Paweł Chmielewski
("Projektor" 3/2018)
Amerykańska (anglosaska) poezja rockowa – jak trafnie stwierdza Filip Łobodziński w posłowiu do tomiku „Tańczę boso” Patti Smith – w zasadzie nie istnieje w przekładach na język polski. Wyjątkiem jest Leonard Cohen, traktowany pewnie jako pisarz, czyli ktoś „w lepszym gatunku”, niż rockman i w końcu autor ścieżki dźwiękowej do filmów guru niezależnego kina – Roberta Altmana. Całkiem nieźle mają się bardowie francuscy i oczywiście Rosjanie.
Wyrwę w kulturowej świadomości polskiego czytelnika starają się wypełnić: wydawnictwo Czarne publikujące prozę Smith, wywiady z gwiazdami punk i postpunku oraz – przede wszystkim – Biuro Literackie, które po ubiegłorocznym „Dusznym kraju” Boba Dylana, wydało wspomnianą Patti, „Tarantulę” Dylana i „Pieśń torby na pawia” Nicka Cave’a. Pełne metafor, zaskakujących skojarzeń, zanurzone w kontekstach literatury, malarstwa, filmu, ukazują każdego z autorów w ciągu tradycji – od Chaucera, średniowiecznych minstreli, Blake’a, romantyków znad Jezior, symbolistów, do Audena i Ginsburga. Tradycji, która stawia ich – być może – w ciemnym nurcie, lecz nurcie wciąż żywym, pokazując, że są poetami życia, w nieustannym kontakcie z publicznością, mieszającymi to, co niskie z wysokim, mówiącymi o sprawach trywialnych i wzniosłych – o natchnieniu, ale i burczącym z głodu brzuchu, o boskich nakazach, lecz i rudych lokach mijanej w zaułku dziewczyny. Takim był bard Wielkiego Kryzysu Woody Guthrie, ale również Franciszek Villion i czarujący przy ognisku, strudzonych wędrowców z Attyki, pieśniarz o imieniu Homer.
Tomik Patti Smith, autorki przełomowego albumu „Horses”, czy pieśni, którą odrzucił (i pewnie żałował potem tego przez lata) Bruce Springsteen – „Because the Night”, składa się zaledwie z dziewięciu kompozycji – od parafrazy „Glorii” Vana Morrisona do, inspirowanej „Mistrzem i Małgorzatą”, króciutkiej „Banga”. Uzupełnieniem są zdjęcia wokalistki wykonane przez Franka Stefanko i faksymile rękopisów. Banga – tytułowy bohater płyty, wydanej przez poetkę po kilkuletniej przerwie, to pies, jedyny prawdziwy (poza Jeszuą Ha-Nocri) przyjaciel prokuratora Poncjusza Piłata, chyba najtragiczniejszej postaci wielkiej powieści Michała Bułhakowa. Piosenkę o wierności, bardzo w rytmice, bliskiej rosyjskiemu duchowi, zapełniają obrazy bezpośrednio przywołujące literacki oryginał. Kończąca utwór i książkę fraza, daje wyobrażenie o plastycznej wyobraźni Patti Smith – siedzący w samotności na tronie, pod palącym (to paradoks) promieniem księżyca, nie pozwalającym zasnąć i pozbyć się rozsadzającego czaszkę bólu głowy – skazany przez historię na wieczne potępienie – Piłat, zostaje naszkicowany, poprzez reakcje wiernego psa. Ten element przebaczenia – kończący opus magnum Bułhakowa – ma tu podobny wymiar, lecz odmienny rysunek. Ukazuje autorkę „Autobusu linii M”, jako poetkę trawestującą i szatkującą literacką tradycję – Rimbauda, Kennera i Hendrixa. Więc oto w białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika, prokurator Judei i jego wierny Banga: W noc samotności/ ścieżki złoty pył/ noc to jest kundel/ uwierz albo giń.
„Tarantulę” Boba Dylana można czytać – lecz zdecydowanie tego nie polecam – w oderwaniu od najbardziej znanych utworów „Mr. Tambourine Man”, „Like a Rolling Stone”, „All Along the Watchtower”, bo laureat literackiej Nagrody Nobla z 2016 r., to wprawdzie kameleon – przynajmniej o sześciu twarzach – ale twórczość poetycka, eseistyczna i prozatorska jest dziełem homogenicznym. Nie będę klasyfikował „Tarantuli” gatunkowo – czy to poetycka proza, esej liryczny, przeplatany wstawkami mowy wiązanej. Nieskrępowany strumień słów na wolności – strumień świadomości – przypomina doświadczenia beatników (chociażby „W drodze” Kerouaca) i jest rodzajem małej, amerykańskiej epopei. Przechadzkę w gąszczu słów ułatwiają (troszeczkę) przypisy i komentarze Filipa Łobodzińskiego, tłumacza zarówno Dylana, jak wspomnianej wcześniej Patti Smith, która – to taka mała ciekawostka – pojawiła się na gali noblowskiej w zastępstwie autora „Blowing in the Wind”.
Oto stylistyczna próbka z „Tarantuli”: syn wampira otacza ramieniem betsy ross – on & jego koledzy z towarzystwa: Bożek Deszczu. Burt Medykament. Prezydent Puc. Kwietna Pani & Pawiańcio… wszyscy razem rzekli „szczęśliwego nowego roku, elmer & jak tam żona, cecile?” & tak udało im się wejść na przyjęcie za darmo… już na przyjęciu Burt stał sobie z wykałaczką wbitą w kark i obserwował doktora… („Konfederacka zgrywa z króla Arrturowego prymitywa”). Ten słowotok, jakby wycięty z monologu postaci późnych dramatów Samuela Becketta, chociażby Winnie ze „Szczęśliwych dni”, to słowotok pozorny. W tak zbudowanej epifanii Dylan ironizuje na temat jednego z przyjęć nowojorskiej (może kalifornijskiej) society, a ta ironia szybko przepływa ku tekstowi czysto poetyckiemu, z bardzo konkretnym przesłaniem, tak charakterystycznym dla lat 60.: proszę mi przetłumaczyć ten fakt, doktorze/ blorgus: a fakt jest taki: musimy/ być skłonni umrzeć za/ wolność (koniec faktu), a ja o tym/ fakcie wiedzieć chcę, co następuje, czy/ mógł to powiedzieć hitler? de gaulle? pinokio? Ten liryczny manifest (nie-manifest) podpisuje Ferdek Ciamajda (w oryginale angielskim komiksowa postać Popeye). Gdzie indziej ważkie pytania stawia Plastuś, Zorba Borba. Dylan ukryty za postacią błazna, dziecinnego bohatera, zabieg dobrze znany czytelnikom jego tekstów poetyckich. Bo błazen, choć niepozorny, może znacznie więcej. Jak tarantula strzykać – prawdą – trucizną dla ludzi najgroźniejszą.
„Pieśń torby na pawia” australijskiego barda Nicka Cave'a to literatura wysokiej próby. W jakimś sensie, inny wariant egzegetyczno-leksykalnej wędrówki Boba Dylana. Szaleńczy, nietypowy i wspaniały dziennik podróży po Stanach Zjednoczonych. Pełen mięsistych obrazów, fantastycznych metafor – jak rozbudowana, tytułowa impresja z wizją lotniska w Detroit, pełnego fruwających torebek foliowych. I spod świątyni masonów w stolicy Michigan, która jest teraz bankiem lub galerią sztuki lub siedzibą agencji ubezpieczeniowej (kiedyś wiedziałem), podąża na most graniczny, gdzie stoi młoda, czarnoskóra dziewczyna szykując się do skoku. Te torebki powracają w Louisville i Minneapolis, powraca gotująca się do skoku dziewczyna, lecz jeśli nie ona, to John Berryman (autor „Pieśni snu”) – Gdzie poeta , stojąc na wysokości, omawiał z przyjemnym trawiastym brzegiem/ Subtelną różnicę między lataniem a spadaniem. Obsesyjne kadry z odciętą głową. Cave śniący o odciętej głowie po nieudanym telefonie do żony (zakamuflowany wątek biograficzny pozostawiam do wyśledzenia czytelnikowi), Cave odcinający własną głowę, przed lustrem przy porannej toalecie. Trupy Indian i krwawe pole, i bizony oskórowane przez „Buffallo Billa” Cody’ego. Stałe punkty i figury (śmierci, samozniszczenia, wstrętu) przeplatają literackie refleksje autora, opisy koncertowych tras, mijanych miejsc. „Pieśń torby na pawia” to pozornie, ledwie pozornie chaotyczna opowieść podróżna (gatunek tak popularny w minionych wiekach, lecz w Europie zanikający) – misternie utkana, jak koronkowa sieć malutkiego pajączka wokół, nawracających metafor i symboli.
Przewrotne obrazy buduje pieśniarz – niby oparte na znanych schematach – opozycji śmierć-sztuka. I w ten schemat wkłada wizerunek Johny’ego Casha, który ślepy prawie, bezwolny jak kukła, z niedowładem rąk i nóg, bierze do ręki instrument, aby zmartwychwstać i dać koncert. I zna kompozytor „Where The Wild Roses” zdrowych, młodych mężczyzn, którym w dłoniach instrument umierał. „Pieśń…” jest i przewodnikiem frenetycznym, i podróżą – wraz z autorem – w głąb świadomości. Pełnym pięknych i ekscytujących obrazów Ameryki. Jak „Tarantula”, jak „Tańczę boso” – hipnotyzuje słuchacza. Pod warunkiem równoległego przeczytania wybranych płyt z dyskografii świętej-przeklętej trójki.