Paweł Chmielewski
("Projektor" - 4/2017)
Grał (zespół)
polską odmianę rock and rolla, czyli muzykę, o której jego instrumentaliści
i wokaliści oraz ich szefowie mieli raczej mętne wyobrażenie. Dysponowali
raptem kilkunastoma płytami standardowymi, przywiezionymi przez marynarzy
Trójmiasta, byli wiernymi słuchaczami Radia Luksemburg, mieli smykałkę do
elektroniki, więc bez kłopotu potrafili z kłębka drutu i magnetofonowych
głośników skonstruować wzmacniacz gitarowy o „piekielnej” mocy piętnastu watów.
To wszystko. Oto mamy opis pierwszej polskiej grupy beatowej – Rhytm &
Blues, debiutującej w marcu 1959. Dokładnie 24 marca. We wtorek.
Ten bardzo plastyczny opis – zresztą cała książka jest
zbudowana w podobnej, wyrazistej, ciekawej dla czytelnika stylistyce –
zaczerpnąłem z publikacji „Trzysta tysięcy gitar nam gra. Historia polskiej
muzyki rozrywkowej. Lata 1958-1973” Dariusza Michalskiego. Autor, dziennikarz
radiowy, publicysta, przez ćwierć wieku dziennikarz muzyczny, w latach 80.
współtwórca telewizyjnego – ostatnio przypominanego, bodaj przez Kino Polska –
„Leksykonu Polskiej Muzyki Rozrywkowej”, opublikował dotychczas dwie monumentalne
części „Historii polskiej muzyki rozrywkowej”. Pierwsza „Powróćmy jak za
dawnych lat…” dotyczyła lat 1900-1939. Druga „Piosenka przypomni ci…”
1945-1958. Po część trzecią – jeszcze przed napisaniem recenzji sięgnąłem –
miesiąc temu – gdy nagle, w kontekście festiwalu opolskiego, padło nazwisko
Jerzy Grunwald. Nazwisko, które poza delikatnym szumem, gdzieś z tyłu głowy,
nic mi nie mówiło. Książka Michalskiego wyjaśnia tajemnicę – w informacjach
medialnych Grunwald pojawiał się jako postać cokolwiek groteskowa, zasłużona
siedmioletnim koncertowaniem wśród Polonii – to lider znanego w latach 60.
zespołu No To Co i kompozytor wielu przebojów.
Początki big beatu w Polsce u schyłku lat 50. (wtedy
nikt tak jeszcze tej muzyki nie nazywał) to – przynajmniej w lekturze – okres
romantycznej „burzy i naporu”. Muzyka rock’n’rollowa (na równi z rodzącym się
kilka lat wcześniej jazzem) jest składnikiem buntu „październikowej odwilży”.
Tak wyrazisty – nie mówię tu o artystycznym – drugi raz uzyska dopiero w latach
80. wraz z festiwalem w Jarocinie. Lata 60. to, „złoty wiek” polskiej muzyki –
pewnie na tle szarawym całego obozu socjalistycznego, kolorowy, rajski ptak.
Każdy z rozdziałów przypomina nam, trochę zapomnianych artystów, słynne (tak
słynne) teksty, które pojawiają się jako istotny element chociażby polskiej
kinematografii. W nurcie sensacyjno-kryminalnym, najważniejsze sceny rozgrywają
się z towarzyszeniem bigbeatowych rytmów. Tak jest w niedocenionym „Zbrodniarzu
i pannie” Lenartowicza ze słynną parą z wajdowskiego „Popiołu i diamentu” –
Krzyżewską i Cybulskim. Czy w nowoczesnych (jak na owe czasy), wkraczających
prawie w dyskotekowe rytmy, „Brylantach panny Zuzy”. Od R&B do początków
lat 70. i eksperymentów SBB, Michalski pokazuje, że w ciągu piętnastu lat –
polska muzyka przeszła rewolucję, która przypomina mi eksplozję z Wysp
Brytyjskich, gdzie od naśladownictwa Presleya dochodzimy do rocka
progresywnego.
„Historia…” zbudowana jest na faktach, cytowanych
anegdotach, ale przede wszystkim rozbudowanych przywołaniach – wspomnień,
wypowiedzi, artykułów prasowych i tekstów piosenek, które wzajemnie się
uzupełniają, komentują. Opowiadają dzieje zespołów i osobowości – Krzysztofa
Klenczona, Michała Burano, wyrastającego ponad nimi giganta – Czesława Niemena,
spotykającego i inspirującego Marlenę Dietrich, nie mogącego – mimo
niesamowitej skali talentu – podbić Francji, zaprzepaszczającego, przez
umiłowanie tekstu norwidowskiego, szansę kariery w USA. Po przewróceniu
ostatniej kartki zaczynamy mieć wrażenie, że wysłuchaliśmy długiej gawędy o
postaciach barwnych, lecz niespełnionych. Klenczon i Niemen są – każdy na swój
sposób – bohaterami tragedii.
Ten sam, rys pękniętej kariery i utraconych, odnoszę
to wrażenie, marzeń, kładzie się cieniem na klubowej awangardzie, naśladującej,
ale i czerpiącej z doświadczeń Cream i Ten Years After. Po prostu, żyjąc w
Polsce, tu zacytuję jeden z podrozdziałów – przy skali ich talentu – rzucali
się z brzytwą na poziomki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz