Podobno żyjemy w czasach efektu cieplarnianego. Jest 22
czerwca, parę stopni powyżej zera, deszcz, przeraźliwy ziąb, świńska grypa w
Malezji, ebola w Ghanie, zakaz sprzedaży margaryny w USA, wymieranie pszczół i
epidemia alzheimera wśród czterdziestolatków. Gdyby jednak prawdziwy, światowy
kataklizm?
Katastrofa przebiegać może wedle dwojakiego
scenariusza. Postapokaliptycznego, z absolutnym rozpadem struktur społecznych,
kręconego w malowniczych krajobrazach zrujnowanej cywilizacji. Podwarianty:
maszyny przeciw ludziom (seria „Terminator”, „Matrix”), ludzie przeciw ludziom
(cykl „Mad Max” lub brawurowa „Droga”). Scenariusz drugi to apokalipsa
niespełniona. Planeta ocalała dzięki grupie śmiałków. Wariant (często)
niezamierzenie humorystyczny, vide ratowanie Ziemi przed ogromną asteroidą w
„Armageddonie” Michaela Baya. Jest również scenariusz trzeci, niekonsekwentnie
trzymający się schematów – „Interstellar” Christophera Nolana. Film tak
przesiąknięty teoriami fizyki teoretycznej, że rodzący pytania o naukową
prawdę.
Kip Thorne, profesor z Politechniki Kalifornijskiej,
przyznaje, że na kinie znał się słabo. W 2006 r. – poproszony o konsultację –
szedł na spotkanie ze Stevenem Spielbergiem, znając tylko „E.T.”. Dopiero po
dziewięciu latach (tyle trwały przygotowania i realizacja) mógł ocenić efekt.
Nawet najbardziej zafiksowanym naukowcom polecam przeczytanie rozdziału
wstępnego, historii powstania filmu, zmian scenarzystów, fanaberii prezesów
wytwórni, uporu Nolana.
„Interstellar” zrzucił klątwę wielkich, nieudanych
superprodukcji SF ostatnich lat. „Prometeusz” raził naiwnością i nachalną
metafizyką, przede wszystkim w relacji do wcześniejszych filmów Ridleya Scotta
(„Łowca androidów”, „Obcy, ósmy pasażer Nostromo”), na „Avatarze” można było
usnąć z nudów. Obraz Nolana łączy apokaliptyczną wizję umierającej Ziemi
(epidemia zarazy niszcząca rośliny jadalne) z podróżami kosmicznymi w
poszukiwaniu nowego domu. Stawia też pytanie o sens tych podróży – przede
wszystkim dla samych wędrowców.
Wyprawa tunelem czasoprzestrzennym na planety Miller,
Manna i Endurance, w pobliżu czarnej dziury Gargantui zostaje bardzo
precyzyjnie i – jak na fizyka teoretycznego – przystępnie wyjaśniona przez Thorne’a.
Od tego, co możliwe i w filmie prawdziwe do ujawnienia hipotez i idei
nieprawdopodobnych dla współczesnego człowieka. Łącznie z rozważaniem na temat
wyglądu i sposobów komunikacji zaawansowanej cywilizacji pozaziemskiej.
Podróż Coopera (dla niego chwila, dla bliskich prawie
wieczność) nie ma tak skrajnie pesymistycznego wydźwięku jak „Powrót z gwiazd”
Lema. Hollywood nawet w apokalipsie odnajduje nadzieję. Metafizyka – chociażby
kadry nawiązujące do renesansowego malarstwa – w przypadku Nolana nie razi.
Fascynujące są rozmowy – zapisane w książce – grupy naukowców ustalających
powód zagłady naszej planety, od patogenu do idealistycznych prób cofnięcia
globalnego ocieplenia.
Kip Thorne kroczek po kroczku pokazał symbiozę nauki i
sztuki w kinie SF. To jeden z powodów (reszta w druku) dlaczego czasem warto
być fizykiem.
Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 4/2015)
Kip Thorne, „Interstellar i nauka”, s. 366, Prószyński i
S-ka, Warszawa 2015.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz