” (fanzinowego) w naszym kraju. Kompletnie nieinstytucjonalny, niezwiązany z opozycją, kształtował się w obrębie konwentów. Dziś trudny do zarchiwizowania, trwał przede wszystkim w latach 80. (pierwszym, historycznym był wychodzący w latach 1978-79 w Bytomiu „Somnambul”), choć i dziś możemy kupić wydawnictwa mające charakter zinów. Książkę, która pewnie stanie się jednym z podręczników obowiązkowych dla badaczy kultury popularnej, uzupełnia leksykon polskich fanzinów fantastycznych. To ciekawostka katalogowa dla kolekcjonerów, ale również zaproszenie do przeszukiwania archiwów, w których – być może – odnajdą się nieznane perły polskiej „zinologii”.</span></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-54488676695778497672018-09-30T01:59:00.000-07:002018-09-30T01:59:33.342-07:00Thénardier przynosi zupę (Guy Delisle, "Zakładnik")<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Paweł Chmielewski</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">("Projektor" 1/2018)</span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiLXm8dyNood3QOLT1g7p9CQ7iZsCAooMkdcQIET2hc8tOsnO70TmdlEQVCjbCOtS0BHy4Xa_kldIrkBmCj-8KjJCxSruPReknl1uD3ZUZwFNRa2u-qZ0ONTUo__OX5mHvDxpTP1tHPzCnI/s1600/zakladnik_okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1140" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiLXm8dyNood3QOLT1g7p9CQ7iZsCAooMkdcQIET2hc8tOsnO70TmdlEQVCjbCOtS0BHy4Xa_kldIrkBmCj-8KjJCxSruPReknl1uD3ZUZwFNRa2u-qZ0ONTUo__OX5mHvDxpTP1tHPzCnI/s320/zakladnik_okladka.jpeg" width="227" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><b>Francuscy telewidzowie wstrzymywali oddech, gdy 2 lipca 2008 r., po sześciu latach niewoli, relacjonowano powrót Íngrid Betancourt, działaczki na rzecz praw człowieka, odbitej z rąk Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii. </b></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><b><br /></b></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Pięć dni później Kanadyjkę Amandę Lindhout wraz z australijskim fotoreporterem Nigelem Brennanem uprowadzili, kilkanaście kilometrów od Mogadiszu, somalijscy terroryści. Po piętnastu miesiącach udało im się uciec. Głodzona, bita i gwałcona Amanda, dopiero po latach zapowiedziała wydanie pełnych wspomnień. Inne, kanadyjsko-amerykańskie małżeństwo po pięcioletnim pobycie w obozie talibów na pograniczu afgańsko-pakistańskim zostaje odbite przez wojsko. Los, ściętego w Pakistanie (na rozkaz jednej z komórek Al-Kaidy) Daniela Pearla, dziennikarza „Wall Street Journal”, zostaje ukazany w filmie Michaela Winterbottoma „Cena odwagi” (2007). </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">To zaledwie kilka najgłośniejszych przypadków.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Historia uprowadzenia w 1997 r. Christophe’a André, poza kilkunastoma nagłówkami prasowymi i parodniowym szumem we francuskiej telewizji utonęła w powodzi innych newsów. Nie była zbyt długa (sic!) – niecałe cztery miesiące, a wolontariusz organizacji Lekarze Bez Granic przeżył. Nie stały za nim kwestie polityczne, lecz najzwyczajniejsza „tradycja kaukaska”, która z porwań dla pieniędzy stworzyła bardzo dochodowy biznes. Nie zapominajmy wreszcie, że dwadzieścia lat temu, Czeczenia była inaczej postrzegana w całej Europie – jako ofiara rosyjskiej agresji. I nawet postać Szamila Basajewa (który przewija się w jednej z wypowiedzi bohatera jako prawdopodobny mocodawca porywaczy) wzbudzała coś na kształt podziwu. Byłby zatem francuski lekarz tylko jedną z wielu ofiar historii, które znalazły się w złym czasie, w złym miejscu. Byłby, gdyby nie kanadyjski rysownik Guy Delisle. </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Urodzony w Quebecu przez ponad dziesięć lat zajmował się animacją w studiach niemieckich, francuskich, chińskich i… północnokoreańskich. Wydaje dwie powieści graficzne: „Shenzen” (2001) i „Pjongjang” (2003). Sukces pozwala mu skupić się wyłącznie na rysowaniu komiksów. Kreuje „Kroniki birmańskie” (2007) oraz „Kroniki jerozolimskie” (2011), za które rok później otrzymuje „komiksowego Bookera” (licentia poetica) czyli nagrodę za album na festiwalu w Angoulême. Christophe’a André poznaje podczas jednej z podróży. Nagrywa jego wspomnienia i w 2016 roku publikuje ponad czterystustronicową powieść graficzną „Zakładnik. Historia ucieczki”. </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Gatunkiem, który pozwolił zdobyć Delise’owi uznanie jest tzw. „komiksowy travelog” – autobiograficzna, rysunkowa relacja z podróży w rejony mało znane (Myanmar – „Kroniki birmańskie”), odcięte z politycznych względów (Korea Północna – „Pjongjang”) lub pozornie znane, których peryferia i kulturowe smaczki autor, często z inspiracji dorastającego syna, odkrywa („Kroniki jerozolimskie”). Delisle unika przy tym maniery telewizyjnych i internetowych celebrytów, tworzących programy i blogi parapodróżnicze, którzy traktują miejscową ludność wraz z jej obyczajami pobłażliwie, jakby – znany antropologom od przynajmniej stulecia – relatywizm kulturowy był im obcy. Opis i metoda francuskiego rysownika wyrasta oczywiście z tradycji literackiego opisu podróży, gatunku niezwykle popularnego w XVIII i XIX w. (od łzawo sentymentalnych wynurzeń Sterne’a, przez demaskatorskie opisy de Custine’a) i definitywnie pokonanego – jak sądzę – przez egzystencjalną prozę Conrada, który uświadomił czytelnikom, że sam opis, egzotyczny obrazek przestaje być znaczący gdy odrzemy go z metafizycznego, socjologicznego czy politycznego komentarza. Delisle – zgodnie z duchem naszych czasów – relację o porwaniu André przekuwa w formę obrazu.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Popatrzmy zatem na kształt. Przede wszystkim minimalizm opowieści. Kadry ograniczone do czterech barw – bieli, ściszonego granatu za dnia i burej szarość nocą, czerni konturu oraz tekstu. Syntetyczny rysunek koresponduje z dusznym klimatem opowieści. Poza kilkudziesięcioma stronami rozegranymi na ulicach w Inguszetii, potem gdzieś w Czeczenii i Groznym, poruszamy się w obrębie sześcianów, które są więzieniem głównego bohatera – najpierw pokoju, potem szafy. Ciężar i beznadzieja położenia André podkreślone zostają rytmem opowieści – trzy razy dziennie cienka zupa, herbata, toaleta, przykucie do kaloryfera, rozkucie, sto kroków. I nic, nic – nie ma gazet, nie ma książek, radia i telewizji. Kilka tysięcy godzin nudy.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Samotność więźnia podkreślona poprzez brak kontaktu ze światem zewnętrznym, uwydatnia również bariera językowa. Nie mogąc zrozumieć pojęciowego świata swoich porywaczy, jednego z nich chrzci nazwiskiem Thénardier – mrocznej postaci z „Nędzników” Victora Hugo. Ucieczką przed szaleństwem lub „syndromem sztokholmskim” jest historia, mozolne odtwarzanie przebiegu kolejnych kampanii napoleońskich.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Przypadek Christophe’a André ma w sobie pewien rys sytuacji kafkowskiej. Groteskowego absurdu. Gdyby nie groza emanująca z bandytów, moglibyśmy ich przenieść do tragikomicznego, gangsterskiego świata braci Coen. Nie wiemy do końca kto porwał, wiemy jedynie, że dla pieniędzy. Dopiero po tygodniach porywacze żądają telefonu kontaktowego, robią jakieś zdjęcia. Pragną miliona dolarów, by nagle zostawić tyle otwartych furtek więźniowi, jakby pragnęli pozbyć się, nie-pozbyć problemu. Zezwalają na ucieczkę, aby potem ścigać francuskiego jeńca. Finalne sceny spacerów po polu bitwy pod Borodinem czy dopisek o wyjeździe do Francji czeczeńskiej rodziny, która pomogła André, naprawdę trudno uznać za szczęśliwe zakończenie. Morał do „Zakładnika” istnieje w sferze pozatekstowej, rozsadza ramy tej – konstrukcyjnie doskonałej – powieści graficznej. Są nimi medialne doniesienia o kolejnych żądaniach porywaczy.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-27217534046772138202018-09-30T01:53:00.000-07:002018-09-30T01:53:36.178-07:00Zbrodnia, miłość i pastrami (Aleksandra Drzał-Sierocka „Filmy do zjedzenia. Obrazy jedzenia w kinie amerykańskim”)<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Paweł Chmielewski</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">("Projektor" 1/2018)</span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiUWJ-5W-oGPYqUH9GeDo-mwekfgXQ2z-0bascuIPSiaio5Jdzy6ZV_BGuWc5OWYVVmRu2nX6MgxZVwn3VZ4Pl93yMrYgHfPTDrXliyOqleUNdMSCCYt2Mk3qndIjbZhCBgzsWM6RkJW4U5/s1600/filmy+do+zjedzenia_okladka.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="996" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiUWJ-5W-oGPYqUH9GeDo-mwekfgXQ2z-0bascuIPSiaio5Jdzy6ZV_BGuWc5OWYVVmRu2nX6MgxZVwn3VZ4Pl93yMrYgHfPTDrXliyOqleUNdMSCCYt2Mk3qndIjbZhCBgzsWM6RkJW4U5/s320/filmy+do+zjedzenia_okladka.jpg" width="199" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<b><span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Gdy gruby Clemenza w „Ojcu chrzestnym” gotuje sos, wymienia kolejne składniki i tłumaczy Michaelowi Corleone: To się powtarza co pięć, dziesięć lat. Zła krew musi odpłynąć – w tej jednej scenie zawarta jest cała esencja kina. X Muzę tworzą trzy ludzkie namiętności: miłość, zbrodnia i jedzenie. Za parę godzin Michael zastrzeli Solozza i kapitana McCluskey’a. W obronie klanu, w małej, włoskiej, rodzinnej restauracji.</span></b></div>
<div style="text-align: justify;">
<b><span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></b></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Każdy z najwybitniejszych filmów w dziejach kinematografii porusza się w tym trójkącie – miłości (do kobiety, mężczyzny, sztuki, jej pochodnych – zdrady, nienawiści), zbrodni i ludzkiej cielesności, pożądania, którego symbolem jest jedzenie, lecz również pieniądz i władza. Dzieła kompletne, skończone, w jednej scenie potrafią zmieścić każdą z nich. Wspomniany we wstępie obraz Coppoli oraz arcydzieło, szekspirowski w swym wymiarze antywestern „Unforgiven”, z jedną kwestią Williama Munny – Zabijając człowieka zabierasz mu wszystko kim był i kim będzie w przyszłości, rzuconą po pierwszym, od pięciu lat łyku whisky, gdy tysiąc dolarów za zastrzelenie kowboja trafiło już do kieszeni głównego bohatera, gdy zginął najlepszy przyjaciel, gdy czas zemsty nadchodzi.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Tej kwestii starego Clemenzy nie znajdziemy w książce Aleksandry Drzał-Sierockiej „Filmy do zjedzenia. Obrazy jedzenia w kinie amerykańskim”, choć pierwsza część trylogii Coppoli jest tam szeroko omówiona. Nie mamy również epikurejskich w swej istocie opisów uczty z francuskiego „Vatela” czy duńskiej „Uczty Babette” (tytułowa bohaterka oscarowego dzieła Gabriela Axela z 1987 to także Francuzka). Nie przez przypadek autorką literackiego pierwowzoru jest arystokratka Karen Blixen, wszak to arystokratyczno-artystyczne orgie kulinarne stanowią największą emanację upadku starej Europy na kinowym ekranie – z „Wielkim żarciem” i surrealistycznymi obrazami Petera Greenawaya, aż po symboliczny (w „Dzięciątku z Macon”) oraz dosłowny („Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek”) kanibalizm. </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Amerykańskie kino jest bardziej praktyczne. Praktyczni są bowiem Amerykanie. Trzy klasyczne dzieła z nurtu gangsterskiego – „Ojciec chrzestny”, „Dawno temu w Ameryce” Sergio Leone i „Chłopcy z ferajny” Martina Scorsese są studium władzy, miłości i zbrodni, lecz większość kluczowych scen rozgrywa się podczas posiłków, w restauracjach, kuchniach, na weselu. Autorka „Filmów do zjedzenia” przywołując pierwszy kwadrans obrazu F.F. Coppoli, ukazuje jak weselny rytuał, przeplata się z misterium władzy, gdy don Vito, w ciemnym pokoju, obok rozbawionych gości załatwia mafijne interesy. Szkoda trochę, że ta scena zaślubin nie została zderzona z weselem w „Łowcy jeleni”, kilkudziesięciominutowym preludium, które na równi z „Ojcem chrzestnym” jest skondensowanym opisem grupy społecznej. Drzał-Sierocka (przy okazji wspomnijmy, że adiunkt kulturoznawstwa Uniwersytetu SWSP) wyciąga poszczególne fragmenty by ukazać specyfikę środowiska i jego czasów – jak w scenie z ciastkiem „Z dawno temu w Ameryce”. A gdy już jesteśmy przy czterogodzinnej epopei Leone – ciekawie poprowadzony został wątek głównego bohatera (grany przez Roberta de Niro „Klucha”) i jego poczucia niższości, kompleksu, który reżyser uwydatnia zwłaszcza w scenach restauracyjnych. Ta niższość jest ściśle powiązana z obcością – gangsterzy, ale i policjanci, to przede wszystkim emigranci (Włosi, Irlandczycy) – kulturowo obcy, trzymający się utartych rytuałów, ale zarazem wzbogacający amerykański tygiel własnymi potrawami – kino gangsterskie jest w rzeczywistości kinem kulinarnym. Apoteozą okazują się „Chłopcy z ferajny”, w których na dziewięćdziesiąt pięć kluczowych scen, ponad osiemdziesiąt rozgrywa się w restauracjach, podczas przygotowywania potraw w domu czy więziennej celi. Podobną „kulinarną” strukturę ma „Pulp fiction” Quentina Tarantino, a każdy kinomaniak z pamięci zacytuje przecież dialog o „ćwierćfunciakach” i „frytkach z majonezem”, poprzedzający rytuał zbrodni opatrzony starotestamentowym cytatem.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Autorka nie ogranicza się do samych zagadnień interpretacyjnych i warsztatowych, ale przywołuje kontekst, historię powstania i „sprowadzenia” konkretnych potraw. Amerykańska kuchnia jest metakulturowa – nawet Afroamerykanie zdobyli w niej miejsce (chociaż wiele epizodów z początków kinematografii miało wydźwięk stricte rasistowski). Zadziwia brak – wyparcie z pamięci – kultury, także kulinarnej rdzennych mieszkańców Ameryki. Indianie w amerykańskim kinie prawie nie jedzą, nie weselą się, są czasem tylko (poza nielicznymi wyjątkami) ornamentem.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Scenografia kulinarna, pozwoliła reżyserom na użycie metafory, skrótu, opisującego, poprzez obraz, złożony proces – tak trwające dwie minuty sześć scen z „Obywatela Kane’a” określa rozpad małżeństwa magnata prasowego na przestrzeni dziewięciu lat.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Gangsterskie kino, mafijne restauracje nie wyczerpują treści kilkusetstronicowej rozprawy. Jedzenie to wszak również głód, jedzenie to przejedzenie, wręcz przeżarcie, jedzenie to również tabu (i to nie w sensie – o ile dobrze pamiętam książkę Bronisława Malinowskiego o Triobrandczykach – tabu równoznacznego z seksualnym w religii chrześcijańskiej), tabu kanibalizmu.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Głód to przecież osierdzie twórczości Charlesa Chaplina (aż do „Dyktatora”) – biedny tramp podkradający bułki w slapstickowych komediach, po słynną scenę z gotowaniem i jedzeniem butów w „Gorączce złota”. Kanibalizm – oczywiście postać Hannibala Lectera z „Milczenia owiec”, sybaryty i ludożercy, przenikliwego psychiatry i bezlitosnego mordercy. Do postaci kreowanej przez Anthony’ego Hopkinsa i jej relacji, cokolwiek ludzko-zwierzęcej z agentką Starling dodane zostają fragmenty rozważań o istocie zakazu i poszerzona analiza serialowego prequelu „Hannibal”.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Jedzenie, przejedzenie to także propaganda. Pierwsza fabularyzowana agitka w obronie mięsa (po ujawnieniu skandali) pojawia się już w 1900 r. Najsłynniejszym jednakże dokumentem kulinarnym, który spotkał się ze sprzeciwem koncernów, jest oczywiście „Super size me” Spurlocka. Manifest, poparty badaniami lekarskimi i poświęceniem reżysera, który przez miesiąc żywił się tylko w fast foodach.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif;">Żartobliwe zakończenie to króciutka historyjka jedzenia w kinie. Śmiech przez łzy dla tych, których wykańcza popcorn w ciemnej sali. A zatem film to śniadanie, kolacja i obiad. Gangsterzy, obok spaghetti i klopsików uwielbiają pastrami. Z ciekawości sprawdziłem jego cenę w Internecie. Reklamowane jako „identyczne z nowojorskim i idealne do amerykańskich kanapek” kosztuje 149 zł za kilo. Nie jest to cena dla redaktorów czasopism kulturalnych. Pewnie dla krytyków filmowych, ale tego nie wiem.</span></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-79305862140969430182018-08-19T00:24:00.002-07:002018-08-19T00:24:48.526-07:00Gombrowicz i Żeromski – rebiografie (Klementyna Suchanow. Gombrowicz. Ja, geniusz"; Zdzisław Jerzy Adamczyk „Manipulacje i tajemnice. Zagadki późnej biografii Stefana Żeromskiego”)<br />
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Paweł Chmielewski</span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">("Projektor" 6/2017)</span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjJ7KZohIZ4KT1LI7gcbqs019QTP7AsUpzRF63yMCcbYorbNxpV9zv4jMVN73v8lF_WNIv_YbC2mGNt8qXD5tFXXybzePfH0gyRK6RFqrcfIgLNeFEJbKrE2q1pAAnkxPdPTH1B49a6K10A/s1600/gombrowicz-ja-geniusz-tom-1-2-b-iext49973235.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="400" data-original-width="500" height="256" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjJ7KZohIZ4KT1LI7gcbqs019QTP7AsUpzRF63yMCcbYorbNxpV9zv4jMVN73v8lF_WNIv_YbC2mGNt8qXD5tFXXybzePfH0gyRK6RFqrcfIgLNeFEJbKrE2q1pAAnkxPdPTH1B49a6K10A/s320/gombrowicz-ja-geniusz-tom-1-2-b-iext49973235.jpg" width="320" /></a></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><b>Polska literatura i krytyka literacka znalazły się w
bardzo ciekawym miejscu – kończy się czas pomnikowych i ulizanych biografii,
czas „brązowników”. Wracamy do metody Zbyszewskiego i Boya-Żeleńskiego. Pisarze
mają słabości, wstydliwe tajemnice, czarne plamy w życiorysach. Makuszyński
jest mizoginem i zdarza się mu bywać antysemitą („Projektor” 4/2017), Lem kłóci
się o honoraria i zmaga z surrealistycznym światem PRL-u („Projektor” 5/2017),
Wyspiański z chorobą weneryczną i obsesją śmierci (por. str. 34). Przed nami
etap trzeci – fabuły oparte na biografiach w duchu Irvinga Stone’a, Davida
Weissa i Somerseta Maughama. Nadejdzie niedługo.</b></span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">W nurcie „życiorysów odbrązowionych”, opartych na
rzetelnej i bogatej analizie źródeł, ukazały się dwie rebiografie – Witolda Gombrowicza
i Stefana Żeromskiego.</span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><b>Obcy</b></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">To dość dziwne, ale nie istniała dotychczas pełna relacja
z życia Witolda Gombrowicza. Autor „Kosmosu” egzystował tylko w autokreacyjnych
„Dziennikach” i biografiach częściowych – fascynujących, lecz poprzez odwołania
do niewielkiego skrawka życiorysu – podsycających ciekawość, jak „Jaśnie
Panicz” Joanny Siedleckiej, „Gombrowicz w Vence” Krzysztofa Głaza, „Witold
Gombrowicz i ateizm integralny” J.P. Salgasa. Nie istniała, do końca września
tego roku. Kilkuletnie badania nieznanych dokumentów, wspomnień, podróże
śladami pisarza – i oto mamy: prawie 1200 stron w dwóch tomach, ok. 170 zdjęć,
11 map. „Gombrowicz. Ja, geniusz” Klementyny Suchanow.</span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Pisarz, być może najwybitniejszy w Polsce w XX w.,
niektórzy twierdzą, że nawet w Europie, a w zasadzie jego powikłany,
chaotyczny, niski i ciemny, wysoki i wzniosły życiorys, zostaje pokazany na tle
przemian historycznych, intelektualnych i społecznych dwudziestego stulecia, na
tle losów rodzin Kotkowskich (matki) i Gombrowiczów (ojciec) – tak obszernej
prezentacji najbliższych Itka (jak go nazywano) dotychczas nie było. Lektura
rozdziałów genealogicznych (nie tylko zresztą ich) podkreśla efekt –
powtarzający się na kartach każdego z tomów – „obcości”. Gombrowicze, ziemianie
z Litwy, zostają – po kilku wiekach „kresowych” – nagle rzuceni do Królestwa
Polskiego, gdzie nie chcą i nie mogą utrzymywać prawie z nikim kontaktów. Z
ziemian stając się przemysłowcami (fascynujący rozdział dla wielbicieli
reymontowskiej „Ziemi obiecanej”) przez lata żyją w swoistym kokonie, po II
wojnie światowej – siostra i matka Gombrowicza, podobnie jak dwustu
warszawiaków z rodzinami, przez piekło przejściowego obozu Dulag 121 w
Pruszkowie, trafiają do Kielc, z zakazem powrotu do stolicy. Żyjąc w izolacji,
na skraju nędzy są dość charakterystycznym elementem powojennego krajobrazu
miasta. Starsi kielczanie wspominają dwie skromnie ubrane staruszki,
spacerujące od mieszkania przy ul. Mickiewicza do parku i ul. Słowackiego,
dystyngowane, do których prawie nikt nie podchodził ze strachu (najpierw), z
szacunku (potem) i znów ze strachu (uzasadnionego, jak dowodzą akta służby
bezpieczeństwa o inwigilacji rodziny pisarza, do których dotarła autorka
biografii).</span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Ta obcość, inność towarzyszy Gombrowiczowi przez całe
życie. Od dzieciństwa, gdy przebierany przez matkę za dziewczynkę był obiektem
drwin i niedowierzania wśród służby i chłopów (a jak przekuwał traumę i
nadopiekuńczy terror matki w literaturę, pokazuje Suchanow, analizując „Iwonę,
księżniczkę Burgunda”), aż do schyłku życia, gdy znajduje spokój dopiero u boku
outsiderki (jak on) Rity. Indywidualizm, inność Gombrowicza widać najlepiej w
dwóch momentach – szkolnych latach w Warszawie i argentyńskiej emigracji.
Poczucie wyższości/niższości i snobizmu, który panował w przedwojennej stolicy
– dowcipnie prezentuje autorka, przywołując wspomnienia dzieci – dotyka Witolda
w elitarnym gimnazjum, w którym jest niby z warstwy wyższej, lecz brak mu tego
schodka do Sobańskich i Platerów. Żeby w pełni zrozumieć te niuanse, przywołam
angielski system, gdzie rozróżnienia na „średnią średnią klasę”, „średnią
wyższą” itd. są delikatne i zarazem stygmatyzujące każdego z ludzi. Ten stygmat
obcości – który zaważy karierze literacko-towarzyskiej Gombrowicza – to rok
1920, gdy z szesnastolatków tylko on nie zgłosił się do wojska i przez lata
zmagał się z maską (lub używając jego idiolektu „gębą”) tchórza. Argentyna, to
z kolei zderzenie z koturnową „miazgą” emigracji (po tej biografii całkiem
inaczej czytamy „Trans-Atlantyk”) i odkrycie własnej seksualności, w
homoerotycznych romansach, o których nikt dotychczas zbyt dokładnie nie pisał.</span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Skłonność do prowokacji, wyrobiona jeszcze w czasach
warszawskich „umiejętność gry ludźmi i poglądami”, doskonalona przy
kawiarnianych stolikach, tuż po sukcesie –nie-sukcesie „Pamiętnika z okresu
dojrzewania” i „Ferdydurke”, nade wszystko zaś bezkompromisowość pisarza,
wpycha go w sytuacje tragiczne. Na chwilę widzimy jak obcy i samotny może być
geniusz – gdy po pobycie w Niemczech rozpoczyna się nagonka w opiniotwórczej
prasie emigracyjnej, europejskiej i kampania krytyków w Polsce – Gombrowicz
pozostaje sam, przyjaciele milkną. Jest też w tej biografii Gombrowicz
przyziemny i radośnie komiczny, gdy układa plan wydatków na poczet przyszłej
Nagrody Nobla. Jest i obcy, i ludzki.</span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Podobno kiedyś pisarz siedząc samotnie na tarasie willi w
Vence miał rzucić do jednego z gości w salonie – „Proszę mnie nie podglądać”.
Trzeba przeczytać biografię, by zrozumieć.</span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><b>Żona, nie-żona i wydawca chciwy</b></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjG4Ye0aIeI1njRaaeXUWhcFOhGEjWqax04ZX5bhyphenhyphenko6giFbSNc2vyiZw64w2sgLdUBjnVCaxI31j2EWwcFPbIVUWGHysAIhsmVuwArfMmw0U4HVxkfj9FQkS-JaFa0lkcMfsLoim-12QUP/s1600/adamczyk_zeromski_okladka.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1137" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjG4Ye0aIeI1njRaaeXUWhcFOhGEjWqax04ZX5bhyphenhyphenko6giFbSNc2vyiZw64w2sgLdUBjnVCaxI31j2EWwcFPbIVUWGHysAIhsmVuwArfMmw0U4HVxkfj9FQkS-JaFa0lkcMfsLoim-12QUP/s320/adamczyk_zeromski_okladka.jpg" width="227" /></a></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">O bohaterze drugiej książki, w charakterystyczny dla
siebie prowokacyjno-prześmiewczy sposób, wypowiedział się bohater pierwszej.
Dla Gombrowicza, jak to zapisał w „Dziennikach”, Żeromski był autorem „całym z
miłości, instynktu”, którego cenił (chyba tylko) za „Dzieje grzechu”. Trudno
dziś (mimo <i>wzniosłych ran rozdrapywania, by nie zarosły błoną podłości </i>i
pięknego idealizmu) czytać Żeromskiego. Modernizm liryczny przyniósł nie tylko
piękne, ale i złe kwiaty, niestety – język prozy młodopolskiej, zwłaszcza
naszej, nużący, maltretujący wręcz odbiorcę. Jak napisałem – nie interesuje nas
tu jednak słowna ekwilibrystyka, synestezja rozbudowanych kadencji, żadnego z
dwóch niedoszłych noblistów (przypomnieć warto, że i Żeromski, i Gombrowicz
byli na „krótkiej liście” Akademii Szwedzkiej – pierwszemu miał zaszkodzić,
podobno, antyniemiecki „Wiatr od morza”, drugiemu – przedwczesna śmierć).</span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Książka – Zdzisława Jerzego Adamczyka (historyka
literatury, przez lata profesora Akademii Świętokrzyskiej, potem UJK, od 2011
r. przewodniczącego Komitetu Redakcyjnego „pism zebranych” Stefana
Żeromskiego), który w swej pracy opiera się przede wszystkim na opracowanych
wcześniej sześciu tomach listów autora „Popiołów”, otóż „Manipulacje i
tajemnice. Zagadki późnej biografii Stefana Żeromskiego” – to rzecz z pozoru
zaskakująca. Lata dziecięce i szkolne późniejszego autora „Róży” są rozpoznane
doskonale – nie tylko – dzięki autobiograficznym „Syzyfowym pracom” i
„Dziennikom” pisarza, ale również świetnie udokumentowanej „Młodości Stefana
Żeromskiego” Jerzego Kądzieli. Około 1910 r. zaczyna rozsnuwać się mgła, która
gęstnieje, gęstnieje i zakrywa ostatnie piętnaście lat życia. To paradoks – im
bardziej Żeromski stawał się sławny, „na widelcu” opinii publicznej i
czytelników (czytelników, którzy w epoce raczkującego kina, bez telewizji,
radia, Internetu, nie mieli innych idoli poza pisarzami) – tym bardziej ukrywał
życie prywatne. Gdy nie było już Wyspiańskiego, zmarł Sienkiewicz, to właśnie
Żeromski stał się „sumieniem narodu”, na którego biografii nie mogła pojawić
się najmniejsza ryska. Zdzisław J. Adamczyk, pisząc rozprawę – co określa
bardzo wyraźnie we wstępie – musiał zmierzyć się z mitami narosłymi wokół
autora „Popiołów”. Mitomanią, którą podtrzymywały skutecznie przez lata dwie
biografie pisarza – Moniki Żeromskiej i Hanny Mortkowicz-Olczakowej (córka
wydawcy). Mitami, które były delikatną, gdzie niegdzie dość drastyczną,
manipulacją. Zaś archiwum – chociażby korespondencyjne – Żeromskiego jest
niekompletne. Część listów spłonęła w czasie wojny, inne „zostały zagubione”
lub wyczyszczone z faktów niewygodnych.</span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Autor „Manipulacji i tajemnic”, obok roli naukowca i
biografa, wciela się w rolę detektywa. Odtworzyć musi kilkanaście lat z życia
na dwóch płaszczyznach: prywatnej i zawodowej. Śledztwo w archiwach państwowych
i prywatnych, w Polsce, Szwajcarii, Włoszech, Francji miało wyjaśnić pozycję
Anny Zawadzkiej (matki Moniki), relacji z nią pisarza i równoległego, lecz już
rozpadającego się małżeństwa z Oktawią Rodkiewiczową. Odtwarzając biografię i
drzewo genealogiczne obu kobiet, śledząc notatki prasowe i wspomnienia osób,
które widząc sławnego pisarza, natychmiast „uprzejmie donosiły” znajomym, kto w
jego towarzystwie się pojawił, składając te poszlaki, Adamczyk zmierza do
odpowiedzi na trzy pytania: czy Żeromski miał równolegle dwie żony? Jaki był
status Anny i Moniki? Co znaczyć mają zapisy w testamencie pisarza? Finał
śledztwa nie jest może tak błyskawiczny i efektowny jak w beletrystycznej
mitografii Dana Browna, ale niezwykle ciekawy. Zainteresowanych rozwiązaniem
odsyłam do książki.</span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Życie prywatne, ukrywane, bardziej plotkarskie i dla
ciekawskich, ale – poza sensacyjnością – książka Zdzisława Jerzego Adamczyka
posiada jeszcze jeden, nie wiem nawet czy nie ważniejszy walor poznawczy. Nie
mam na myśli pośmiertnego życia pisarza, związanego z kalwińskim (dlaczego
kalwińskim? – niech drobną wskazówką będzie los ojca z „Pamiętnika młodego
warszawiaka” J.S. Stawińskiego) pogrzebem. Ten walor przyziemny, związany jest
z życiem zawodowym pisarza. Z jego wieloletnim i na wyłączność kontraktem z
oficyną wydawniczą Mortkowicza. Czytamy o nieustannym wyścigu zbrojeń między
właścicielami wydawnictw i pisarzami – wielkościach nakładów, sposobach wypłaty
honorariów, fałszerstwach, stawkach autorskich. O grach wojennych, które toczą
się w misternej sieci – Żeromskiego, Mortkowicza, Gebethnera. Pisarz był wtedy
u szczytu popularności, mógł negocjować stawki trzydziestu procent od
sprzedanego egzemplarza, za „przejście do konkurencji” kupić willę w
Konstancinie. </span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Chociaż widzimy konfiguracje rodzinne, akty chrztu
podpisywane przez nieobecnych świadków, tajemnicze związki małżeńskie, to nie
można się oprzeć wrażeniu, że spory wszystkich uczestników dramatu rozpoczynały
się zawsze i kończyły jednym pytaniem – kto będzie dysponentem praw autorskich?
Ostatnie lata życia pisarza – zdekonstruowane przez Zdzisława Jerzego Adamczyka
– to ciekawy teatr, lecz zawsze w tych samych, brzęczących, starych
dekoracjach.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-44672997712369370762018-08-19T00:17:00.000-07:002018-08-19T00:17:26.898-07:00Gra w rysunkową narrację (Jerzy Szyłak , „Coś więcej, czegoś mniej. Poszukiwania formuły powieści graficznej w komiksie 1832-2015”)<br />
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Paweł Chmielewski<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">("Projektor" 6/2017)<o:p></o:p></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhxXKbC0qFD_0TAl-txi-2VT6zL5oCLebinK0EpIikQvC67mPdxf6tcQUjzUKSUDdI9CillB5dGBPN6Iur0jY6AWIcdoEesjruXJGWqnP_cTc_PLVivhKxvdPM0YB-OgZohYb4UczcJW8fr/s1600/szy%25C5%2582ak_okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1118" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhxXKbC0qFD_0TAl-txi-2VT6zL5oCLebinK0EpIikQvC67mPdxf6tcQUjzUKSUDdI9CillB5dGBPN6Iur0jY6AWIcdoEesjruXJGWqnP_cTc_PLVivhKxvdPM0YB-OgZohYb4UczcJW8fr/s320/szy%25C5%2582ak_okladka.jpeg" width="223" /></a></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<b><span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Wyobrażamy sobie współczesną polską teatrologię bez
„Szekspira współczesnego” Jana Kotta, filmoznawstwo pozbawione „Kina, wehikułu
magicznego” Garbicza i Klonowskiego, sztukę – „Historii koloru” Marii
Rzepińskiej? Niemożliwe, prawie ciężkie – cytując klasyka. Do kanonu lektur
humanistycznych możemy dopisać nową publikację: „Coś więcej, czegoś mniej.
Poszukiwania formuły powieści graficznej w komiksie 1832-2015” Jerzego Szyłaka.
Od 2017 r. bez jej znajomości, nie będzie można napisać zbyt wiele o czwartym
rodzaju literackim.* </span></b></div>
<h1 style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small; font-weight: normal;">Autor, profesor Uniwersytetu Gdańskiego, od lat publikuje książki ukazujące
symbolikę, ikonografię, konteksty kulturowe komiksu (m.in. „Komiks: świat
przerysowany”, „Poetyka komiksu. Warstwa ikoniczna i językowa”). Najgłośniejsza
z nich – „Komiks w szponach miernoty” (2013) – usiłująca uporządkować dyskurs
teoretyczny w Polsce oraz ustalić siatkę pojęć, wywołała ferment środowiskowy.
Dyskusja wokół niej zdominowała nawet jeden numer „Zeszytów Komiksowych” i
okazała się piękną, lecz spektakularną klęską. Merytoryka przegrała z
atmosferą. Z argumentami autora i jego erudycyjnym wywodem raczej nikt nie
dyskutował. Książkę dyskretnie (o ile się udało) przemilczano. Paradoksalnie,
głównym bohaterom negatywnym, nie wyrządziła ona zbyt wielkiej szkody. Jednego
nawet wywindowała na same szczyty. Powód może być prozaiczny – rząd dusz w
polskim komiksie dzierżą trzydziestolatkowie, a fakt, że najlepsze dzieła i
wartościową krytykę tworzą autorzy o pokolenie starsi, wydaje się nie mieć
większego znaczenia.</span></h1>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Dlaczego
wracam do historii troszkę przykurzonej i książki sprzed czterech lat? Gdy
piszę ten esej, nie-esej, u schyłku października, o „Coś więcej, czegoś mniej”
Jerzego Szyłaka jest cichutko. A powinna to być książka obecna na półce każdego
humanisty, zaczynającego uprawiać krytykę literacką, publikującego felietony i
naukowe rozprawy. Dla autorów prac licencjackich i magisterskich o komiksie,
których powstaje w Polsce kilkadziesiąt rocznie – to używając sloganu – must
have! Od dziś nieznajomość „Czegoś więcej…”, to trochę jak pisanie o powojennym
teatrze absurdu bez przeczytania prac Jana Błońskiego, o postmodernizmie – bez
Michała Pawła Markowskiego (cokolwiek sądzimy o zawikłaniu jego wywodów <span style="mso-char-type: symbol; mso-symbol-font-family: Wingdings;">J</span>
, np. w „Efekcie inskrypcji” lub „Czarnym nurcie”).</span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Dochodzimy
do sedna. Książkę Szyłaka można czytać nielinearnie, podróżując między
rozdziałami, w czasie i przestrzeni, łącząc wątki lub zagadnienia. Jak „Grę w
klasy” (ale bez mapy) lub „Jeśli zimową porą…” Calvino, tylko trasę ustalamy
indywidualnie. Ten tryb lekturowy umożliwia nam konstrukcja rozprawy. Oto
ułożony chronologicznie leksykon – od „Histoire de Monsieur Jabot” Rodolphe’a
Töpffera do „Tutaj” Richarda McGuire’a. Większość z omawianych powieści
graficznych nigdy nie ukazało się po polsku i dla polskiego czytelnika
pozostaje ziemią nieodkrytą. Książka Jerzego Szyłaka staje się więc
encyklopedycznym przewodnikiem, zbiorem utworów, które można, warto, należy
(niepotrzebne skreślić) poznać. Odgrywa rolę podobną do wspomnianego już „Kina,
wehikułu magicznego”, pięciotomowej „Drogi do science fiction” Jamesa Gunna (w
odniesieniu do literatury anglosaskiej) i o globalną perspektywę rozszerza to,
co zrobił, pisząc – inną obowiązkową dla badaczy „historii obrazkowych” książkę
– Adam Rusek („Leksykon polskich bohaterów i postaci komiksowych”).</span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Każdy z
opisywanych przez Jerzego Szyłaka utworów obudowany jest notą o autorze,
krótkim streszczeniem, analizą formalną, okolicznościami powstania i
najważniejszym z elementów – kontekstem. Hasła leksykonu są utkane z odwołań –
historycznych, filmowych, literackich. Czasem oczywistych, czasem lekko
zasugerowanych. Wczytując się w te konteksty, nagle możemy dostrzec jak w
pierwszej powieści graficznej (Töpffera), wykorzystane zostają „formaty” gagów,
które osiemdziesiąt lat później eksploatowali w komedii slapstickowej Mack
Sennett i Chaplin, jak wiele mają wspólnego dzieła Gailmana i Moore’a z filmową
i literacką antyutopią, odnaleźć biblijno-mitologiczne toposy w utworze Jensa
Hardera „Leviatan” (kolejnego z dzieł nieznanych polskiemu czytelnikowi).
Stworzony przez badacza obraz – to jeden z wielu walorów opracowania – nie jest
jednoznacznie jednorodny. Jeśli Stan Lee, skądinąd ikona gatunku, tworzy utwór
marny, to owa marność zostaje ukazana. Obok wybitnych i rewolucyjnych w formie
prac Gustava Doré napotykamy album Fernando Fernadesa „Zora y los Hibernautas” <i>–
postrzegany jako utwór niezbyt poważny i wykorzystujący konwencję science
fiction jako pretekst do zaprezentowania dużej liczby na poły pornograficznych
obrazków. </i>Jak w każdej przestrzeni zderzają się przejawy sztuki marnej i
wybitnej, kultury niskiej i wysokiej.</span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Obszerna
publikacja o powieści graficznej (gatunku, który już nie jest komiksem, wciąż
jest literaturą, ambitnym narracyjnie projektem, może eposem ery smarfonów?),
powinna znaleźć się w kanonie czytelniczym literaturoznawców. Bez wiedzy, nawet
podstawowej, o wielu – uznawanych za niszowe lub „nieistotne” – zjawiskach:
komiksie, sztuce ulicy, muzyce elektronicznej, serialach fantasy, nawet grach
wideo, trudno dziś mówić o dobrej recenzji książki poetyckiej czy
prozatorskiej. Przenikanie i – tu posłużę się znanym terminem Bachtina –
wielogłosowość współczesnej kultury, przede wszystkim internetowej, wymaga, nie
tylko leksykonów literackich, ale, również „Czegoś więcej…”.</span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">*
Komiks, bo o nim mowa, to czwarty, obok poezji, prozy i dramatu rodzaj
literacki. Ma charakter obrazowy, ale również scenariusz, narrację, literackie
umocowanie. W Stanach Zjednoczonych, ziemi obiecanej „historii z dymkiem”,
istotna jest właśnie jego literackość (nawet jeśli w powierzchownym czytaniu
przypomina tani kryminał lub „powieść dla kucharek”) i to scenarzysta jest
osobą najważniejszą.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-38355079471638179492018-08-19T00:12:00.002-07:002018-08-19T00:12:47.316-07:00Miejsce ciszy (Sławomir Zajączkowski, Hubert Czajkowski, seria "Lux in tenebris")<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">Paweł Chmielewski</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">("Projektor" 6/2017)</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiAlwFy11pbICrwLq_QdUlQ9CMOHC6cPLxWeYSlP6onnG7-doa8635sRKQC7v8pF-jvKqqwqnoo0O6d0sPTG4SrKx3jxetJXHeiOFM9zKuUw3LpEpPkVcNjLl4B2Lw3DB_cRR7BwHLrNb1H/s1600/romowe_okladka.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1210" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiAlwFy11pbICrwLq_QdUlQ9CMOHC6cPLxWeYSlP6onnG7-doa8635sRKQC7v8pF-jvKqqwqnoo0O6d0sPTG4SrKx3jxetJXHeiOFM9zKuUw3LpEpPkVcNjLl4B2Lw3DB_cRR7BwHLrNb1H/s320/romowe_okladka.jpg" width="241" /></a></div>
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><b>Dwa miesiące temu ukazał się trzeci tom (zatytułowany „Jellinge”) serii „Lux in Tenebris”. Autorem historii jest Sławomir Zajączkowski, scenarzysta komiksów wydawanych przez IPN (m.in. „Zamach na Kutscherę”, „Akcja pod Arsenałem”), rysownikiem – Hubert Czajkowski z Lipska (niedaleko Ostrowca Świętokrzyskiego), absolwent Zespołu Państwowych Szkół Plastycznych w Kielcach z jej „złotego okresu”, gdy uczęszczało tam wielu, późniejszych twórców opowieści graficznych.</b></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><b><br /></b></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">Postarajmy się najpierw zarysować tło historyczne serii. Tom pierwszy otwiera datowanie 1039 r. – interesująca data, po upadku Mieszka II w państwie Polan panował kilkuletni chaos, nazwałbym go nawet „małą smutą” – powstania ludowe, najazdy Prusów i Czechów, wreszcie sklejanie dzielnic przez Kazimierza I, zwanego później Odnowicielem. Ciekawy i słabo rozpoznany okres w historii. Teraz rozszyfrujmy tytuły poszczególnych albumów – w przypadku komiksów Zajączkowskiego i Czajkowskiego są one istotne i stanowią trop interpretacyjny. Tom pierwszy „Romowe” odsyła nas do wymarłego w XVII w. języka Prusów. </span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">W „Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich” (wyd. w latach 1880-1914) czytamy: <i>Mianem tem oznaczali starzy Prusacy siedzibę bogów, miejsce ofiarne, świątynne. (…) Oznacza ona dosłownie miejsce ciszy. (…) Wśród „świętego” lasu, na obszernej płaszczyźnie, znajdował się ten przybytek bogów. W środku stał dąb święty, niezmiernej grubości i wysokości. Do koła drzewa był obwód sześciokątny z kamieni; (…) Przed dębem ku ścianie otwartej stały ołtarze do palenia ofiar i utrzymywania ognia świętego. (…) Ofiary składano w płodach, zwierzętach i ludziach. Uważano to jako szczególną łaskę bogów, kiedy kto wskutek porażenia gromem umierał; było to bowiem znakiem, że go Perkun do grona bogów powołał. (…) Poza domami kapłanów roztaczał się las kilkumilowego obszaru. I ten las był święty. Obcym nie wolno było doń wstąpić, kto zakaz przekroczył padał ofiarą, a krew jego zraszała korzenie świętego dębu. Taż sama kara czekała tego, ktoby się drzewo w gaju świętym ściąć, zwierzę lub ptaka zabić, a nawet uschłe drzewa i chrust zabrać poważył. Najwyższy kapłan zwał się krywe-krywejtą. (…) Temuż przy boku i do pomocy stali liczni kapłani. W Romowem było ich trzy klasy. Najwyższą byli t.z. wajdeloci albo krywejci. </i>Celtyckie skojarzenia, tak powszechnie eksplorowane przez literaturę fantasy, seriale, kulturę popularną i językowy relikt, a obok – niebezpośrednie – odniesienie do powieści poetyckiej Mickiewicza. Tom drugi – „Wilcza gontyna”. Drugi człon tytułu to neologizm, stworzony w poł. XIX w. przez Bronisława Trentowskiego, mający być polskim odpowiednikiem rutenizmów „kącina” i „kupiszta”, które oznaczały „chram” – święte miejsce, często z budowlą sakralną u dawnych Słowian. Tom trzeci – „Jellinge” – odsyła nas do archeologii i historii sztuki. Funkcjonuje pojęcie „stylu Jellinge”, który bierze nazwę od duńskiego Jellinge, miejsca pochówku wikińskiego króla Gorma (poł. X w.), w którego grobie odnaleziono charakterystyczny puchar z motywem dwóch splecionych, w kształt litery S, zwierząt. Tak rozstrzelone tytuły, nazwy z wielu języków, przenoszące nas w obręb Prus (Sambii), okolice Grodów Czerwieńskich na Rusi i domenę Wikingów – sugerują wykorzystanie przez autorów jednego z bardziej charakterystycznych dla kultury motywów wędrownych – toposu podróży.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiNHjDLtbAaKzdxiB3JIW78k_DhEs5wdFcaGBBhLaAqBq1Jnm0509Tr2TgXMEczO7CzBUCRcCDo0zAVQWeCg1quhKtTtUNhy4vWj4GJGtgMuJFMthHW6Uio_V9bQbu0jtlDEum-siS-H0rg/s1600/wilcza-gontyna_okladka.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1376" data-original-width="1040" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiNHjDLtbAaKzdxiB3JIW78k_DhEs5wdFcaGBBhLaAqBq1Jnm0509Tr2TgXMEczO7CzBUCRcCDo0zAVQWeCg1quhKtTtUNhy4vWj4GJGtgMuJFMthHW6Uio_V9bQbu0jtlDEum-siS-H0rg/s320/wilcza-gontyna_okladka.jpg" width="241" /></a></div>
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">Osnowa fabularna komiksu „Romowe” również sięga do sprawdzonych konwencji – poszukiwania artefaktu przez śmiałków, wyruszających do tajemniczej, dzikiej krainy. Tym artefaktem jest czaszka św. Wojciecha, uratowana z najazdu czeskiego księcia Brzetysława i ukryta na Mazowszu. Artefakt, co ciekawe i być może wymagałoby osobnej rozprawy, w realizacjach popkulturowych bardzo często odwołuje się do symboliki chrześcijańskiej – od Indiany Jonesa, do trylogii filmowej „Bibliotekarz”. Zestaw zachowań i reakcji bohaterów jest również kanoniczny (bo tak buduje się prawie każdą opowieść z kręgu popkultury – zgodnie z „Morfologią bajki” Proppa) – mamy zdradę (Suła), złego (Ulfgar, kapłan Buzzi), metamorfozę ideową (Daiva). Główni bohaterowie symbolizują, zgodnie z doktryną, dwa filary średniowiecznej monarchii europejskiej – miecz (rycerz Wojmir) i krzyż (mnich Jakusz). Metafizyczne zderzenie dwóch religii to również atrakcyjny wątek, który „podkręca” akcję – z charakterystycznymi antynomiami: dobro-zło, miłosierdzie-brutalność. Krwawe obrzędy są widowiskowe i chociaż niewiele (lub prawie nic) nie wiemy o religii Prusów, to w imię konwencji akceptujemy wizję ofiar z ludzi, przyjętą tak dobrze we wspomnianym Kinie Nowej Przygody autorstwa Stevena Spielberga. Na poziomie historycznym, znając tragiczne losy ludu – moglibyśmy odbierać „Romowe” jako obraz zmierzchu kulturowej formacji, obrazu świata, gdzie istnieli jeszcze, rdzenni mieszkańcy. Autorzy komiksu oczywiście nie interpretują swej opowieści jako, chociażby, figury zestawiającej Prusów z Indianami Ameryki Północnej. „Lux in tenebris”, czyli „światło w ciemności” (cytat ze św. Jana, zawarty w Wulgacie) – wolałbym interpretować jako wychodzenie z cienia ku odradzającej się państwowości pierwszych Piastów. Dzięki zastosowaniu tej właśnie – znanej uczestnikowi kultury – siatki toposów, umieszczonej w egzotycznej (sic!), cudownej, na poły mitycznej rzeczywistości – sprawia, że „Romowe” czytamy z przyjemnością.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj92_Ofs4aMyV7mOepZ7FW6I4FCu4lfFPi-NGp2ryb2HBhGuehwZI2ESdf9ifSaZ9Y0P1mYOIs6dAGMrdnaIn-cAA57WtvYaA7ZOqx2yJODDFlzzibf08zG2tWSPHsuH6M1W9JXjJp05ZP9/s1600/jellinge_ok%25C5%2582adka.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1371" data-original-width="1044" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj92_Ofs4aMyV7mOepZ7FW6I4FCu4lfFPi-NGp2ryb2HBhGuehwZI2ESdf9ifSaZ9Y0P1mYOIs6dAGMrdnaIn-cAA57WtvYaA7ZOqx2yJODDFlzzibf08zG2tWSPHsuH6M1W9JXjJp05ZP9/s320/jellinge_ok%25C5%2582adka.jpg" width="243" /></a></div>
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">Gdy już jesteśmy przy świetle i ciemności, zatrzymajmy się przy rysunkach Huberta Czajkowskiego. Ilustrator m.in. książek Jacka Komudy i rpg „Dzikie Pola” (także graficznej oprawy magazynu „Komiks i my”) już wcześniej „wgryzł” się w tematykę historyczną i poetykę charakterystyczną dla komiksu akcji – jego rysunki są ekspresyjne, pełne dynamiki – dokładnie takie, jakich wymaga tematyka serii „Lux in Tenebris”. Czarno-białe, kreślone tuszem, operują światłocieniem (głównie cieniem), metaforycznie ukazują frazeologizm – „mroki średniowiecza” i oddają klimat chaosu, z którego władcą piastowskiego państwa mógł się wyłonić niekoniecznie Kazimierz, a być może mazowiecki książę Miecław. Sama fabuła postawiła przed rysownikiem ciekawe wyzwanie: wykreowania – bez jakiejkolwiek umocowania w istniejącej ikonografii, bo takiej brak – świata Prusów. Skrzyżowanie, zwłaszcza w scenach obrzędów religijnych, popularnego wizerunki plemion celtyckich (lub fryzyjskich) z rdzennymi Amerykanami, dało interesujący, poza rysunkowy kontekst dla interpretacji utworu. Przy obudowie graficznej każdego z tomów dobrym pomysłem jest również, stylizowana na stare mapy i spotykana w niektórych dziełach literatury fantasy, wklejka z planem obejmującym akcję utworu.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">Dwie kolejne części – „Wilcza gontyna” i „Jellinge” – konstrukcyjnie, fabularnie, ideowo, są kontynuacją tomu pierwszego. Zmienia się oczywiście miejsce akcji – na Grody Czerwieńskie i mroźną Danię. Wciąż jest to komiks gatunkowy – tym razem (tom drugi) rolę sił ciemnych odgrywa plemię/ horda – Wilkunów. Ta ludzko-wilcza hybryda, zamieszkująca bagna na Rusi porywa księżniczkę Dobroniegę, narzeczoną Kazimierza Odnowiciela. Na ratunek wyruszają oczywiście Wojmir i Jakusz. Jaką funkcję pełni w tej scenografii angielski duch lasu Hern? Odsyłam do obejrzenia tekstu i przeczytania obrazu „Wilczej gontyny”. Trzeci (jak na razie) tom porzuca cudowność i lekki, choć rodem z koszmaru oniryzm poprzednich albumów – „Jellinge” jest komiksem akcji w stanie czystym. Z Wikingami w rolach bohaterów. Scenariusz skręca w stronę „płaszcza i szpady” – lub precyzyjniej, biorąc pod uwagę realia XI-wieczne – „miecza i kolczugi”. Jest bardziej sienkiewiczowski od dwóch poprzednich odsłon. Jeśli dodamy, że w finale drużyna rozrasta się do trzech osób, to oznacza jedno – ciąg dalszy.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-2606649732451361712018-03-25T01:08:00.002-07:002018-03-25T01:08:22.839-07:00Jak się rozdaje Noble i poluje na kurdle (Wojciech Orliński "Lem")<br />
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Paweł Chmielewski<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">("Projektor" 5/2017)</span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEieWwlUuK6d9Kw0GHU03I0wQyruH8ID1lk9UBHrhXN2HWg8MjpCSSQdWHFnMY3fe09AjzpcBICJ5iAqtuYh0TJNIZuNTOrUXMLS0T_lbJfQI70p-GbikKPPva7blBsPkqNAelyYGHy2Nt-9/s1600/lem_orlinski.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="994" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEieWwlUuK6d9Kw0GHU03I0wQyruH8ID1lk9UBHrhXN2HWg8MjpCSSQdWHFnMY3fe09AjzpcBICJ5iAqtuYh0TJNIZuNTOrUXMLS0T_lbJfQI70p-GbikKPPva7blBsPkqNAelyYGHy2Nt-9/s320/lem_orlinski.jpg" width="198" /></a><b style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Po wywiadach ze Stanisławem Beresiem
(„Tako rzecze… Lem”) i Tadeuszem Fiałkowskim („Świat na krawędzi”) oraz –
przede wszystkim – po znakomitej i świetnie udokumentowanej książce Agnieszki
Gajewskiej „Zagłada i gwiazdy”, skupionej na przeżyciach autora „Solaris” w
czasie II wojny światowej i echach holocaustu w jego twórczości (rec.
„Projektor” 5/2016) – powstanie pierwszej, pełniejszej biografii Stanisława
Lema było tylko kwestią czasu.</b></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><b><br /></b></span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Jej autorem jest Wojciech Orliński dziennikarz
„Gazety Wyborczej”, który w 2007 r. opublikował „Co to są sepulki? Wszystko o
Lemie”. W jednym z wywiadów mówiąc, że jest przede wszystkim publicystą, a nie
naukowcem, określił charakter publikacji, najbardziej chyba znanego na świecie
polskiego pisarza. „Lem. Życie nie z tej ziemi” jest książką – jak to się
potocznie mówi – „do czytania”, ale do czytania inteligentnego, z rozmysłem,
pozbawioną nadmiernego aparatu naukowo-krytycznego, który czyni wydawnictwa
(nie zawsze) hermetycznymi. Z drugiej strony Orliński nie schlebia czytelnikom
mniej zorientowanym w twórczości pisarza i nie tworzy opowieści o charakterze
sensacyjnym, które nadawałyby się dla tabloidów, a nie do solidnej biografii.</span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Docierając do prywatnej korespondencji, rozmawiając z
żoną, synem, przyjaciółmi – autor rysuje obraz człowieka niezwyczajnego, a
zarazem zwyczajnego do szpiku kości. Przede wszystkim utkanego z anegdot – nie
tworzących jednak, a takie ryzyko zawsze istniało – karykatury, portretu
prześmiewczego, lecz kreśląc obraz prawdziwy. Ta uwaga nie dotyczy rozdziału
drugiej, czasu okupacji rodzinnego Lwowa przez Rosjan, potem nazistów, śmierci
prawie wszystkich krewnych pisarza, tajemnicy, którą ukrywał przez całe życie,
w formie alegorii, subtelnej siatki symboli, pojawiającej się w wielu utworach.
To nie tylko antysemityzm, ale i tragiczna śmierć Seweryna Kahane w pogromie
kieleckim (zainteresowanych odsyłam do rozbudowanej analizy w przywołanej już
wcześniej książce Agnieszki Gajewskiej).</span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><o:p></o:p></span><span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Lem Orlińskiego zmaga się z budową domu, ukrywa i
podkrada słodycze, jest fanem motoryzacji (dokładne opisy kupna kolejnych
samochodów zajmują wiele stron), zbieraczem fantastycznych maszyn. Opisy – dość
dokładne kłótni z Janem Błońskim – stanowią wyjaśnienie narodzin postaci
genialnych, zabawnych, wciąż ze sobą rywalizujących konstruktorów-robotów
Trurla i Klapaucjusza. Nie da się w pełni docenić tej biografii bez znajomości
realiów życia w PRL-u (na szczęście Orliński w kilku najbardziej „barejowskich”
momentach wyjaśnia młodszym czytelnikom tło polityczno-społeczne opisywanych
zdarzeń). Wśród nich jedno, kompletnie absurdalne – wręcz kosmiczne – nie jest
związane z postacią Philipa Dicka i jego (dość dobrze opisaną) obsesją na
punkcie organizacji „L.E.M.” oraz donosów do FBI, ale z wizytą pewnego
dygnitarza. </span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><o:p></o:p></span><span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">W listopadzie 1972 r. prywatnym samolotem, a potem w
asyście kolumny samochodów zajechał pod dom Lemów Franciszek Szlachcic.
Próbując namówić autora „Edenu”, jako pisarza znanego zagranicą, na bliżej
nieokreślone wsparcie władz, a w zamian obiecywał Nagrodę Nobla. Kosmiczne i
zabawne myślenie sekretarza KC, przekonanego, że najwyższy laur literacki na
świecie można załatwić w Sztokholmie „od ręki” – było bardzo w stylu zapisków
Ijona Tichy’ego. Takich ciekawostek odnajdziemy w książce Orlińskiego znacznie
więcej.</span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><o:p></o:p></span><span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Zastanawiający jest – z perspektywy czasu – pesymizm
zawarty w listach i zapiskach Lema, Szczepańskiego, Mrożka z lat 60. Popularni,
nieźle zarabiający, zapraszani na stypendia zagraniczne, żyją w poczuciu
beznadziei i twórczej niemocy. To zagadka, po odpowiedź, na którą odsyłam do
biografii. Nie tylko lemofilów i lemologów, ale każdego, kto choć raz się
zastanawiał jak to by było mieć własną sepulkę? ;) <o:p></o:p></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-82832994895781598662018-02-24T02:51:00.000-08:002018-02-24T02:51:14.823-08:00Wolne od Chińczyków i innych (Paul Beatty "Sprzedawczyk")<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
Paweł Chmielewski<br />
("Projektor" - 1/2018)<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjQM7p3OOn6EiOGaz70ia0o7KTqzpgROwmYvE40_12xvIT0rwWo8rmCzM3ci8Oay0ktESQfweq7mlKYPy1HSNrbMUCZXreBVfVMqHGAG2VjSi_qFUtXkTNKTcdwDtEXBwFKWkvBLFWZoBjQ/s1600/sprzedawczyk.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1126" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjQM7p3OOn6EiOGaz70ia0o7KTqzpgROwmYvE40_12xvIT0rwWo8rmCzM3ci8Oay0ktESQfweq7mlKYPy1HSNrbMUCZXreBVfVMqHGAG2VjSi_qFUtXkTNKTcdwDtEXBwFKWkvBLFWZoBjQ/s320/sprzedawczyk.jpeg" width="225" /></a></div>
<b>"Kolej podziemna" Colsona Whitehaeda sprawia przygnębiające wrażenie, lecz dojmującą gorycz nienawiści i zniechęcenia przynosi dopiero satyra Paula Beatty’ego "Sprzedawczyk". Satyra w stylu Twaina i Orwella. Pierwsze zdanie, nagrodzonej Bookerem książki brzmi: <i>Być może trudno uwierzyć w te słowa, kiedy mówi je czarny mężczyzna, ale nigdy niczego nie ukradłem. Nigdy nie oszukałem w podatkach ani w kartach</i></b><i>.</i><br />
<br />
Myślę, że Beatty tworząc prozę według najlepszych wzorów anglosaskich przyjął najlepszą z możliwych strategii. Rasizm i szaleństwo czyli, te dwie nieodrodne siostry głupoty i zbrodni, można zwyciężyć jedynie - bronią słabych i bezradnych - donośnym śmiechem.<br />
<br />
Zaczynamy od przezabawnego monologu wewnętrznego bohatera, który przyjechał do Waszyngtonu, aby stanąć przed Sądem Najwyższym. Obserwacje, przeplata aluzjami do przypadków z amerykańskiego sądownictwa, z których zidentyfikowałbym tylko „małpi proces” – dzięki filmowi ze Spencerem Tracy, a kilka po lekturze „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” Zinna. Bohater Beatty’ego mieszka w Dickens (realne Compton, w hrabstwie Los Angeles; zakamuflowane - tak jak Czarny Sędzia, który odpowiada rzeczywistej postaci Clarensa Thomasa – mianowanego przez George’a Busha, konserwatywnego, nie udzielającego wywiadów, oskarżonego o molestowanie przez podwładną) i w tym Dickens, którego „ojcowie założyciele” wydali akt lokacyjny: <i>wolne będzie od Chińczyków, Hiszpanów wszelkiej maści, dialektów i nakryć głowy, Francuzów, rudych, francuskich piesków i niewykwalifikowanych Żydów</i>, poddawany jest przez własnego ojca, psychologa, pseudonaukowym eksperymentom o podłożu rasistowskim (m.in. z wykorzystaniem prądu elektrycznego). Te „badania” (również mające „stymulować” przyswajanie wiedzy), ich opis, odsyłają nas do bardzo szerokiego kontekstu – na poziomie literackim, oczywiście do trzeciej podróży Guliwera opisanej przez Jonathana Swifta, historycznie do „naukowych eksperymentów” III Rzeszy, zaś w kontekście psychologicznym do doświadczeń Stanleya Milgrama, który badał – mówiąc w uproszczeniu – wpływ autorytetu na bezwolne zadawanie cierpienia innym. Dalej narrator, w sposób „skrajnie politycznie niepoprawny” relacjonuje dorastanie, śmierć ojca (przypominającego figurę Rodneya Kinga, którego śmierć spowodowała zamieszki rasowe w Los Angeles).<br />
<br />
Uderza mistrzostwo Beatty’ego w operowaniu słowem (tak to odebrałem w tłumaczeniu) – mieszanie języka satyry, ze stylizacją na dialekt getta, pseudonaukowym wywodem i językowo nie widać „szwów”, które spajają narrację. Jest tam łotrzykowska „Tortilla Flat” i proza Rotha – najlepsze, co w amerykańskiej prozie zostało stworzone.<br />
<br />
Rzecz jasna – poza zastosowaniem starego, prawie jak literatura zabiegu, „spowiedzi dziecięcia wieku”, powieści edukacyjnej, rzuconej na bardzo szerokie tło amerykańskiej historii społeczno-politycznej, pewnego razu bohater zaczyna wcielać w życie wielką ideę… Po zebraniu Intelektualistów Pączków Pif Paf – parodii dickensowskich klubów dyskusyjnych, w miasteczku Dickens, które nagle znika z map więc parodia ma tutaj podwójne dno – po jednym z tych spotkań, gdy uświadamia sobie, że Dickens nieistniejące należy wskrzesić – <i>Czy widziałeś moje miasto?/ Opis: Głównie czarne i brązowe. Trochę samoańskie./ Przyjazne. Wabi się Dickens</i> – reaktywuje system rasistowski, wprowadza segregację w miejscowej szkole. Proces budowania „nowego społeczeństwa” jest drobiazgowo odtworzony – w formie satyrycznej powiastki, ale wiejącej grozą. Pierwszy niewolnik i przyboczny Sorgo Jenkins, tak zarysowuje plan nowego Dickens – Podzielmy ludzi na trzy grupy: czarnych, kolorowych i półbogów. Wprowadzimy odpowiednie prawa i ustanowimy system. Już wiemy skąd narrator znalazł się na rozprawie przed Sądem Najwyższym. Odczytuję to jako kolejną kpinę – nie pochwałę rządów prawa, ale dowód, że nawet najbardziej szalona i zbrodnicza ideologia może liczyć na system demokratyczny. „Sprzedawczyk” to zatem nie jest satyra, ale profetyczne ostrzeżenie, ubrane tylko w komiczny kostium. </div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-14438053384366523662018-02-22T07:44:00.001-08:002018-02-22T07:46:38.627-08:00Barbarzyńcy z Wysokiego Zamku (Aleksandra Polewczyk „Na początku był „brulion”)<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">Paweł Chmielewski<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">("Projektor" - 5/2017)<o:p></o:p></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgwVZTN4jmND761jtpTFBoR1gqY-GjHj2jksGVfRhpmCpMs1EjRTRMeWnWOQHrPL5B4yc_sXT9QI7XwD5RR4tIAdMG35mIKWRP3qy-ojIh-eg-2oeaQE1Ri2HGlzghSpJsP-5OV5lmZGqPJ/s1600/brulion+okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1568" data-original-width="1072" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgwVZTN4jmND761jtpTFBoR1gqY-GjHj2jksGVfRhpmCpMs1EjRTRMeWnWOQHrPL5B4yc_sXT9QI7XwD5RR4tIAdMG35mIKWRP3qy-ojIh-eg-2oeaQE1Ri2HGlzghSpJsP-5OV5lmZGqPJ/s320/brulion+okladka.jpeg" width="218" /></a></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><b>Parafraza z najbardziej zagadkowego z ewangelistów, będąca
tytułem książki Aleksandry Polewczyk, dobrze oddaje sens istnienia
najważniejszego czasopisma kulturalnego w Polsce przełomu lat 80. i 90.
ubiegłego wieku. „Na początku był „brulion” pokazuje (ale już w formie fantazji
czytelniczej) czym byłby, lub nie był rynek prasy kulturalnej, gdyby nie
pojawił się ten „barbarzyński” periodyk.</b></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><b><br /></b></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">Publikacja jest poprawioną wersją pracy doktorskiej,
stąd cały, niezbędny aparat naukowo-porównawczy i rozbudowane przypisy oraz
odsyłacze. Zanim postaram się w kilku zdaniach zsyntetyzować benedyktyńską (bo
taka jest każdego humanisty) pracę autorki, zwrócę uwagę na jeden fakt. Tematem
rozprawy jest „brulion”, ale uważny czytelnik znajdzie we wstępie do każdego z
rozdziałów kontekst filozoficzny, kulturowy działalności undergroundowych
środowisk i prasy lat 60. 70. w krajach anglosaskich, opis „strefy
klimatycznej”, w której dwie dekady później zaczynał „brulion”. Kontestacyjne
działania Pomarańczowej Alternatywy we Wrocławiu, Totartu w Gdańsku i
„brulionu” (w dłuższej perspektywie, moim zdaniem, najważniejsze) – nie tylko
tworzyły alternatywę systemową, były w kontrze do kultury „oficjalnej”, ale
również „opozycyjnej”. „Brulionowcy” (sami siebie żartobliwie nazywający
„barbarzyńcami” od tytułu wiersza Roberta Tekieli) zanegowali – z
futurystycznym rozmachem – model literacki „Tygodnika Powszechnego”, ale
również podziemnych „Zeszytów Literackich” (szerzej, cokolwiek strupieszały
wymiar emigracyjnej kultury). Model klasycyzujący, herbertowski. Wprowadzili
czytelnika w świat nowojorskich o’harystów i beatników, lecz wbrew obiegowej opinii
– powtarzanej w wielu artykułach – nie odeszli od kultywowanej w wielu
„bezdebitowych” czasopismach literatury francuskiej i przede wszystkim
rosyjskiej. Polewczyk śledząc bardzo dokładnie, ze skrupulatnością kronikarza,
numer po numerze, wszystkie wydania – udowadnia jak fałszywy jest, w gruncie
rzeczy, ten stereotyp. Rosjanie, Francuzi, Czesi – tak! – ale jak zwykle w
„brulionie”: inaczej niż inni. </span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<h1 style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small; font-weight: normal;">Śledztwo dokumentalne autorki pozwala dostrzec tematyczną rozległość i
przemiany ideowe (jak zwykle w przypadku tego wydawnictwa wszystko jest ze
znakiem zapytania) wewnątrz „brulionu”. <span lang="EN-US">Nowatorstwo, to m.in. street art, gender, New Age. </span>Zagadką
pozostają rozbudowane artykuły (pisane z całą powagą) o sekcie Niebo, wywiady z
gwiazdami porno, felietony nawiedzonych polityków. Autorka wyjaśnia to
pragnieniem tworzenia atmosfery (może karnawałowej) fermentu. Fermentu, z
którego wyłania się nowy model kultury, wolności, dyskusji. Taki jak dekada lat
90. Nie do podrobienia. </span></h1>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span>
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">Przekaz ideowy, prowokacja, esej, filozoficzna
dygresja, żartobliwa konfabulacja w konstrukcji tematu – tworzyły „brulion”,
lecz fundamentem (który przetrwał próbę czasu i uformował w kilku obszarach
polską literaturę XXI w.) jest poezja „brulionowych barbarzyńców”. Autorka
przeprowadza rzetelną wiwisekcję kilkunastu autorów (celowo podaję miejsce
pochodzenia twórców, by pokazać geopoetyckość „brulionu”, nie zamkniętego w
getcie lokalnej – nawet wybitnej – społeczności): Jacek Podsiadło (Szewna, k.
Ostrowca Świętokrzyskiego, ur. 1964, por. „Projektor” – 6/2014, 4/2015); Marcin
Baran (Kraków, 1963); Marcin Świetlicki (Lublin, 1961); Grzegorz Wróblewski
(Gdańsk, 1962, „Projektor” – 2/2015); Cezary Domarus (Gdynia, 1966); Robert
Tekieli (Wieluń, 1961); Krzysztof Jaworski (Kielce, 1966, „Projektor” 3/2013,
1/2014, 6/2014); Miłosz Biedrzycki (Koper w Słowenii, 1967); Marcin Sendecki
(Gdańsk, 1967, „Projektor” – 1/2015, 2/2016); Krzysztof Koehler (Częstochowa,
1963). Anna Polewczyk rysując przede wszystkim trzy (w tych szczegółowych
analizach jest ich znacznie więcej) sposoby podejścia do paradygmatu poezji –
podmiotowego „ja” lirycznego, przestrzeni (nawet jeśli jest nicością/ pustką) i
języka (będącego najczęściej elementem żartobliwej, popkulturowej niewiary w
znaczenie słów) – tworzy krajobraz liryczny „brulionowców”, którzy (za
wyjątkiem kilku zdeklarowanych – od kilku lat – polityków) wciąż decydują o
kształcie polskiej poezji. </span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">Na ostateczne pytanie czym/ kim (bo w moim przekonaniu
magazyn zyskał prawie ludzką podmiotowość niczym androidy ze świata SF) był
„brulion”, trudno odpowiedzieć. Posłużę się tu metaforą z kręgu, który pewnie
spodobałby się twórcom pisma. W ulicznej modzie (nie do końca wiadomo czym ten
lifestylowy potworek jest J ) pojawiły się cytrynowe, naleśnikowate czapeczki z guziczkiem na
środku, przypominające dawne berety „z antenką” – „brulion” jest takim beretem,
a zarazem nim nie jest. Kontynuacją, ale i zaprzeczeniem. Zaprzeczeniem
kontrkultury i równocześnie jej polskim wzorcem z Sèvres. Na tym polega fenomen
czasopisma. Publikacja „Universitasu” pozwala lepiej ogarnąć takie miejsce, w
którym, gdyby zabrakło „barbarzyńców” z „brulionu”, prasa literacka ostatnich
30 lat mogłaby nabrać zgoła odmiennych kształtów i – jak mawiał kabalista z
powieści Potockiego – <i>w zgoła odmiennych okolicznościach</i>. Byłoby to
możliwe, lecz tylko tam, gdzie lokator z Wysokiego Zamku patrzyłby na świat
podbity przez uprzejmych nazistów.</span><span style="font-size: 18pt;"><o:p></o:p></span></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-15927581184831526372018-02-08T23:47:00.001-08:002018-02-08T23:47:12.441-08:00Skradzione światło (Mariusz Urbanek "Makuszyński")<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Paweł Chmielewski</span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">("Projektor" - 4/2017)</span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiyxXUTkR8t4wX-aarfJ1BwosdcRCEEig4ZqbzWrNfyP5pM1_enyOs8N-T6FKIiRQCi4Awn6ApfZTFi_K8B4f3vlkQGMg56PM5l377-GoCo2LCi0CNK6k_81m_NQCVVXxjGRb0ZlztuBiE8/s1600/Makuszy%25C5%2584ski_okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="994" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiyxXUTkR8t4wX-aarfJ1BwosdcRCEEig4ZqbzWrNfyP5pM1_enyOs8N-T6FKIiRQCi4Awn6ApfZTFi_K8B4f3vlkQGMg56PM5l377-GoCo2LCi0CNK6k_81m_NQCVVXxjGRb0ZlztuBiE8/s320/Makuszy%25C5%2584ski_okladka.jpeg" width="198" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<b><span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Nasz bohater, już od po</span></b><b style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: small;">czątku swojej kariery najpierw
dziennikarskiej, a potem pisarskiej miał trzy cechy, które zapewniały mu pracę
w najpoczytniejszych magazynach: <i>dostarczał artykuły na zadany temat</i>, <i>w
wymaganym czasie i o ustalonej objętości. </i>Jego los, to zarazem historia
błyskotliwej kariery, literackich wyżyn oraz niezawinionego upadku i
zapomnienia. Polityki, która zniszczyła sztukę.</b></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<b style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: small;"><br /></b></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Oto Kornel Makuszyński, przywołany w błyskotliwej
biografii Mariusza Urbanka, autora m.in. książek „Zły Tyrmand”, „Kisiel”,
„Wylękniony bluźnierca” (o Julianie Tuwimie), „Miłość, wódka, polityka” (o
Władysławie Broniewskim. Stworzona ze wspomnień, artykułów, komentarzy,
pamiętników, dokumentów, o wartkiej narracji, pokazuje obraz wiecznego
optymisty, postaci utkanej z przeciwieństw. Twórca „Szaleństw panny Ewy”, nie
lubił za bardzo dzieci (sic!), wykreował wspaniałe i przepiękne portrety
kobiet, a był mizoginem (cytowane fragmenty felietonów przerażają), pisał dla
endeckiej prasy, ale był przyjacielem skamandrytów. O charakterze
Makuszyńskiego świadczy ciekawy obrazek warszawski – tuż po odzyskaniu
niepodległości w jedynej czynnej kawiarni, przy sąsiednich stolikach siedzieli
przyszli twórcy grupy Skamander, zaś z drugiej strony pisarze o ciągotach
wyraźnie narodowych. Nie przysiadano się, nie rozmawiano. Atmosfera cokolwiek
ciężka. I wtedy wkracza „Kornelek” (jak wielu go nazywało), rzuca ploteczkę,
chodzi od stolika do stolika, jednoczy, godzi, wszyscy go kochają.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Mówimy Koziołek Matołek, myślimy Makuszyński, mówimy
Makuszyński, myślimy Koziołek Matołek. To skojarzenie czytelne nawet dla
zagubionych w literackim świecie. Autor „Szatana z siódmej klasy” był już
literacką gwiazdą – najlepiej chyba zarabiającym pisarzem i dziennikarzem
dwudziestolecia, uwielbiał pomagać i pożyczał pieniądze, nigdy nie prosząc o
zwrot długu – gdy przyszedł do niego rysownik Marian Walentynowicz. Historyjki
obrazkowe (trochę inaczej konstruowane, bez dymków, lecz z podpisami) były już
w Polsce popularne. Niestety, dominowały tłumaczenia, z kiepskim rysunkiem
(marnie adaptowanym) i fatalnymi dialogami. Makuszyński się krzywił, owszem
pisał dla dzieci, ale był też uznanym recenzentem teatralnym, którego podstawową
cechą było omówienie, pochwalenie, rzadko (jak w przypadku Słonimskiego lub
Boya) ostra krytyka, nawet dzieł grafomańskich. Ale komiks? Ostatecznie
bohaterem uczynił koziołka. Tylko skąd ten Pacanów? Znów anegdota – siedząc w
kawiarni zauważyli bardzo zmarniałego bywalca, pogrążonego w smutku. Na
pytanie, dlaczego tak smętnie się upija, miał odpowiedzieć, że pochodzi z
Pacanowa, o którym nikt nigdy nie słyszał. Makuszyński obiecał, ze rozsławi
świętokrzyskie miasteczko na cały świat.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Komiks o Koziołku Matołku sprzedawał się w
dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, a krytycy (zwłaszcza spod znaku księdza
Pirożyńskiego, twórcy przezabawnego i kuriozalnego spisu „ksiąg zakazanych”)
zarzucali autorom, że to nie jest opowieść dla dzieci, bo pochwala czary, pijaństwo,
pornografię. Ten rozdział biografii pióra Mariusza Urbanka, to jeśli można użyć
takiego określenia, najczystszej wody kabaret.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Kornel Makuszyński wyrósł z biedy, kilka razy był
przerzucany z gimnazjum do gimnazjum (m.in. za humorystyczne wierszyki o katechecie),
pojedynkował się z kolegami o względy dziewcząt, pisał wiersze miłosne za bułki
z kiełbasą. Talentem, ale przede wszystkim olbrzymią pracą zdobył uznanie.
Jeśli myślimy o prekursorze polskiej literatury dziecięcej i popularnej, to
obok Dołęgi-Mostowicza będzie nim właśnie Makuszyński.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Na tle tych przezabawnych, mądrych wspomnień, ciętych
opinii np. o Zakopanem, które w jego publicystyce przypomina skrzyżowanie
Disneylandu z hipermarketem, boleśnie wybrzmiewa schyłek życia pisarza, po 1945
roku. Przez „jedynie słuszną krytykę” zaliczony do „pisarzy burżuazyjnych”. Nie
staje się jednak, co pewnie przyszłoby mu z łatwością, apologetą ojczyzny
proletariatu. Czasopisma przestają zamawiać artykuły, książki stopniowo
wycofywane są z bibliotek. Jak okrutny żart brzmi opowieść z połowy lat 50.,
gdy miłośnicy jego talentu musieli trzecią część pensji wydać, na pokątnie
sprzedawane, broszurowe wydania przedwojenne. Polityka bezwzględnie zgasiła
słońce wiecznemu optymiście i genialnemu pisarzowi.</span></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-26794751996961450812018-02-08T23:41:00.000-08:002018-02-08T23:41:05.981-08:00Ciekawy to był świat…(„Trzysta tysięcy gitar nam gra. Historia polskiej muzyki rozrywkowej. Lata 1958-1973”)<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Paweł Chmielewski<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">("Projektor" - 4/2017)<o:p></o:p></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhYgTY7eP94OTgFpDBZ5EuHBE0fWaKpe6mGXF9Tgb4wg95VsgPqE9up8sl_QaU4bBwspmCmwAhsje-H8Nb_-X5FPCDamK3GBXs7j7itSqpi8__DO9z4ISXvXQv-kx1oS9_nasUEe3uWk1fz/s1600/trzysta-tysiecy-gitar-nam-gra-historia-polskiej-muzyki-rozrywkowej-lata-1958-1973_okladka.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="889" data-original-width="600" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhYgTY7eP94OTgFpDBZ5EuHBE0fWaKpe6mGXF9Tgb4wg95VsgPqE9up8sl_QaU4bBwspmCmwAhsje-H8Nb_-X5FPCDamK3GBXs7j7itSqpi8__DO9z4ISXvXQv-kx1oS9_nasUEe3uWk1fz/s320/trzysta-tysiecy-gitar-nam-gra-historia-polskiej-muzyki-rozrywkowej-lata-1958-1973_okladka.jpg" width="215" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><b><i>Grał </i></b><b>(zespół)
<i>polską odmianę rock and rolla, czyli muzykę, o której jego instrumentaliści
i wokaliści oraz ich szefowie mieli raczej mętne wyobrażenie. Dysponowali
raptem kilkunastoma płytami standardowymi, przywiezionymi przez marynarzy
Trójmiasta, byli wiernymi słuchaczami Radia Luksemburg, mieli smykałkę do
elektroniki, więc bez kłopotu potrafili z kłębka drutu i magnetofonowych
głośników skonstruować wzmacniacz gitarowy o „piekielnej” mocy piętnastu watów.
To wszystko. </i>Oto mamy opis pierwszej polskiej grupy beatowej – Rhytm &
Blues, debiutującej w marcu 1959. Dokładnie 24 marca. We wtorek. <o:p></o:p></b></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><b><br /></b></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Ten bardzo plastyczny opis – zresztą cała książka jest
zbudowana w podobnej, wyrazistej, ciekawej dla czytelnika stylistyce –
zaczerpnąłem z publikacji „Trzysta tysięcy gitar nam gra. Historia polskiej
muzyki rozrywkowej. Lata 1958-1973” Dariusza Michalskiego. Autor, dziennikarz
radiowy, publicysta, przez ćwierć wieku dziennikarz muzyczny, w latach 80.
współtwórca telewizyjnego – ostatnio przypominanego, bodaj przez Kino Polska –
„Leksykonu Polskiej Muzyki Rozrywkowej”, opublikował dotychczas dwie monumentalne
części „Historii polskiej muzyki rozrywkowej”. Pierwsza „Powróćmy jak za
dawnych lat…” dotyczyła lat 1900-1939. Druga „Piosenka przypomni ci…”
1945-1958. Po część trzecią – jeszcze przed napisaniem recenzji sięgnąłem –
miesiąc temu – gdy nagle, w kontekście festiwalu opolskiego, padło nazwisko
Jerzy Grunwald. Nazwisko, które poza delikatnym szumem, gdzieś z tyłu głowy,
nic mi nie mówiło. Książka Michalskiego wyjaśnia tajemnicę – w informacjach
medialnych Grunwald pojawiał się jako postać cokolwiek groteskowa, <i>zasłużona
siedmioletnim koncertowaniem wśród Polonii </i>– to lider znanego w latach 60.
zespołu No To Co i kompozytor wielu przebojów. <o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Początki big beatu w Polsce u schyłku lat 50. (wtedy
nikt tak jeszcze tej muzyki nie nazywał) to – przynajmniej w lekturze – okres
romantycznej „burzy i naporu”. Muzyka rock’n’rollowa (na równi z rodzącym się
kilka lat wcześniej jazzem) jest składnikiem buntu „październikowej odwilży”.
Tak wyrazisty – nie mówię tu o artystycznym – drugi raz uzyska dopiero w latach
80. wraz z festiwalem w Jarocinie. Lata 60. to, „złoty wiek” polskiej muzyki –
pewnie na tle szarawym całego obozu socjalistycznego, kolorowy, rajski ptak.
Każdy z rozdziałów przypomina nam, trochę zapomnianych artystów, słynne (tak
słynne) teksty, które pojawiają się jako istotny element chociażby polskiej
kinematografii. W nurcie sensacyjno-kryminalnym, najważniejsze sceny rozgrywają
się z towarzyszeniem bigbeatowych rytmów. Tak jest w niedocenionym „Zbrodniarzu
i pannie” Lenartowicza ze słynną parą z wajdowskiego „Popiołu i diamentu” –
Krzyżewską i Cybulskim. Czy w nowoczesnych (jak na owe czasy), wkraczających
prawie w dyskotekowe rytmy, „Brylantach panny Zuzy”. Od R&B do początków
lat 70. i eksperymentów SBB, Michalski pokazuje, że w ciągu piętnastu lat –
polska muzyka przeszła rewolucję, która przypomina mi eksplozję z Wysp
Brytyjskich, gdzie od naśladownictwa Presleya dochodzimy do rocka
progresywnego.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">„Historia…” zbudowana jest na faktach, cytowanych
anegdotach, ale przede wszystkim rozbudowanych przywołaniach – wspomnień,
wypowiedzi, artykułów prasowych i tekstów piosenek, które wzajemnie się
uzupełniają, komentują. Opowiadają dzieje zespołów i osobowości – Krzysztofa
Klenczona, Michała Burano, wyrastającego ponad nimi giganta – Czesława Niemena,
spotykającego i inspirującego Marlenę Dietrich, nie mogącego – mimo
niesamowitej skali talentu – podbić Francji, zaprzepaszczającego, przez
umiłowanie tekstu norwidowskiego, szansę kariery w USA. Po przewróceniu
ostatniej kartki zaczynamy mieć wrażenie, że wysłuchaliśmy długiej gawędy o
postaciach barwnych, lecz niespełnionych. Klenczon i Niemen są – każdy na swój
sposób – bohaterami tragedii.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Ten sam, rys pękniętej kariery i utraconych, odnoszę
to wrażenie, marzeń, kładzie się cieniem na klubowej awangardzie, naśladującej,
ale i czerpiącej z doświadczeń Cream i Ten Years After. Po prostu, żyjąc w
Polsce, tu zacytuję jeden z podrozdziałów – przy skali ich talentu – rzucali
się z brzytwą na poziomki.</span><span style="font-size: 18pt;"><o:p></o:p></span></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-56580077596551531142018-02-08T23:07:00.000-08:002018-02-08T23:07:30.880-08:00Biedny krytyk patrzy na „lajki” („Media jako przestrzenie muzyki”)<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Paweł Chmielewski</span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">("Projektor" - 4/2017)<o:p></o:p></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjULxCxtbVDLujWVwZ4OpvBfBzMTJ6oImDeF6zQoFjhkXDnSgiZJrq5Jvjs-letkpkgskWZ9uRQvTrslqDv1bKP2BdPiygCaWFXuh3lZnJZDpkEAGGNRSkVBdldy7k5pJrbA0wwPC8NprPO/s1600/Media+przestrzenie_ok%25C5%2582adka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="936" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjULxCxtbVDLujWVwZ4OpvBfBzMTJ6oImDeF6zQoFjhkXDnSgiZJrq5Jvjs-letkpkgskWZ9uRQvTrslqDv1bKP2BdPiygCaWFXuh3lZnJZDpkEAGGNRSkVBdldy7k5pJrbA0wwPC8NprPO/s320/Media+przestrzenie_ok%25C5%2582adka.jpeg" width="187" /></a></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><b>Zanim zanurzymy się w świecie Spotify, streamingu
internetowego i plików mp3, pozwolę sobie na wątek osobisty. Od 2007 do połowy
2013 roku miałem w zakresie obowiązków – poza artykułami o koncertach,
festiwalach i przeglądach – od jazzu, przez punk do zaangażowanej elektroniki,
napisać raz w miesiącu recenzję płyty zespołu (lub solisty) regionalnego.</b></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><b><br /></b></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">To – czasami jak pamiętam, cokolwiek trudne, rozłożone
na dwa tysiące trzysta znaków – zadanie przywołuję w kontekście zbioru esejów
popularnonaukowych „Media jako przestrzenie muzyki” (red. Magdalena Parus i
Artur Trudzik). Z muzykami nie było łatwo (choć o lata świetlne lepiej niż z
plastykami) – wystarczyło kogoś, kto klasyfikował się jako reprezentant
„neometal rocka postindustrialnego” zaliczyć do „postmetalu”, żeby wywołać
e-mailowe tsunami w skrzynce redakcyjnej. Na szczęście nerwowe reakcje były (i
są) odwrotnie proporcjonalne do talentu twórców.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Wspominając te sześćdziesiąt kilka recenzji płytowych
i innych tekstów, publikację Wydawnictwa Naukowego Katedra, zacząłem czytać od
części drugiej, zatytułowanej „Dylematy dziennikarstwa muzycznego”. Tutaj
prologiem jest artykuł Rafała Ciesielskiego „Odpowiednie dać muzyce słowo”,
stawiający kilka tez – możemy je nazwać socjologicznymi lub antropologicznymi –
które porządkują świat medialnej krytyki zajmującej się sferą dźwięku.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Muzyka jest najpowszechniejszą formą sztuki,
otaczającą i interesującą współczesnego człowieka, jako jej recenzję i
komentarz traktować należy nie tylko artykuł prasowy, audycję radiową, ale
wypowiedzi na forach i w mediach społecznościowych, a nawet „ćwierkanie” na
Twitterze. Równocześnie muzyka jako zjawisko artystyczne – podlegające
kompetentnej krytyce – zostaje w mediach nazwana niszową, a niszowość, będąca
synonimem „słabej sprzedawalności”, eliminuje recenzje muzyczne z mediów
tradycyjnych. Ta kwadratura koła zostaje pokonana wraz z upowszechnieniem Internetu.
Tu każdy jest krytykiem, zanika hierarchiczność i mimo miałkości wielu sądów,
sieć stała się tak powszechnym – nazwałbym ją „metakrytykiem” – że
upowszechniła kulturę muzyczną.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Następnym, interesującym punktem stycznym
dziennikarstwa i muzyki, jest rola tej ostatniej w reportażu radiowym (esej
Moniki Białek). Jako komentarza (zabawny przykład reporterskiej relacji o
losach młodego chłopca z prowincji zilustrowany „Taką gminą” Jeremiego
Przybory), jako narracja, jako elementu budowania napięcia, czasem (tak to
rozumiem) wręcz środka poetyckiego wyrazu. Czyli muzyka – równoprawny partner
przekazu dziennikarskiego. Domknięciem tego rozdziału są rozważania oparte o
konkretny, regionalny przykład Radia Koszalin (autorstwa Tadeusza
Sznajderskiego), które – po porównaniu z innymi niewielkimi rozgłośniami –
ukazują nam bardzo typowy model lokalnego radia w Polsce.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">W części kontekstualnej, to znowu paradoks naszych
czasów, znalazła się niespodziewanie, aktualna „bomba z zapłonem” czyli
pozornie statystyczny wybór Magdaleny Parus z relacji prasowych o festiwalu
opolskim w czasach PRL-u. Odklejając się jednakże od doraźności, mamy tutaj
prezentację muzyki jako głównej bohaterki medialnego (bo przecież
telewizyjnego) spektaklu. Zaś w innych rozprawach odnajdziemy renesans i
fenomen muzyki folkowej, która – mam takie wrażenie – w wersji pogłębionej i
artystycznej, jako jedyna, stara się godzić wyznawców klasyki i awangardy.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Zataczając koło, powrócę do części pierwszej książki,
w której Artur Trudzik, Dariusz Baran i Szymon Nożyński pokazują chwilowe
wzloty i spektakularne upadki muzycznych gazet, rozgłośni, stacji telewizyjnych
po 1989 r. Lecz proces ten nie jest niczym nadzwyczajnym – poza nielicznymi
wyjątkami – dotknął każdą z dziedzin sztuki. Nie ten mechanizm jest jednak
najistotniejszy. Pada pytanie najważniejsze – czy przy terabajtowych dyskach
internautów i popularności utworów, których jedyną wartością są tysiące
„lajków” na FB – potrzebny jest jeszcze krytyk piszący o Johnie Cage’u, piątej
płycie Dioramy czy najnowszym longplayu Crystal Fairy? Czy potrzebny jest nam
wciąż dziennikarz muzyczny?</span><span style="font-size: 18pt;"><o:p></o:p></span></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-80749509946280838172018-02-07T04:40:00.002-08:002018-02-07T04:42:44.556-08:00Świat – pajęczyna symboli (Adam Organisty, "Co widzisz – co wiesz")<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">Paweł
Chmielewski<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">("Projektor" - 3/2017)<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEip9NGtFUnYxzGgEML4VjUS5jbR64gYCzxn9WYDDhGL4s463_LQMLkrg6v7yIXSeA87kAYfD-8eSYBA5YUOLwEgfN222h2vt1Uguu5JTFkw-V7k91dBoDlaSqxdF_1_5jJGt5R0OLDB_-gd/s1600/praczka_ksiazka_okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1150" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEip9NGtFUnYxzGgEML4VjUS5jbR64gYCzxn9WYDDhGL4s463_LQMLkrg6v7yIXSeA87kAYfD-8eSYBA5YUOLwEgfN222h2vt1Uguu5JTFkw-V7k91dBoDlaSqxdF_1_5jJGt5R0OLDB_-gd/s320/praczka_ksiazka_okladka.jpeg" width="230" /></a></div>
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><b>Książka Adama Organistego, adiunkta na Wydziale Malarstwa
ASP w Krakowie, „Co widzisz – co wiesz” o Galerii Współczesnej Sztuki Sakralnej
„Dom Praczki” to fascynujący – naukowy i dokumentalny zapis fenomenu miejsca, istniejącego
od dwunastu lat przy ulicy Zamkowej w Kielcach.</b></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><b><br /></b></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">Fenomenu – moim zdaniem – wynikającego z czterech
powodów: dość regularnych recenzji w mediach ogólnopolskich (w praktyce jako
jedynej – poza pojedynczymi rozbłyskami – kieleckiej galerii); organizacji i
prowadzenia jednoosobowo (przez Agnieszkę Orłowską); tworzenia autorskich
koncepcji i układu wystaw, bez stosowania tak powszechnego zjawiska importu
gotowych rozwiązań; wreszcie – po czwarte – tworzenia wzoru prezentacji i
promocji sztuki sakralnej (o terminologii za chwilę), który jest zaprzeczeniem,
dość powszechnego w małych kościołach i monumentalnych sanktuariach,
artystycznego kiczu, któremu bliżej raczej do przeżycia propagandowego niż
czystej estetyki.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">Od samego początku – od maja 2005 roku – istnieniu
galerii niestety nie powaga, dość zawężone i zabawne nieporozumienie
semantyczne, związane z przymiotnikiem sakralny. Postawienie znaku równości
między sakralny – religijny, a w domyśle rzymskokatolicki, traktuję jako rodzaj
refleksji zerojedynkowej, typowej dla myślenia maszynowego. Sacrum to nic
innego jak duchowość, metafizyka, wyższy (być może bardziej wysmakowany)
porządek emocjonalny. Do sfery sakralnej przynależy wyklęty przez cerkiew Lew
Tołstoj, Dostojewski – ten kapłan prawosławia – ukazujący w „Braciach
Karamazow” cuchnącego trupa świętego starca Zosimy, sakralna jest muzyka Jana
Sebastiana, ale również rozbudowane, progresywne epitafia King Crimson czy
wyrastająca z metafizycznego gotyku Lacrimosa, jest nią Wielka Encyklopedia Francuska,
tworzona przez oświeceniowych agnostyków, dla których sacrum był rozum.
Sakralne jest – z zakazem emisji w kilkunastu krajach – „Ostatnie kuszenie
Chrystusa” Martina Scorsese, którego „Milczenie” (2016) – to film – na
podobieństwo malarstwa Koji’ego Kamoji’ego (ukazanego w książce), będący
dialogiem między abstrakcją, a postacią, między Wschodem, a Zachodem.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">Publikacja – dostępna w „Domu Praczki” – zawiera
kilkaset dużych, barwnych reprodukcji, ukazujących przekrojowo nie tylko
ekspozycję stałą, ale ilustrujących również wystawy czasowe (m.in. – tu
przywołam tylko kilka nazwisk – Tadeusza Kantora, Tadeusza Brzozowskiego, Jacka
Sienickiego, Józefa Wilkonia). Autorski układ wydawnictwa obrazuje przede
wszystkim obszar kulturowy i symboliczny kolejnych ekspozycji. Pierwszy
podrozdział zostaje dedykowany abstrakcji – sztuce znaków, granicom
obrazowania. Z perspektywy czytelnika (widza), który – w tradycyjnym pojmowaniu
pojęć – za sacrum uznaje arcydzieła Caravaggia lub (w wersji pesymistycznej)
kampową sztukę prowincjonalnego kościoła, nie zaś doskonały, figuratywny cykl
„Dziesięcioro przykazań” Stefana Gierowskiego. Trudno o bardziej jednoznaczną
wykładnię współczesnego pojęcia sacrum.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">Kolejne części traktują o martwej naturze, z
archetypicznymi dla niej pojęciami jak vanitas, symbolami czaszki, chleba,
owoców – tym co od czasu wielkich mistrzów niderlandzkich i hiszpańskich
utrwala kanon malarstwa. Pejzaż sakralny, odpowiedź na odwieczne pytanie o
„kapłaństwo sztuki”, wizerunki świętych, motywy paschalne – to tematyka
kolejnych rozważań.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;">Autor buduje i porządkuje kolejne klocki układanki,
tworzącej duchowy obraz świata, zaklęty w grafice, rzeźbie, malarstwie, za
punkt wyjścia biorąc wystawy w „Domu Praczki”. Dzięki książce Adama Organistego
(uzupełnionej o indeksy i wypowiedzi artystów), czytelnik zyskuje, nie tylko
wnikliwy przegląd dokonań galerii, ale również zaczyna pojmować – czasem
nieoczywiste – ukryte sensy i estetyczne wybory artystów i kuratora galerii.
Zaś świat zaczyna się jawić jako siatka symboli.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<br />
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: "verdana" , sans-serif; font-size: x-small;"><b>Adam Organisty, Co widzisz – co wiesz, s. 197, Wydawnictwo
„Jedność”, Dom Środowisk Twórczych Pałac T. Zielińskiego, Kielce 2017.</b></span></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-56288927945662617772018-02-07T04:34:00.001-08:002018-02-07T04:34:09.988-08:00Bogini-Storczyk czyta Platona (Maurice Maeterlinck "Inteligencja kwiatów")<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Paweł Chmielewski<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">("Projektor" - 3/2017)<o:p></o:p></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiLSxC5uguYVqjI2uKwtfZPDx2yhbT98fPfMi-gmqKaNbPLegUKjdV71gnVGChDK5L2qxjeh23q86jdGFUX8ZP8SCEaDYTPsV17yhrch1V-YoPvLW-nmIVOMeupzuoteoU14G3-3H7OsLJb/s1600/maeterlinck_inteligencja+kwiatow.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1094" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiLSxC5uguYVqjI2uKwtfZPDx2yhbT98fPfMi-gmqKaNbPLegUKjdV71gnVGChDK5L2qxjeh23q86jdGFUX8ZP8SCEaDYTPsV17yhrch1V-YoPvLW-nmIVOMeupzuoteoU14G3-3H7OsLJb/s320/maeterlinck_inteligencja+kwiatow.jpeg" width="218" /></a></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><b>Maurice Maeterlinck, belgijski symbolista, laureat Nagrody
Nobla (1911), należy do tych jej zdobywców, którzy kiedyś bardzo popularni,
kształtując nowe nurty, dziś są – jak Christian Mommsen, Carl Spitteler, Rudolf
Eucken – punktami na literackiej mapie historii. Tymczasem za czasów świetności
trudno było sobie wyobrazić teatr repertuarowy w dużym mieście bez „Ślepców”
lub „Wnętrza” na afiszu.</b></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><b><br /></b></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Z dramaturgicznej
świetności Belga pozostał chyba tylko „Błękitny ptak” – trzy polskie premiery w
tym stuleciu (Teatr w Kaliszu, Olsztyński Teatr Lalek i Teatr Lalki i Aktora
„Kubuś” w Kielcach). „Ślepcy” tylko raz, w 2010 r. na deskach Teatru Nowego w
Łodzi. Nie wygrał z czasem jako dramaturg, poeta – pozostający pod wyraźnym
wpływem Mallarmego – też już nie wzbudza zachwytu. Pozostał natomiast
błyskotliwy obserwator natury i eseista. Jego rozprawy o fenomenie owadów
społecznych – „Życie termitów”, „Życie pszczół” i „Życie mrówek” stały się
klasykami literatury, zaskakując nie tylko świeżością obserwacji i sądów, ale
dużą wiedzą przyrodniczą. Do tego samego nurtu należy, wznowiona po wielu
latach „Inteligencja kwiatów” – filozoficzny esej o botanice. Albo jak się
przekonamy – trochę o botanice, ale też o czymś więcej. <o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Zacznę od ilustracji. To pierwsza zaleta wydania – nie
stara się na siłę być nowoczesne, w epoce – jak to można przeczytać na forach
dla specjalistów – <i>fotek z HDRa z popiąćną ogniskową, jasnym szkłem, w
czterdziestomilionowej matrycy </i>– wyścig z albumami, które są zbiorem
pięknych, lecz bezpłciowych fotografii, nie miałby sensu. Wydawca postawił na
XIX-wieczne i z początku ubiegłego stulecia rysunki. Od razu widzimy ten
niepowtarzalny efekt starych albumów przyrodniczych, gdzie już nie trwa ten
szaleńczy karnawał zdjęć, do których dodatkiem są trzyzdaniowe notki z
Wikipedii. Dzięki temu „Inteligencja kwiatów” to książka pięknie wydana.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Obserwacja roślin – wraz z antropomorfizacją
(zwłaszcza urody storczyków) ich zachowań – prowadzi Maeterlincka ku Platonowi
i jego metaforze jaskini, w której tkwi ludzkość, a cienie na jej ścianach
postrzega jako rzeczywistość, gdy są one ledwie marnymi odbiciami idei. Ten
platoński idealizm autor „Ślepców” uwspółcześnia, przynosząc wprawdzie do groty
światło, poszerzając jej granice, ale nadal twierdząc, że człowiek w swym
zapamiętaniu nie pojmuje, że jest tylko naśladowcą. W architekturze, mechanice,
nawet społecznych zachowaniach, strategii przetrwania wciąż powtarzamy
mechanizmy wypracowane przez naturę tysiące lat temu. Czy człowiek wynalazł
sprężynę? To patent, opracowany przez niezliczoną ilość roślin na drodze
ewolucji. Uważny naukowiec tylko podpatruje kwiaty.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Pod warstwą bezpośrednią eseju Maeterlincka ukryta
zostaje warstwa symboliczna. Antropomorficzne metafory – opisujące nie tylko
inteligencję, ale przede wszystkim strategie przetrwania, spryt, zaloty,
wabienie partnerów (wśród różnopłciowych roślin) i owadów, nieustanną
zmienność, metamorfozy kształtów, kolorów i zapachów – nadają jego traktatowi
wymiar peanu na cześć ziemi, natury, przyrody – pierwiastka żeńskiego.
Kulturowo – jak nie trzeba tego tłumaczyć – kwiat przypisany jest do kobiety.
Kolorystyczny, symboliczny kod – żółcienie, fiolety, czerwienie, biele,
określone gatunki kwiatów – lilie, róże, fiołki – zawsze występowały w sytuacji
bardzo konkretnej, archetypicznie określając stan emocjonalny bohaterki, lub
relację, która łączy go z mężczyzną. Te szekspirowskie splątania emocji i
umysłu odnajdujemy w książce autora „Błękitnego ptaka”, która w wymiarze
symbolizmu literackiego, wciąż przecież <i>durch die Blume sagen – </i>mówi
językiem kwiatów, aluzją, zachwytem nad urodą świata, nad tą, która jest raz
kwiatem polnym by stać się lilią.</span><span style="font-size: 18pt;"><o:p></o:p></span></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-61602384017105830372018-02-07T04:29:00.001-08:002018-02-07T04:29:41.050-08:00Alicja chce zobaczyć UFO („Sporne postaci polskiej krytyki feministycznej po 1989 roku”)<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Paweł Chmielewski<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">("Projektor" - 3/2017)</span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg6b_4FGkYnUgMdE-I-UZ2aAyC0BeeebD9TnG_PMvmOG_XYaYD0-E70biACaGyxXNkSOSQFowOXU64_srOUA3luv3s2gpDRUbrJqnfO2F98jSctnnX2cqGUTHqirJAqQkQrWDfk_cnpyxtx/s1600/sporne+postaci_okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1519" data-original-width="943" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg6b_4FGkYnUgMdE-I-UZ2aAyC0BeeebD9TnG_PMvmOG_XYaYD0-E70biACaGyxXNkSOSQFowOXU64_srOUA3luv3s2gpDRUbrJqnfO2F98jSctnnX2cqGUTHqirJAqQkQrWDfk_cnpyxtx/s320/sporne+postaci_okladka.jpeg" width="198" /></a><span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><b>W „Dziewictwie” – jednym z opowiadań z debiutanckiego
zbioru Witolda Gombrowicza „Pamiętnik z okresu dojrzewania” – bohaterka
zastanawia się dlaczego kobiety noszą spódnice, a mężczyźni nie, choć również
mają nogi. </b></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><b><br /></b></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Wprawdzie minęły już szalone lata dwudzieste, istnieje
radio, pierwsze eksperymenty z telewizją przeprowadzono, ale nadal Marlene
Dietrich w męskim stroju szokuje, a wchodzący na ekrany kin – rok po debiucie
Gombrowicza – film „Czy Lucyna to dziewczyna?” (zmarnowanego przez korporacje
producentów, niezwykle uzdolnionego i ambitnego Juliusza Gardana) z Jadwigą
Smosarską w garniturze, pokazał dziwaczną sytuację – prawie jak z komedii elżbietańskiej
– w kobiecie przebranej za mężczyznę nikt nie rozpoznaje kobiety. Na tyle
właśnie niedorzeczny, coś jak widok kosmity, wydaje się współczesnym
Gombrowicza ten pomysł. Autor „Kosmosu” jako jeden z pierwszych w polskiej
literaturze, konsekwentnych przeciwników systemowej opresji – szkoły, służby
wojskowej, narodowego ethosu, historycznej konieczności, religii, rodziny –
dość często jest przywoływany jako demaskator obsesji erotyczno-seksualnej,
tyranii starości nad młodością, piewca niedojrzałości, ale już raczej rzadko (i
jakby niechętnie), jako twórca pokazujący systemową opresyjność wobec kobiet.
Schematu niejednoznaczności i przebrania nie stosuje jednak Gombrowicz na
sposób komediowy, hollywoodzki, gdzie wielkie studia – począwszy od Flipa i
Flapa, „Pół żartem, pół serio” do „Tootsie” – wykorzystują z powodzeniem ten
schemat, tyle, że w męskiej odmianie.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">Autor „Dziewictwa” nie sprowadza problemu do zwykłej
przebieranki czy dość czytelnych i oczywistych rozważań dorastającej dziewczyny
nad seksualną tożsamością. Gombrowicz pokazuje – na przykładzie losów Alicji,
która w moim pojęciu (w Polsce lat 30.) chciała, w sensie metaforycznym zmienić
system czyli napotkać UFO – jeszcze jedno oblicze „formy”. Lub działalność tzw.
„doksy”.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">W tym momencie oddam już głos Błażejowi Warkockiemu,
którego artykuł „Wola niemocy”, poświęcony analizie wspomnianego opowiadania
pisarza, jest jedną z rozpraw zawartych w zbiorze „Sporne postaci polskiej
krytyki feministycznej po 1989 roku”. Termin „doksa” zaczerpnął z pism Pierre’a
Bourdieu, gdzie oznaczał on: <i>porządek świata, jaki jest, z jego
obowiązującymi znaczeniami i znaczeniami zakazanymi. </i>Pani S. (matka Alicji)
jest odzwierciedleniem owej „doksy” lub jest nią sama, gdy na fundamentalne
pytania o strój, długość włosów itd. odpowiada w sposób (dziś napisalibyśmy
przewrotny), że <i>aby piękniej było</i>, <i>aby słoneczko świeciło</i>. Tu
naturalną konsekwencją byłby cytat z „Ferdydurke” – <i>albowiem Słowacki
wielkim poetą był. </i>Warkocki w swym artykule pokazuje jak ów „słoneczny porządek”
sprowadza fetyszyzację kobiecej cnoty i męskiego honoru, jak Gombrowicz – w
mistrzowski sposób – wygrywa antynomie płciowe w swym utworze, wreszcie jak w
tkance opowiadania tworzony jest obraz „konsumpcyjny” Alicji,
dziewczyny-kobiety – obiektu do zjedzenia. Co z tym jest związane, cała –
obecna w europejskiej kulturze – poetyka wstydu, lub raczej zawstydzania. Jak
oklaski – to znam z opowieści – w polskich kinach w trakcie seansów „Wielkiego
żarcia” Ferreriego.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;"><br /></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: x-small;">W książce zredagowanej przez Monikę Świerkosz jest
zresztą wiele z ducha gombrowiczowskiego. Począwszy od wstępu, który
odczarowuje „ten straszny feminizm”, ukazując go nie jako szaloną ideologię,
ale rodzaj – w wersji spokojnej i intelektualnej – reakcji na patriarchalny (i
przecież z gruntu antygombrowiczowski) system. Potem jest ciekawie i bardzo
literacko – eseje m.in. o Stanisławie Przybyszewskiej (Moniki Świerkosz), Marii
Kuncewiczowej (Aleksandry E. Banot), Marii Janion (Samuel Nowak). I dla wielu –
najprawdopodobniej – zaskoczenie, pojawia się nazwisko jednego z
najważniejszych krytyków (ale przede wszystkim dokumentalistów) polskiego
pozytywizmu, Piotra Chmielowskiego (w artykule Macieja Dudy), którego obszerne
szkice krytycznoliterackie o emancypacji i bohaterkach utworów są niezwykłym
świadectwem epoki. Są więc „Sporne postaci…” kolejnym – po „Dogmacie płci”
(również WN Katedra) – że użyję tu dość archaicznego stwierdzenia <i>fluidem
niezbędnym, a koniecznym</i> dla poszerzenia perspektywy poznawczej badaczy
humanistyki.</span><span style="font-size: 18pt;"><o:p></o:p></span></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-66063107843444727372017-12-26T09:23:00.000-08:002017-12-26T09:23:50.391-08:00Prezydent wita Micka Jaggera (Vaclav Havel, "Utwory sceniczne")<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Paweł Chmielewski<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">("Projektor" - 2/2017)<o:p></o:p></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh7AxPj66Wo3T34O3Y1auw4BhHn2n-ijYcFtIvtzozfn-WmfukyX-uNKMjYvMeB_32AgQCfYIFiY2FXLoF2RUmpDhdOAGqAyTKwvrTAS7f-Fg9kT6LDBZXxi5s34TjCrngZkMLr0J6IU7kl/s1600/Havel_okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1108" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh7AxPj66Wo3T34O3Y1auw4BhHn2n-ijYcFtIvtzozfn-WmfukyX-uNKMjYvMeB_32AgQCfYIFiY2FXLoF2RUmpDhdOAGqAyTKwvrTAS7f-Fg9kT6LDBZXxi5s34TjCrngZkMLr0J6IU7kl/s320/Havel_okladka.jpeg" width="221" /></a></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><b>Czesi mają jednak odrobinę lepiej. Trochę bardziej z boku
i mają Szwejka. Historię może mniej heroiczną, ale stolicę nie w kawałkach i
kino bardziej surrealistyczne. Franza Kafkę i okultystów. Nawet ich prezydent
spotkał się z Rolling Stonesami. </b></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Słabą mam wyobraźnię, ale nasi wybrańcy narodu na
mapie muzycznej rozkładają mi się od disco polo w porywach do opery Moniuszki.
Polski polityk z Sidem Viciousem, Ianem Andersonem czy Alanem Pricem to jak
spotkanie bliskie co najmniej czwartego stopnia. A Vaclav Havel stał w
dzinsach, palił papierosa i gawędził z Mickiem Jaggerem i Keithem Richardsem.
Był naturalny. Dla świata zewnętrznego stał się na pewno atrakcją –
opozycjonista, więzień polityczny, eseista, dramaturg, polityk, dla którego
garnitur był zbędnym i uciążliwym przebraniem. Wyobrażam sobie taką scenę –
Londyn, polski minister chowający się w pokoju, a Havel zaśmiewa się z dowcipów
Petera Gabriela (to ten od ścieżki dźwiękowej „Ostatniego kuszenia Chrystusa”),
gdzieś obok mógłby się też przechadzać Elton John. Havel był zdystansowany, jak
prawie cała czeska kultura (może z wyjątkiem Karela Gotta), autoironiczny.
Ukazał się właśnie po polsku pierwszy, pełny przekład jego „Utworów
scenicznych”.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Już otwierające tom „Garden party” (1963) pokazuje
fascynację autora teatrem absurdu. Wielokrotnie powtarzane sceny, tylko z
drobnymi zmianami, dialogi „obok” rozmówcy, które toczy rodzina Pludków – w
istocie nic nie znaczące, podskórne, bo nie wypowiedziane wprost poczucie
zagrożenia, nadpisane nad – zapośredniczoną językiem ezopowym – sytuacją
sceniczną, w której „robiący karierę” młody Hugo Pludek (reprezentant
burżuazyjnej klasy średniej) w Urzędzie Likwidacyjnym i Służbie Moderatorskiej,
które po chwili z oddaniem likwiduje. Ujęte wreszcie w ironiczny nawias
zakończenie – bezpośredni zwrot do publiczności, podkreślenie, iż oto jesteśmy
w sytuacji teatralnej, wykreowanej – to wszystko ma w sobie coś z klimatu
„Pluskwy” Majakowskiego, dramaturgów zachodnich tworzących w latach 50. i 60. –
Harolda Pintera, Eugene’a Ionesco. Dwie wersje „Anioła stróża” (jednoaktówka,
1964 i słuchowisko 1968) to groteskowa scena spotkania wybitnego pisarza z
wielbicielem (a w trakcie dialogu zostaje zasugerowane, reprezentantem urzędu).
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że nasz wspaniały, podziwiany
literat ma zbyt wielkie uszy. Zaś szczęście osobiste, szczęście narodu opierać
się nie mogą – na wyhodowanych wbrew ewolucji – zbyt wielkich uszach. <o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Tak oto powoli zbliżamy się do schyłku pierwszego
okresu twórczości Havla. Drugi, lata 70. naznaczony działalnością opozycyjną,
to przede wszystkim słynne jednoaktówki: „Audiencja”, „Wernisaż” (obie 1975),
„Protest” (1978), spięte postacią „zredukowanego” inteligenta Ferdynanda Wańka.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Świat jest z gruntu dobry, najlepszy jest może pan
Browarnik, ale prawdę powiedziawszy on też świnia. Te słowa mogłyby padać w
„Audiencji”. Osoba Wańka jest ściśle wpisana w kontekst polityczny czeskich lat
70., gdy nieprawomyślnych artystów kierowano na reedukację do pracy fizycznej.
Waniek usiłując ocalić godność w tym świecie małych, dość paskudnych ludzi, nie
godzi się na propozycję pisania donosów (na samego siebie – ten surrealizm
będzie znakiem rozpoznawczym autora „Largo desolato” do końca), by ocalić
święty spokój pracowników browaru. W warstwie konstrukcyjnej Havel nie odrzuca
rozwiązań wypracowanych kilkanaście lat wcześniej. Kwestia <i>Lepiej podtaczać
niż toczyć, </i>całe sekwencje scen wracają jak refren. <o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Ten sam Waniek w jednoaktówce „Wernisaż” zaproszony
zostaje do znajomych, zadowolonych mieszczan czeskiej „małej stabilizacji”
(znamy ten klimat z bardzo popularnych – również w Polsce – seriali „Kobieta za
ladą”, „Pod jednym dachem” itd.). Gorzki nonkonformizm Wańka stał się
charakterystycznym stemplem dramaturgii Havla. Nawet w ostatnim tekście
„Odejścia” (2007) – skonstruowanym jako „teatr w teatrze”, z Głosem/narratorem
komentującym wydarzenia sceniczne – choć nie ma już klimatu (posłużę się
terminem z polskiej krytyki) małego realizmu, charakterystycznego dla
literatury demoludów szóstej i siódmej dekady ubiegłego wieku, to rozpisana na
pięć aktów historia ustępującego kanclerza jest wciąż opowieścią o idyllicznym
świecie, który skrywa niejedną, oślizgłą tajemnicę. Nie bez powodu pojawia się
– w tym pożegnalnym dla wielkiego pisarza i człowieka – utworze scenicznym,
cytat z „Wiśniowego sadu” Antoniego Czechowa.</span><span style="font-size: 18pt;"><o:p></o:p></span></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-82289720485855438232017-12-26T09:19:00.000-08:002017-12-26T09:19:18.881-08:00Ich war nur ein Buchhalter (Martin Pollack, "Topografia pamięci")<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Paweł Chmielewski</span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">("Projektor" - 2/2017)</span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEimVIv1LQmC7QZ0UzMrDpR-CxoOeoh1dI2YeNlsWvERTV272YK9VwKs5WNbsrholnE-tqsnxbzD3GKZqs25RgFWv3fzJO68gkOWDRekKrfi8AqS_JjjNcNTYdZrm6Vqb7GYKUoRPdZnoDQs/s1600/Topografie+pamieci_okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1523" data-original-width="1000" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEimVIv1LQmC7QZ0UzMrDpR-CxoOeoh1dI2YeNlsWvERTV272YK9VwKs5WNbsrholnE-tqsnxbzD3GKZqs25RgFWv3fzJO68gkOWDRekKrfi8AqS_JjjNcNTYdZrm6Vqb7GYKUoRPdZnoDQs/s320/Topografie+pamieci_okladka.jpeg" width="210" /></a></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><b>2017 rok. Około północy jeden z kanałów kablówki nadaje
film z Anthonym LaPaglią i Martinem Freemanem jako amerykańskimi autorami
telewizyjnej relacji z procesu Adolfa Eichmanna. Jest rok 1961. Świadkowie
oskarżenia opowiadają o zbrodniach „księgowego śmierci”. O latach milczenia,
gdy nikt w Izraelu nie wierzył w relacje ocalonych. O strachu, o
niedowierzaniu, o pogardzie.</b></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><b><br /></b></span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">1999 rok. Linz. Miasto, w którym spędził dzieciństwo
i uczył się Adolf Hitler. Moja matka przyjechała obejrzeć miejsce śmierci swego
ojca, którego nigdy nie poznała. Z koleżanką, która od dwóch dekad mieszka w
Austrii jadą kilkanaście kilometrów do byłego obozu koncentracyjnego w
Mauthausen-Gusen. Po drodze, rozglądając się nerwowo, koleżanka wciąż szepce
jej do ucha: – Tylko nie mów nic po polsku.</span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">2003 rok. Martin Pollack odwiedza pałac w
Radziejowicach. Pod koniec wojny oddział, którym dowodził jego ojciec
rozstrzelał kilkudziesięciu polskich więźniów. Po wojnie nikt ich nie szukał,
nikt nie mówił o zbiorowej mogile. Dopiero po sześćdziesięciu latach jeden z
mieszkańców zdradza tajemnicę, która zepchnięta w otchłań niepamięci,
paraliżowała przez dekady każdą rodzinę z Radziejowic.</span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Pollack, eseista, tłumacz polskiej literatury (w tym
Ryszarda Kapuścińskiego), korespondent „Der Spiegel”, autor m.in. „Sprawy
Filipa Halsmana” i „Opowieści o moim ojcu” (Nagroda Angelus 2007) pokazuje
strach, strach powszechny, strach wiecznych uchodźców, który skrywa prawdę o
środkowoeuropejskim tyglu narodów. Ta część kontynentu to w „Topografii
pamięci” miejsce skażone lękiem, lecz nie winowajców przed karą, lecz ich
ofiar. Na okładce widnieje czarno-białe zdjęcie – trójka dzieci przed altaną
pokrytą winoroślą patrzy w obiektyw. Są dumne, schludnie ubrane, uśmiechnięte,
aparat trzyma pewnie ich ojciec (może stryj). Sielska scena, tylko… każde z
dzieci podnosi rękę w geście faszystowskiego pozdrowienia. Po plecach
przechodzą mimowolne ciarki. To jak słynny kadr z piwnego ogródka w „Kabarecie”
Boba Fosse’a. Pollack odnalazł zdjęcie w rodzinnym archiwum, zgaduje, że
powstało gdzieś w Austrii na kilka lat przed wybuchem wojny. „Topografia
pamięci” to nie tylko literacki reportaż o strachu. Jest o wymazywaniu
wspomnień. Wyparciu przeszłości, którą – z precyzją chirurga odsłania autor –
zdziera kolejne warstwy naskórka – rodzinę o nazistowskich korzeniach, rodzinne
miasto, Austrię, która nigdy nie rozliczyła się z wojennych zbrodni, pogromy i
nacjonalizm Wschodniej Europy.</span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Gdy na ruinach obozu w Gusen austriaccy mieszczanie
budują wille, gdy w Burgenlandzie nikt nie chce wydać zgody na tablicę
upamiętniającą zagładę Romów, Pollack tropi losy swych kolegów: <i>droga, którą
obrał ojciec mojego szkolnego kolegi, wydała mi się przerażająco znajoma.
Studia. Członkostwo w korporacji. Wczesna przynależność do NSDAP. A w Trzeciej
Rzeszy udział w krwawych zbrodniach. </i>Jest w nich coś tchórzliwego i butnego
zarazem. Są jak młody von Trotta z „Marsza Radetzky’ego”.</span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Jednym ze słów kluczy do tej
reportersko-pamiętnikarskiej relacji jest nie tylko „miejsce” (nasze, kulturowo
związane ze społecznością), ale „obcość”. Obcy jest przeganiany, obcy jest
mordowany. „Obcość” to kategoria podrzędna. Jest również „różnorodność”
(wieloetniczność) z symboliczną topografią Galicji. Ale to już świat umarły.
Wizyta w Polsce, gdy zaczął studiować slawistykę, tuż przed 68 rokiem, to
również ostatni moment na spotkanie polskich Żydów.</span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<br />
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">„Topografię pamięci” budują celne, mozaikowe obrazy
– szubienice malowane na ścianach synagogi w Przemyślu w latach 90., niemieckie
zdjęcie z początków wojny z opisem „Martwy. Zastrzelony. Polski morderca” na
portalu aukcyjnym, fotograficzne zapiski z I wojny światowej na Bałkanach,
gdzie w otwartych drzwiach stodoły zgodnie powieszono prawosławnego popa i
ortodoksyjnego Żyda. Oto jest Mitteleuropa ze swą spiralą pamięci.</span></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-297805652353925034.post-85808699494673342672017-12-26T09:14:00.000-08:002017-12-26T09:14:59.344-08:00Dama z szylkretowym pistoletem ("Europejskie kino gatunków")<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Paweł Chmielewski<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: 150%; text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">("Projektor" - 2/2017)<o:p></o:p></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEilTMHScNQTxwyxc7zHVm-OHkc5rJ_FXWPsew5IVW9Im7QUHOkl89lLEWInQ27TexLZEOFu7l08XXi_HFQ0QdnTV5bmac8hTBQX9x3msvxWRbuYyJ5k4MSwX5dy3TJzGtoOS9EfDiOHdj5D/s1600/kino+gatunkow_okladka.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1054" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEilTMHScNQTxwyxc7zHVm-OHkc5rJ_FXWPsew5IVW9Im7QUHOkl89lLEWInQ27TexLZEOFu7l08XXi_HFQ0QdnTV5bmac8hTBQX9x3msvxWRbuYyJ5k4MSwX5dy3TJzGtoOS9EfDiOHdj5D/s320/kino+gatunkow_okladka.jpeg" width="210" /></a></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><b>To jest książka o westernie, wampirach i o musicalu, o
zombie, o gangsterach niejednoznacznych, Martinie Scorsese, Lubow Orłowej,
pewnych perwersjach (od tego, oczywiście zaczynamy lekturę), o bohaterskich
milicjantach, o Francuzie, który stał się samurajem.</b></span></div>
<div class="MsoBodyText" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><b><br /></b></span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Skarbiec zaskakujących historyjek i pikantnych
anegdot, którymi ubarwić można nocne Polaków rozmowy. I 448 stron rzetelnej
wiedzy. Trzy słowa – w skrócie – opisują zawartość „Europejskiego kina
gatunków”. Dama, to wyrafinowanie, piękno, ale i niebezpieczna perwersja czyli
kino obyczajowo-erotyczne. Szylkret – tajemnica, odmienność – to horror,
thriller. Pistolet – film gangsterski, wojenny, western. Zarazem to, być może
nie do końca wyrafinowana, aluzja do mojego ulubionego obrazu o przygodach
Jamesa Bonda i jednego z horrorów Daria Argento, który – pamiętając za
nieśmiertelny dialog o jedzeniu kotów – uznaję za mistrzowskie osiągnięcie
gatunku. Dodam, że reżyser „Głębokiej czerwieni” jest głównym bohaterem eseju
Grzegorza Fortuny Jr. o włoskim kinie grozy.</span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Przed – bardzo skrótowym – omówieniem zawartości
tomu, tylko zacytuję: <i>Kino genre’owe powstające na Starym Kontynencie było
zawsze kinem odważniejszym, nieskrępowanym obostrzeniami cenzury w takim
stopniu, jak kręcone do lat 60. w cieniu kodeksu Haysa produkcje hollywoodzkie.
</i>To fragment ze wstępu Piotra Kletowskiego (redaktora wydawnictwa), który
nad – pionierską na polskim rynku książką – pracował sześć lat. Dwudziestu
filmoznawców (często z ogromnym dorobkiem krytycznym), tworzy panoramę
gatunkowego kina europejskiego, skupioną wokół trzech zagadnień – strachu,
ciała i zbrodni. Zamykający zbiór esej Kletowskiego, stosując figurę
palimpsestu (w literaturoznawstwie to tekst zapisany na innym tekście),
pokazuje jak giganci amerykańskiego kina korzystają z dorobku naszego
kontynentu. Jak F.F. Coppola eksploruje kino włoskie – w „Rozmowie” nadpisując
„Powiększenie” Antonioniego, w „Ojcu chrzestnym” – „Lamparta” Viscontiego. Tu
objawia się właśnie mechanizm, nic szczególnie nowego, wszak Hollywood od dawna
żyje z remake’ów europejskiej sztuki filmowej. </span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Ciekawie wypada tu Skandynawia (mało znana szerszemu
widzowi, poza Bergmanem i von Trierem). Nicolas Winding Refn w artykule Marka
Sfugiera to genialny, politematyczny samouk. Kto wie czy za kilkadziesiąt lat
nie będą o nim mówić jak o drugim Kubricku? I szwedzki horror – anonimowy, lecz
fascynujący (choć szkoda, że tylko krótką notą Maciej Muszalski opisał
najlepszy wśród nich – „Pozwól mi wejść” Alfredsona). Gangsterskie obrazy
Melville’a (Patrycja Włodek), czeska fantastyka (Jan Trzupek), kryminały z
PRL-u (Katarzyna Wajda), radzieckie musicale z lat 30. (Małgorzata Flig) – to tylko
niektóre z gatunkowych odmian europejskiej X Muzy. Bardzo dobrze się czyta
rozważania Łukasza Maciejewskiego nad polskim kinem historycznym, choć, o ile
zgodzę się z oceną, że „Róża” Smarzowskiego to najlepszy film tego nurtu w
ostatnich latach w Polsce, to zdziwił mnie brak znakomitej „Obławy”
Krzyształowicza. </span></div>
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<br />
<div class="MsoBodyTextIndent" style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Verdana, sans-serif; font-size: xx-small;">Wszystko zaczyna się jednak od przerażenia
stworzeniami nocy, bo chyba właśnie horror – jako być może psychologiczny efekt
dwóch europejskich wojen – został w tej publikacji ukazany najpełniej. Zaczynając
nie tylko od niemieckiego ekspresjonizmu (choć zabrakło szerokiej analizy
„najgorszego, aktualnie, reżysera świata” Uwe Bolla), ale też kreśląc tryumf i
upadek hiszpańskiej grozy (Bartłomiej Paszylk) oraz historię brytyjskiej
wytwórni Hammer (Grzegorz Dryja). Eksploracja rejonów mrocznych, gdzie –
cytując klasyka – <i>ciało –, dla zbiegłych lubości</i>, to domena
nieskrępowanego, ale i (przyznaję się do zaskoczenia) żartobliwego kina Tinto
Brassa (Diana Dąbrowska) oraz perwersyjnych ekranizacji markiza de Sade’a
(Paweł Hapka). Książka specjalistyczna, którą czyta się nadzwyczaj łatwo.
Ciekawe jak długo będziemy czekać na tom drugi.</span></div>
Paweł Chmielewskihttp://www.blogger.com/profile/11449442973680606562noreply@blogger.com0