środa, 9 listopada 2016

...chaos prawie nie do ogarnięcia (XV Przegląd Teatrów Alternatywnych)

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 6/2015)
A wszystko [niestety] skiełbasiło się nagle... Teatry niezależne wyczuwają ten nerw, to coś, co w powietrzu wisi. Widz o tym nie mówi, udaje, że nie myśli. Ktoś inny ma za niego chaos współczesnej, globalnej wioski zdefiniować, obłaskawić i odesłać gdzieś daleko.
Fot. Wojciech Habdas
To skiełbaszenie [prawie] powszechne w wycinkach i fragmentach, pojedynczych partyturach, pokazało siedem zespołów podczas XV Przeglądu Teatrów Alternatywnych w Bazie Zbożowej zorganizowanego przez Stowarzyszenie Artystyczne Teatr „Ecce Homo”. Ten przegląd był rodzajem cezury, pokazał jak istotny – również w teatrze alternatywnym – staje się dyskurs, nawet ironiczny, z symbolami i modelem kultury masowej.

Jakiego pięknego syna urodziłam

Już analizując „Tytusa Andronicusa” w „Szekspirze współczesnym” Jan Kott napisał, że na scenie pada tyle trupów, że krew zaczyna prawie obryzgiwać widzów, a gdyby dramat rozpisano jeszcze na szósty akt, to zaczęto by wyżynać dwa pierwsze na widowni. Dramat rodzinny to nie jest pomysł naszych czasów. Zacząłem od cytatu z „Nowego Wyzwolenia” Witkacego. Klasyczni dramaturdzy rodzinną waśń rozstrzygali mieczem, sztyletem, trucizną. Naturaliści, a za nimi Witkacy udoskonalili metodę. Przeciwnika już nie mordujemy (a jeśli już to cokolwiek groteskowo), lecz prowadzimy z nim wyniszczającą, wyrafinowaną grę psychologiczną.
Dlaczego Witkacym zaczynam? Jego „Matka” to nie tylko archetypowy przykład pisarskiej realizacji kompleksu Edypa, ale chyba jeszcze bardziej – poprzez postaci Janiny i Leona Węgorzewskich – model toksycznej relacji rodzinnej. Compania Teatralna Banda Oszustów czyli Caryl Swift i Marcin Bortkiewicz po raz pierwszy swoją wariację (nazywaną niesmaczną w czterech koszmarnych częściach) na temat dramatu Witkiewicza (w reżyserii Stanisława Miedziewskiego) pokazali w 2003 r. (dwa lata później na kieleckim przeglądzie). W ich wersji – „Das Kűchendrama” – to nieustanny dialog dwóch postaci, wyniszczający, alkoholizowany, perwersyjnie-ekshibicjonistyczny. Widz pozostaje z pytaniem czy kochać się bardziej można nienawidząc? Matka wciąż z pretensją mogłaby powtarzać (to motyw wędrowny dramaturgii Witkacego) jak pięknego syna urodziła i jak nic z niego nie wyszło. On mógłby – wzorem pewnego bohatera kiepskiego westernu, Johny’ego Ringo – do wszystkich mieć żal, że na świat przyszedł. Dlaczego Witkacym zaczynam? Bo trochę jest z niego, jakiś odprysk w „Saksofoniście” Jarosława Filipskiego z Teatru From Poland z Częstochowy. U twórcy teorii „Czystej Formy” pojawia się to marzenie za dawną epoką, gdy nawet postaci dramatu były prawdziwsze, wzbudzały radość i drżenie. Bohater „Saksofonisty” – daleko mu rzecz oczywista do Janiny Węgorzewskiej – z wyrzutem mówi o aktorskiej karierze swojej i swego syna. To dziwne, nie toksyczne, lecz witkacowskie trochę.
Siedem lat temu Marcin Bortkiewicz przygotował z aktorami Teatru Ecce Homo spektakl powarsztatowy „Chlust witkiewiczowski”. To było otwarcie zespołu na nowych aktorów, przetarcie, pokaz szaleństwa w stylu autora „Metafizyki dwugłowego cielęcia”. W tym roku do pomysłu powrócił. „Wieczór ekscentryczny” to tekst złożony w fragmentów „Nowego Wyzwolenia”, „Mątwy”, „Onych” i „Bzika tropikalnego”. Na scenie występuje siedemnaście osób (w tym reżyser w roli papieża Juliusza II z „Mątwy”) i mamy egzemplifikację „Czystej Formy” – zaskoczenie, dziwaczność i wyjątkowość bohaterów, przeświadczenie o śmierci sztuki, cywilizacji, nadchodzącej rewolucji. Postaci prześcigają się w ekscentrycznych zachowaniach, ucieczka w dziwaczność i perwersję – cokolwiek rodem z bulwarowych romansów i z właściwą dla Witkacego kpiną z młodopolskich norm – jest niczym innym jak odtrutką na mieszczańsko, porządne życie. Bortkiewicz nie odmówił sobie odniesień filmowych, w finale pochodu-snu, odnosząc się do Bergmana.
Ten pochód wątków i postaci ekscentryczno-typowych – pozostańmy w duchu Witkacego – król Hyrkan IV z Hyrkanii (postać czysto z literatury SF), Zabawnisia, artysta perwersyjny przez matkę zdławiony Florestan Wężymord, artysta niedoszły, filozof, a w końcu szczęśliwy tyran Paweł Bezdeka, Sidney Price, poeta nowoczesnej ekonomii i boss kompanii handlu kawą i kauczukiem Ryszard Golders tworzą barwny, dekadencki krajobraz. W finale zginąć muszą, bo chaos jest już nie do zniesienia. A co z chaosu się wyłoni?

W telewizji pokazali

Idol, po wielkich sukcesach, na tarasie w Portugalii, z przesłodkim widokiem przychodzi – no chyba tak ją można nazwać – wyznawczyni jego kultu – Grażynka. Z pamiętniczkiem, jeszcze ze szkolnych czasów, pełnym cytatów. Idol – już prawie czekam, aż powie: Czy ktoś dotyka twarzy Adamczyka? prześciga się w trawestacjach – żeby wymienić tylko niektóre – z „Pulp fiction”, „Arizona dream”, „Dzikości serca”. To jedna z „Partytur rzeczywistości” Teatru Porywacze Ciał. Katarzyna Pawłowska i Maciej Adamczyk zaczynają od monologów na tle drgającej linii oscyloskopu – dowodu na metafizyczną naturę świata czy potęgę nauki, niepowtarzalną boskość natury czy racjonalną analizę kosmosu – dwie partytury, dwa modele odpowiedzi i reakcji na chaos.
W szeregu scen pokazują zestaw popkulturowych matryc – od telewizyjnego wywiadu z „ciekawym człowiekiem”, panem Bernardem, przez telenowelę, pokaz kilku technik teatralnych – klasycznej, awangardowej i w stylu Sarah Kane, do parodii kulinarnego show i deathmetalowego koncertu. Ośmieszają i są autoironiczni. Prowadzą z widzem grę. „Partytury...” to spektakl kampowy. W każdym z nas tkwi trochę umiłowania do kiczu. Wielki idol – tak jak właścicielka notesika pełnego „złotych myśli” – słucha ABBY. Nawet o sprawach poważnych można dziś mówić tylko poprzez drwinę. Takie trochę dziwne czasy. Bo najważniejszą ze sztuk jest sztuka karnawału.
Szkolny Teatr Kaprys z Łap (w ich przypadku szkolny to komplement odwołujący się jeszcze do pięknej tradycji oświeceniowej) sięgnął do tekstów opowiadań Sławomira Mrożka („Koszmar Sławomira M.”) i przede wszystkim Juliana Tuwima. „Kariera Johna Nobody” to opowieść z groteskowym finałem o zredukowanym urzędniku bankowym, który postanawia sprzedać swoje samobójstwo stacji radiowej. Medialna i reklamowa histeria pokazuje, że szał „The Voice...” of coś tam i inne tańce z proszkami, to wcale nie jest pomysł naszych czasów i oscarowej „Sieci” Sidneya Lumeta.
Jarosław Filipski w swoim monodramie sięgnął najpierw do wzorca teatru interaktywnego – inscenizując konferencję z wielkim mistrzem aktorskim – „tworząc” z widzów dziennikarzy wyimaginowanej konferencji prasowej. „Saksofonista” to nie tylko ironiczna historia życia Jerzego S. (Stuhra), którego wypowiedzi, styl bycia, wybrane role doskonale, telewizyjną pozę doskonale zainscenizował. Monodram jest opowieścią o tragicznym losie aktora, o kabotyństwie tego zawodu, balansującego między wzniosłością i śmiechem. Próbującego – jak Feuerbach ze sztuki Tankreda Dorsta – ubłagać i uwieść reżysera. Zdobyć upragnioną rolę.

Psychodramy rzeczywistości

Gdy każdy z wcześniejszych spektakli zamykał się w ramie – posłużę się tutaj jeszcze kodyfikacją antyczną – komedii: czy to ironicznej, czy kabaretowej czy czystego kampu, to dwa spektakle – „Pokojówki” Teatru Fieter z Ozimka (reż. Robert Konowalik) i monodram „Diva” Wiolety Komar mówiły o tragicznej kondycji człowieka.

Monodram w reżyserii Stanisława Miedziewskiego oparty został na tekście Magdaleny Gauer. Ten sam tekst stał się kanwą „Nocy Walpurgii”, debiutu fabularnego Marcina Bortkiewicza (o filmie piszemy na s. 36). To jest spektakl o zagładzie Żydów, ale nie jest to spektakl banalnie martyrologiczny. Stojąca w jednym miejscu Wioleta Komar gestem, mimiką, modulacją głosu przywołuje obrazy z Oświęcimia i getta łódzkiego, z kasyna oficerskiego i prywatnego domu komendanta, gdzie młode tancerki, śpiewaczki, aktorki najlepszych scen Europy Zachodniej musiały zabawiać pijanych żołnierzy. Mimo zabarwionych drwiną fragmentów, opisujących powojenne awangardowe inscenizacje i absurdalne (w pojęciu Polaka) propozycje i pytania reżyserów o ten dziwny tatuaż (obozowy numer), pomimo tego, jest „Diva” opowieścią z otchłani.

Robert Konowalik przygotował inscenizację najsłynniejszej jednoaktówki Jeana Geneta. „Pokojówki” to dziś nie tylko dramat ważny w rozwoju XX-wiecznej sztuki, ale dramat-znak, dramat-symbol awangardy i teatru absurdu. Na równi z „Nosorożcem” Ionesco i „Końcówką” Becketta. Podejmuje – w formie typowej psychodramy – jedną z obsesji (to może złe słowo), najistotniejszy z tematów współczesnej dramaturgii – opresyjność systemu, wchodzenie i wychodzenie z ról społecznych. Jest metaforyczną przypowieścią o tyranii. Dwie siostry, służące (w tych rolach Małgorzata Kałuzińska i Anna Bereźnicka) odgrywają seans miłości i nienawiści – do siebie nawzajem, do swej pani. Dość hermetyczny tekst i ascetyczna scenografia każą się zastanowić. Co myśli sobie w duchu emigrantka z Białorusi lub Ukrainy, która „pomaga w sprzątaniu” lokatorce podwarszawskiej willi lub celebrytce z apartamentowca?

Przegląd to nie tylko...
... spektakle teatralne. W tym roku był to premierowy występ kabaretu „Bez próby” stworzonego przez trzech aktorów Ecce Homo: Michała Pustułę, Karola Górskiego i Piotra Skrzypczyka oraz dwie wystawy. Monika Sochańska zaprezentowała cykl czarno-białych, klimatycznych zdjęć z cyklu „Ciemna strona teatru” oddających trochę mroczną i tajemniczą aurę prób i przedstawień. „Piątek trzynastego” – interdyscyplinarna prezentacja Stowarzyszenia Twórczego „Zenit”. Niżej podpisany przygotował kilka fototekstów ukazujących wybrane zagadnienia kryptoarcheologii. Na wystawie pokazano kilka wybranych zdjęć Tomasza Kozłowskiego z serii ukazującej aktorów Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach (szerzej por. s. 15) oraz czarno-biały cykl reportażu prowincjonalnego (trochę w stylu lat 70., nie tylko za sprawą tematyki, ale i sposobu patrzenia na bohaterów zdarzeń, a nawet ich gestów i ubioru) Leny Kolasy i barwne fotografie Agnieszki Łuczyńskiej ukazujące – w charakterystycznej dla autorki technice nakładania poszczególnych kadrów na matrycy aparatu i łączenia ich z tłem malarskim – małe gliniane rzeźby, postaci w trakcie „stawania się”, jeszcze nie ukształtowane, pełne krzyku i bólu. Robert Kolasa wystawił kilkanaście rysunków satyrycznych, czasem będących nawet krótkimi komiksami, będących swobodną, nawet anarchizującą zabawą z konwencjami języka, które dopiero w zderzeniu z obrazem pokazują prześmiewczy i absurdalny kształt naszego świata, jednego, szalonego cyrku, wypełnionego mitami kultury masowej i żartami dnia codziennego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz