Paweł Chmielewski
("Projektor" - 2/2017)
Czesi mają jednak odrobinę lepiej. Trochę bardziej z boku
i mają Szwejka. Historię może mniej heroiczną, ale stolicę nie w kawałkach i
kino bardziej surrealistyczne. Franza Kafkę i okultystów. Nawet ich prezydent
spotkał się z Rolling Stonesami.
Słabą mam wyobraźnię, ale nasi wybrańcy narodu na
mapie muzycznej rozkładają mi się od disco polo w porywach do opery Moniuszki.
Polski polityk z Sidem Viciousem, Ianem Andersonem czy Alanem Pricem to jak
spotkanie bliskie co najmniej czwartego stopnia. A Vaclav Havel stał w
dzinsach, palił papierosa i gawędził z Mickiem Jaggerem i Keithem Richardsem.
Był naturalny. Dla świata zewnętrznego stał się na pewno atrakcją –
opozycjonista, więzień polityczny, eseista, dramaturg, polityk, dla którego
garnitur był zbędnym i uciążliwym przebraniem. Wyobrażam sobie taką scenę –
Londyn, polski minister chowający się w pokoju, a Havel zaśmiewa się z dowcipów
Petera Gabriela (to ten od ścieżki dźwiękowej „Ostatniego kuszenia Chrystusa”),
gdzieś obok mógłby się też przechadzać Elton John. Havel był zdystansowany, jak
prawie cała czeska kultura (może z wyjątkiem Karela Gotta), autoironiczny.
Ukazał się właśnie po polsku pierwszy, pełny przekład jego „Utworów
scenicznych”.
Już otwierające tom „Garden party” (1963) pokazuje
fascynację autora teatrem absurdu. Wielokrotnie powtarzane sceny, tylko z
drobnymi zmianami, dialogi „obok” rozmówcy, które toczy rodzina Pludków – w
istocie nic nie znaczące, podskórne, bo nie wypowiedziane wprost poczucie
zagrożenia, nadpisane nad – zapośredniczoną językiem ezopowym – sytuacją
sceniczną, w której „robiący karierę” młody Hugo Pludek (reprezentant
burżuazyjnej klasy średniej) w Urzędzie Likwidacyjnym i Służbie Moderatorskiej,
które po chwili z oddaniem likwiduje. Ujęte wreszcie w ironiczny nawias
zakończenie – bezpośredni zwrot do publiczności, podkreślenie, iż oto jesteśmy
w sytuacji teatralnej, wykreowanej – to wszystko ma w sobie coś z klimatu
„Pluskwy” Majakowskiego, dramaturgów zachodnich tworzących w latach 50. i 60. –
Harolda Pintera, Eugene’a Ionesco. Dwie wersje „Anioła stróża” (jednoaktówka,
1964 i słuchowisko 1968) to groteskowa scena spotkania wybitnego pisarza z
wielbicielem (a w trakcie dialogu zostaje zasugerowane, reprezentantem urzędu).
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że nasz wspaniały, podziwiany
literat ma zbyt wielkie uszy. Zaś szczęście osobiste, szczęście narodu opierać
się nie mogą – na wyhodowanych wbrew ewolucji – zbyt wielkich uszach.
Tak oto powoli zbliżamy się do schyłku pierwszego
okresu twórczości Havla. Drugi, lata 70. naznaczony działalnością opozycyjną,
to przede wszystkim słynne jednoaktówki: „Audiencja”, „Wernisaż” (obie 1975),
„Protest” (1978), spięte postacią „zredukowanego” inteligenta Ferdynanda Wańka.
Świat jest z gruntu dobry, najlepszy jest może pan
Browarnik, ale prawdę powiedziawszy on też świnia. Te słowa mogłyby padać w
„Audiencji”. Osoba Wańka jest ściśle wpisana w kontekst polityczny czeskich lat
70., gdy nieprawomyślnych artystów kierowano na reedukację do pracy fizycznej.
Waniek usiłując ocalić godność w tym świecie małych, dość paskudnych ludzi, nie
godzi się na propozycję pisania donosów (na samego siebie – ten surrealizm
będzie znakiem rozpoznawczym autora „Largo desolato” do końca), by ocalić
święty spokój pracowników browaru. W warstwie konstrukcyjnej Havel nie odrzuca
rozwiązań wypracowanych kilkanaście lat wcześniej. Kwestia Lepiej podtaczać
niż toczyć, całe sekwencje scen wracają jak refren.
Ten sam Waniek w jednoaktówce „Wernisaż” zaproszony
zostaje do znajomych, zadowolonych mieszczan czeskiej „małej stabilizacji”
(znamy ten klimat z bardzo popularnych – również w Polsce – seriali „Kobieta za
ladą”, „Pod jednym dachem” itd.). Gorzki nonkonformizm Wańka stał się
charakterystycznym stemplem dramaturgii Havla. Nawet w ostatnim tekście
„Odejścia” (2007) – skonstruowanym jako „teatr w teatrze”, z Głosem/narratorem
komentującym wydarzenia sceniczne – choć nie ma już klimatu (posłużę się
terminem z polskiej krytyki) małego realizmu, charakterystycznego dla
literatury demoludów szóstej i siódmej dekady ubiegłego wieku, to rozpisana na
pięć aktów historia ustępującego kanclerza jest wciąż opowieścią o idyllicznym
świecie, który skrywa niejedną, oślizgłą tajemnicę. Nie bez powodu pojawia się
– w tym pożegnalnym dla wielkiego pisarza i człowieka – utworze scenicznym,
cytat z „Wiśniowego sadu” Antoniego Czechowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz