Paweł Chmielewski
Przypominam sobie dialog z „Zazdrosnych” Sándora Máraia między Peterem a Tamasem o jego pobycie w Peru. Lecz Tamas był tylko raz, zupełnie niedługo w Kalifornii.
Przypominam sobie dialog z „Zazdrosnych” Sándora Máraia między Peterem a Tamasem o jego pobycie w Peru. Lecz Tamas był tylko raz, zupełnie niedługo w Kalifornii.
Peru zna z opowieści, choć bez trudu wskazuje
je na mapie. Wszystkiemu, całej tej konfabulacji, niespotykanym opowieściom o
podróży za ocean winien jest Albert. Zaś Tamas w peruwiańskie góry nigdy nie
pojedzie – chociażby z powodu prozaicznego – bo tam, podobno, jedzą pieczone
jeże.
Wielkim admiratorem twórczości Sándora Máraia jest Jan
Nowicki, z którym – całkiem niedawno – miałem przyjemność rozmawiać o
węgierskiej literaturze. Najwyżej ceni „Dzienniki” Máraiowskie – te zapiski
upływającego czasu, powolnej zgody, akceptacji kosmicznego porządku, ładu,
który zaczynamy pojmować dopiero na końcu drogi. To jeszcze nie ten moment bym
zaczął rozumieć, przyjmować wiedzę i filozofię „Dzienników”. Ale jest coś
jeszcze – tu wielki aktor – opowiadał o węgierskiej poezji, genialnej –
wysmakowanej i eskapistycznej jako jednym z najlepszych przykładów liryki w
dziejach światowej literatury. Recytował te strofy. I to jest ta wyspa
nieznana. Te nazwiska nic mi (jeszcze) nie mówią.
Z węgierską prozą zetknąłem się dość późno. Wcześniej był dramat György Spiró „Szalbierz”, jeszcze tylko „Błogosławione piekłowędrowanie…” Gyurkó, trochę mówiące o tej dziwacznej historii lat 40. i 50. I nic. Cisza *. Dziesięć lat temu zmusił mnie wywiad z tłumaczką literatury bałkańskiej, Danutą Straszyńską-Cirlic, do sięgnięcia po Danilo Kisza (niby Serb, lecz Węgier, bez wątpliwości żadnych). Ten inny, drugi, lecz równie genialny Bruno Schulz, z labiryntu wspomnień i popiołów skierował do Imre Kertésza, potem Petera Esterhazy'ego.
I tak,
czekając na „Pamięć” Pétera Nádasa, która ma się ukazać
za kilka dni. Czekając, myślę o rozmowie sprzed kilku dni, którą tym razem
zapisuję. I myślę o tragedii węgierskich pisarzy. Tak nieprzetłumaczalnych,
zawiłych, tworzących w języku, którego prawie nikt nie pojmuje. O węgierskiej tragedii, ale i o szczęściu prozaików z Francji, Niemiec, Hiszpanii, bo gdyby te wielkie, kongenialne powieści znad Dunaju dało się tak łatwo przetłumaczyć, gdyby czytać je zaczęły legiony krytyków, to literacka drabinka Nagrody Nobla, mogłaby wyglądać odrobinę inaczej.
* Bo "Chłopców z placu Broni" i historię małego Nemeczka znałem już trochę wcześniej, o ile dobrze pamiętam - bez zbytniego przymusu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz