sobota, 28 maja 2016

Jest na wzgórzu dwór Mendoga (Tadeusz Lubelski "Historia kina polskiego")

„Historia kina polskiego”, nie filmu, a właśnie kina – to tytuł obszernej (793 strony drobnym druczkiem) książki Tadeusza Lubelskiego. Nie poruszamy się tylko w zaklętym kręgu ustawień kamery, kreacji aktorskiej, szybkiego montażu, korespondencji muzyki z obrazem. Film jest częścią życia społecznego, zależy od politycznych decyzji i ekonomicznych uwarunkowań. To historia rzucona na tło szerokie, panoramiczne.
Czytając ostatnie fragmenty zastanawiałem się czy lepszym –bezpieczniejszym – pomysłem byłoby doprowadzenie historii do roku 2000, może 2005, zamiast zakończenie jej na produkcjach wyświetlanych kilka miesięcy temu (w książce znajdujemy nawet informację o śmierci Marcina Wrony). Dystans byłby bezpieczniejszy, choć z drugiej strony, zamysł autorski pozwala spojrzeć na najnowsze filmy w prawie szerokoekranowym planie.
Historia kina, to historia technicznego postępu. Zanim poznamy pierwsze polskie filmy, Lubelski dokładnie relacjonuje najstarsze próby, pokazy, rywalizację firm produkujących sprzęt, przytacza relacje z planu najwcześniejszych, króciutkich filmów, kreśli sylwetki producentów, ich opór wobec dźwięku, kreowanie mody, ceny biletów. Dość dużo anegdot (zwłaszcza w rozdziałach poświęconych międzywojniu), cytatów i odsyłaczy do artykułów prasowych, prac naukowych, wywiadów, tworzy bogaty materiał bibliograficzny. Sugestia autorska jest dość jasna – kto chce niech sięga głębiej. Nie wiem czy zaproponowałbym lekturę linearną „Historii polskiego kina”, raczej hasłowo-encyklopedyczną – konkretny film, reżyser, scenarzysta, nurt gatunkowy i zabawę w śledzenie, który z twórców uznawany jest przez Lubelskiego za wybitnego. Nie ma tej egzemplifikacji w tekście, lecz Wojciech Has i Krzysztof Zanussi zdają się najbliżsi wrażliwości krakowskiego filmoznawcy. Również Kieślowski, zmiażdżony przez krytykę oficjalną i opozycyjną za obraz „Bez końca”.
Tadeusz Lubelski proponuje analizę polskiego kina z punktu widzenia strategii i postaw twórczych (tu przypomina się klasyczne dla literaturoznawstwa dzieło o strategiach poetyckich Edwarda Balcerzana), parafrazując tytuły słynnych filmów i utworów literackich. Mamy zatem „Fabulatorów”, „Mikrobiografów”, „Artystów” i „Z punktu widzenia: -wykluczonych, -wchodzących w życie”, zapożyczenia od Brandysa i Hłaski.
Po rozpoznaniu 120 lat historii polskiego kina rozumiemy, co najbardziej szkodzi sztuce – paternalizm i polityczne zamówienie. Służą temu zwłaszcza trzy przypowieści. Dwa przypadki – niemożność, niszczenie scenariuszy (przykładem „Robinson warszawski” o Szpilmanie według pomysłu Czesława Miłosza) i reżyserskiej inwencji w okresie 1945-1956 oraz skazanie na niebyt wielu arcydzieł w stanie wojennym, to czarny scenopis dziejów.
I tylko jedna, najstarsza przypowieść jest zabawna. Pierwszy okres po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. to wysyp filmów patriotycznych, ekranizacji literackiej klasyki. Największym przedsięwzięciem okazał się „Pan Tadeusz”. Obraz współfinansowany przez państwo, reżyserowany przez doskonale „usytuowanego” Ryszarda Ordyńskiego, o budżecie pół miliona złotych (starałem się znaleźć przelicznik równowartości – to prawdopodobnie ponad 20 mln współczesnych złotych). Po premierze marszałek Piłsudski miał powiedzieć Ordyńskiemu: Otóż w dawnych czasach żył na Litwie książę Mendog. Posiadał wielki zamek. Bywało, że zapraszał gości na ucztę... a później ich mordował... No, do widzenia panu, do widzenia.
Pouczające. Nie tylko dla reżyserów.

Paweł Chmielewski

(recenzja "Projektor" - 1/2016)

Tadeusz Lubelski, „Historia kina polskiego”, s. 793, Wydawnictwo Universitas, Kraków 2015.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz