Superbohaterowie to nigdy nie była moja bajka. Albo
inaczej – była w sposób bardzo ograniczony. Do większości „facetów w trykotach”
mam stosunek letni. Na szczęście książka Łukasza Kowalczuka o wydawnictwie
TM-Semic nie tylko o nich traktuje. Najważniejszym tematem publikacji jest
zupełnie co innego.
Doskonale rozumiem fascynację dziewięcioletniego
autora pierwszymi zeszytami o Punisherze, Hulku i X-Menach. Parę lat wcześniej
sam kupowałem „Relax”. Historie superbohaterów traktuję dziś jako ciekawy
materiał narracyjny dla produkcji filmowej. Doskonałej, jak w przypadku
„Batmana” Tima Burtona, dobrej – serii o Spider-Manie (z wyraźnym wskazaniem na
czwartą część) czy niestrawnych ekranizacji Supermana. Dlatego przeszedłem obok
zeszytów wydawanych przez TM-Semic w latach 90. z obojętnością.
Kowalczuk najpierw kreśli tło społeczne i polityczne
powstania pierwszych opowieści o superherosach, charakteryzuje najważniejsze
wydawnictwa, okoliczności publikacji w warunkach obowiązującego Kodeksu
Komiksowego (jeden z wariantów bardziej znanego Kodeksu Filmowego Haysa, który
wskazywał co wolno, a czego nie wolno twórcom danej dziedziny sztuki),
przekraczania i obchodzenia jego moralnych zakazów. Słowem, zaczynamy od
krótkiej prezentacji świata DC-Comics i Marvela.
To ciekawy rozdział książki, ale bynajmniej nie
najważniejszy. Najistotniejsze w pracy Łukasza Kowalczuka są pytania i próby
odpowiedzi na nie. Dlaczego komiks w Polsce się sprzedawał? Dlaczego teraz się
słabo sprzedaje? Dlaczego upadło tak potężne wydawnictwo? Dzieje sukcesu i
klęski TM-Semic to nie jest tylko opowiastka dla wielbicieli „historyjek
obrazkowych”. To studium przypadku. Fragment większej narracji o początkach
kapitalizmu w Polsce.
Zaczęło się w 1990 r. Firma, o której jest ta
opowieść zostaje założona przez kapitał skandynawski. Komiksy, jakością druku,
nie odbiegają od wydawanych np. w Finlandii. Zostaje zachowany format
amerykański (16,8x26 cm). Czytelnicy wykupują zeszyty, ale krytycy... Maciej
Parowski (po latach wycofał się z tego stwierdzenia) pisze, że TM-Semic
proponuje papkę zamiast ambitnego, europejskiego komiksu. Brak tłumaczy
znających nie tylko uniwersum świata superbohaterów, ale nawet amerykańskiej
popkultury. Współpraca i dystrybucja poprzez RUCH jest groteskowa. Nie tylko z
nim. Przytoczę jedno ze wspomnień: Zamówione w Stanach diapozytywy
otrzymywaliśmy nie bezpośrednio, lecz z Irlandii (...) Zadzwonił do mnie Janusz
(...) „Marcin, nie ma filmów”. Pytam się” „Z jakich przyczyn?” „Zatrzymali je
na cle, bo nie ma kur... jakiejś gumowej pieczątki”. (...) zapierdzielam z
Żoliborza na Okęcie o drugiej w nocy (...) Tzw. Pani na cle, nawet, jeśli była
młoda wiekiem, nie ma bladego pojęcia, jak zaklasyfikować przesyłkę, bo co to w
ogóle są te całe komiksy. Nie mieszczą się w posiadanej przez nią tabeli. To
już nie praca naukowa, ale bardzo ciekawy reportaż literacki. Dlatego opowieść
Kowalczuka tak dobrze się czyta. Wróćmy jednak do sedna.
Jest dobrze. Jest nawet bardzo dobrze. Nakłady
niektórych zeszytów sięgają 100 tys. Około 1993 r. pojawiają się pierwsze
krytyczne głosy. Za dużo tych zeszytów, trzeba bardziej dbać o jakość –
pojawiają się głosy. W 1996 r. bankrutuje Marvel. Historie zaczęły być tak
niedorzeczne, że amerykański czytelnik przestał je kupować. Mnogość bohaterów
prowokowała chaos. Wydawnictwa wywindowały honoraria rysowników do
niebotycznego pułapu. Rynek pada. Odpryskami dostaje TM-Semic. To początek
końca. Polski gigant i monopolista przestaje zwracać uwagę – to trochę paradoks
– na wymagania klienta. Kiepskie, czwartorzędne, absurdalne albumy nie
sprzedają się. Polski czytelnik staje się wybredny.
Kilka lat to niby mało, ale i bardzo dużo. Na
Zachodzie wchodzi lepszy druk cyfrowy, ładniejszy papier. TM-Semic nie
inwestuje w jakość. Gdy pojawia się konkurencja – Egmont, potem „Świat
Komiksu”, nasz bohater już ledwo dyszy. W 2000 r. upada.
Nie pojawia się w wydawnictwie argument – według
mnie istotny – że kolekcjonowanie komiksów w Polsce to pasja równie kosztowna
jak zakup albumów malarstwa. To kolekcjonerstwo prawie ekskluzywne. Książka
Łukasza Kowalczuka przynosi czytelną konstatację. Powrotu do czasów TM-Semic
(dla starszych – „Relaxu”) nie będzie.
N koniec nie mogę sobie odmówić kilku cytatów z
forum prowadzonego przez wydawnictwo:
Kim jest facet z reklamy na stronie 14 Supermana
7/91?
Drogi Supermanie! Piszę do Ciebie, bo lubię Twoje
komiksy. W tych komiksach podobają mi się obrazki i lubię Twoje przygody.
Czy istnieją miasta Gotham i Metropolis? Jeśli
tak, to czemu nie znalazłem ich w atlasach?
Paweł Chmielewski
(recenzja - magazyn "Projektor" 2/2014)
Łukasz Kowalczuk, „TM-Semic. Największe komiksowe
wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce”, s. 192, Wydawnictwo Centrala,
Poznań 2013.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz