„Historia kina polskiego”, nie filmu, a właśnie kina – to
tytuł obszernej (793 strony drobnym druczkiem) książki Tadeusza Lubelskiego.
Nie poruszamy się tylko w zaklętym kręgu ustawień kamery, kreacji aktorskiej,
szybkiego montażu, korespondencji muzyki z obrazem. Film jest częścią życia
społecznego, zależy od politycznych decyzji i ekonomicznych uwarunkowań. To
historia rzucona na tło szerokie, panoramiczne.
Czytając ostatnie fragmenty zastanawiałem się czy
lepszym –bezpieczniejszym – pomysłem byłoby doprowadzenie historii do roku
2000, może 2005, zamiast zakończenie jej na produkcjach wyświetlanych kilka
miesięcy temu (w książce znajdujemy nawet informację o śmierci Marcina Wrony).
Dystans byłby bezpieczniejszy, choć z drugiej strony, zamysł autorski pozwala
spojrzeć na najnowsze filmy w prawie szerokoekranowym planie.
Historia kina, to historia technicznego postępu. Zanim
poznamy pierwsze polskie filmy, Lubelski dokładnie relacjonuje najstarsze
próby, pokazy, rywalizację firm produkujących sprzęt, przytacza relacje z planu
najwcześniejszych, króciutkich filmów, kreśli sylwetki producentów, ich opór
wobec dźwięku, kreowanie mody, ceny biletów. Dość dużo anegdot (zwłaszcza w rozdziałach
poświęconych międzywojniu), cytatów i odsyłaczy do artykułów prasowych, prac
naukowych, wywiadów, tworzy bogaty materiał bibliograficzny. Sugestia autorska
jest dość jasna – kto chce niech sięga głębiej. Nie wiem czy zaproponowałbym
lekturę linearną „Historii polskiego kina”, raczej hasłowo-encyklopedyczną –
konkretny film, reżyser, scenarzysta, nurt gatunkowy i zabawę w śledzenie,
który z twórców uznawany jest przez Lubelskiego za wybitnego. Nie ma tej
egzemplifikacji w tekście, lecz Wojciech Has i Krzysztof Zanussi zdają się
najbliżsi wrażliwości krakowskiego filmoznawcy. Również Kieślowski, zmiażdżony
przez krytykę oficjalną i opozycyjną za obraz „Bez końca”.
Tadeusz Lubelski proponuje analizę polskiego kina z
punktu widzenia strategii i postaw twórczych (tu przypomina się klasyczne dla
literaturoznawstwa dzieło o strategiach poetyckich Edwarda Balcerzana),
parafrazując tytuły słynnych filmów i utworów literackich. Mamy zatem
„Fabulatorów”, „Mikrobiografów”, „Artystów” i „Z punktu widzenia: -wykluczonych,
-wchodzących w życie”, zapożyczenia od Brandysa i Hłaski.
Po rozpoznaniu 120 lat historii polskiego kina
rozumiemy, co najbardziej szkodzi sztuce – paternalizm i polityczne zamówienie.
Służą temu zwłaszcza trzy przypowieści. Dwa przypadki – niemożność, niszczenie
scenariuszy (przykładem „Robinson warszawski” o Szpilmanie według pomysłu
Czesława Miłosza) i reżyserskiej inwencji w okresie 1945-1956 oraz skazanie na
niebyt wielu arcydzieł w stanie wojennym, to czarny scenopis dziejów.
I tylko jedna, najstarsza przypowieść jest zabawna.
Pierwszy okres po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. to wysyp filmów
patriotycznych, ekranizacji literackiej klasyki. Największym przedsięwzięciem
okazał się „Pan Tadeusz”. Obraz współfinansowany przez państwo, reżyserowany
przez doskonale „usytuowanego” Ryszarda Ordyńskiego, o budżecie pół miliona
złotych (starałem się znaleźć przelicznik równowartości – to prawdopodobnie
ponad 20 mln współczesnych złotych). Po premierze marszałek Piłsudski miał
powiedzieć Ordyńskiemu: Otóż w dawnych czasach żył na Litwie książę Mendog.
Posiadał wielki zamek. Bywało, że zapraszał gości na ucztę... a później ich
mordował... No, do widzenia panu, do widzenia.
Pouczające. Nie tylko dla reżyserów.
Paweł Chmielewski
(recenzja "Projektor" - 1/2016)
Tadeusz Lubelski, „Historia kina polskiego”, s. 793,
Wydawnictwo Universitas, Kraków 2015.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz