Paweł Chmielewski
("Projektor" 1/2017)
Celowo zaczynam od tytułu najważniejszej, trzeciej w
dorobku, płyty The Clash (1979). To było apogeum – prawie dwudziestoletniej –
dominacji kulturowej Londynu. Potem zaczyna się już powolne wygaszanie, od
śmierci Iana Curtisa i założenia przez jego kolegów New Order i największego
sukcesu „Blue Monday” (1983). Muzyczne, literackie, teatralne, glamourowe
centrum – głównie za sprawą disco i hip-hopu przenosi się za ocean.
Na razie jesteśmy w roku 1967 – od ponad dekady panują
w kinie i teatrze „młodzi gniewni”. Ich papież John Osborne jest już prawie
klasykiem, laureatem Oscara za scenariusz. Beatlesi i Stonesi wywołują
histeryczne szaleństwo tłumów. Roman Polański jest uwielbianym przez tabloidy
celebrytą, wszyscy o nim mówią, chociaż „Wstręt” (którego seans stał się
początkiem głośnego romansu Marianne Faithfull i Micka Jaggera) i „Matnię” mało
kto widział, a jeszcze mniej osób zrozumiało. Ale jest rok 1967 – rozkwit
kultury – do Londynu przyjeżdża „Paganini gitary” – Jimi Hendrix. Jeszcze nie
jest sławny. I w tym punkcie czasoprzestrzeni zaczyna się książka Piotra
Szaroty „Londyn 1967”. Autor, profesor w Instytucie Psychologii PAN, nominowany
do Literackiej Nagrody Nike w 2014 r. za „Wiedeń 1913”, kreśli mozaikowy
portret stolicy Wielkiej Brytanii, podzielony na dwanaście rozdziałów-miesięcy,
które powoli przekonują czytelnika, że nawet, jeśli wiedział dość dużo o
rewolcie lat 60., to parę istotnych szczegółów mu umknęło.
Dość zaskakująca jest konstatacja, rozdźwięk między
potocznym pojmowaniem złotych sześćdziesiątych lat wolności, a opresyjnym,
prawie autorytarnym działaniem brytyjskiego systemu prawnego. „Gośćmi”
osławionego więzienia Brixton, często pod absolutnie błahym pretekstem, za to
przy nieustannym jazgocie konserwatywnych mediów, pokazowych aresztowaniach z
kamerami telewizji i dziesiątkami fotoreporterów, byli prawie wszyscy
bohaterowie książki, włącznie z sędziwym Bertrandem Russellem. Szarota kreśli
obraz ludzi, którzy nie pozwolili się przykroić do sztywnych norm, z popkultury
uczynili narzędzie walki ze skostniałą formą społeczną. 1967, to symboliczny
rok brytyjskiej wolności.
Ta książka pisana jest po angielsku, z trudną do
zdefiniowania, ale natychmiast rozpoznawalną dla anglosaskiego dziennikarstwa i
eseistyki swobodą. Pełną dygresji, które – pozornie szybując się w różnych
kierunkach – powracają do przeszłości bohaterów, ujawniają ich późniejsze losy,
kreślą bogate tło, lecz wciąż trzymają się tematu głównego opowieści, którym
jest rozszerzający się – w geometrycznym postępie – obszar wolności. Szarota
buduje każdy z rozdziałów wokół zjawiska – narkotyków, fascynacji szaleństwem,
seksualnego wyzwolenia, alternatywnych religii, mody, celebry, cenzury i
undergroundowej prasy.
Londyn staje się Mekką emigrantów, wywracających
brytyjską awangardę jak Yoko Ono i Themersonowie, areną ekscentrycznych podróży
Andy’ego Warhola, o którego pobycie warto przeczytać, chociażby po to by ujrzeć
pajęczynę łączącą austro-węgierskiego arystokratę z sadomasochizmem, Lou Reedem
i marzeniami pewnego reżysera. To świat, w którym – jak nigdy dotychczas –
zaczyna liczyć się wizerunek. Gwiazdami stają się modelki, prążkowane spodnie
Julie Christie, fotografowie mody to niemal bogowie – wspaniale uchwyceni przez
Antonioniego w „Powiększeniu”.
Dziwny rok rozpoczęty kosmicznym koncertem Hendrixa, a
zakończony ekranizacją „Odysei kosmicznej” przez Kubricka. „Londyn 1967” –
podobnie jak monografię Reynoldsa o postpunku („Projektor” 3/2015) – trzeba czytać
ze słuchawkami na uszach i zestawem płyt, od „bananowego” The Velvet
Underground do „białego albumu” liverpoolskiej czwórki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz