Paweł Chmielewski
("Projektor" 6/2017)
Wyobrażamy sobie współczesną polską teatrologię bez
„Szekspira współczesnego” Jana Kotta, filmoznawstwo pozbawione „Kina, wehikułu
magicznego” Garbicza i Klonowskiego, sztukę – „Historii koloru” Marii
Rzepińskiej? Niemożliwe, prawie ciężkie – cytując klasyka. Do kanonu lektur
humanistycznych możemy dopisać nową publikację: „Coś więcej, czegoś mniej.
Poszukiwania formuły powieści graficznej w komiksie 1832-2015” Jerzego Szyłaka.
Od 2017 r. bez jej znajomości, nie będzie można napisać zbyt wiele o czwartym
rodzaju literackim.*
Autor, profesor Uniwersytetu Gdańskiego, od lat publikuje książki ukazujące symbolikę, ikonografię, konteksty kulturowe komiksu (m.in. „Komiks: świat przerysowany”, „Poetyka komiksu. Warstwa ikoniczna i językowa”). Najgłośniejsza z nich – „Komiks w szponach miernoty” (2013) – usiłująca uporządkować dyskurs teoretyczny w Polsce oraz ustalić siatkę pojęć, wywołała ferment środowiskowy. Dyskusja wokół niej zdominowała nawet jeden numer „Zeszytów Komiksowych” i okazała się piękną, lecz spektakularną klęską. Merytoryka przegrała z atmosferą. Z argumentami autora i jego erudycyjnym wywodem raczej nikt nie dyskutował. Książkę dyskretnie (o ile się udało) przemilczano. Paradoksalnie, głównym bohaterom negatywnym, nie wyrządziła ona zbyt wielkiej szkody. Jednego nawet wywindowała na same szczyty. Powód może być prozaiczny – rząd dusz w polskim komiksie dzierżą trzydziestolatkowie, a fakt, że najlepsze dzieła i wartościową krytykę tworzą autorzy o pokolenie starsi, wydaje się nie mieć większego znaczenia.
Dlaczego
wracam do historii troszkę przykurzonej i książki sprzed czterech lat? Gdy
piszę ten esej, nie-esej, u schyłku października, o „Coś więcej, czegoś mniej”
Jerzego Szyłaka jest cichutko. A powinna to być książka obecna na półce każdego
humanisty, zaczynającego uprawiać krytykę literacką, publikującego felietony i
naukowe rozprawy. Dla autorów prac licencjackich i magisterskich o komiksie,
których powstaje w Polsce kilkadziesiąt rocznie – to używając sloganu – must
have! Od dziś nieznajomość „Czegoś więcej…”, to trochę jak pisanie o powojennym
teatrze absurdu bez przeczytania prac Jana Błońskiego, o postmodernizmie – bez
Michała Pawła Markowskiego (cokolwiek sądzimy o zawikłaniu jego wywodów J
, np. w „Efekcie inskrypcji” lub „Czarnym nurcie”).
Dochodzimy
do sedna. Książkę Szyłaka można czytać nielinearnie, podróżując między
rozdziałami, w czasie i przestrzeni, łącząc wątki lub zagadnienia. Jak „Grę w
klasy” (ale bez mapy) lub „Jeśli zimową porą…” Calvino, tylko trasę ustalamy
indywidualnie. Ten tryb lekturowy umożliwia nam konstrukcja rozprawy. Oto
ułożony chronologicznie leksykon – od „Histoire de Monsieur Jabot” Rodolphe’a
Töpffera do „Tutaj” Richarda McGuire’a. Większość z omawianych powieści
graficznych nigdy nie ukazało się po polsku i dla polskiego czytelnika
pozostaje ziemią nieodkrytą. Książka Jerzego Szyłaka staje się więc
encyklopedycznym przewodnikiem, zbiorem utworów, które można, warto, należy
(niepotrzebne skreślić) poznać. Odgrywa rolę podobną do wspomnianego już „Kina,
wehikułu magicznego”, pięciotomowej „Drogi do science fiction” Jamesa Gunna (w
odniesieniu do literatury anglosaskiej) i o globalną perspektywę rozszerza to,
co zrobił, pisząc – inną obowiązkową dla badaczy „historii obrazkowych” książkę
– Adam Rusek („Leksykon polskich bohaterów i postaci komiksowych”).
Każdy z
opisywanych przez Jerzego Szyłaka utworów obudowany jest notą o autorze,
krótkim streszczeniem, analizą formalną, okolicznościami powstania i
najważniejszym z elementów – kontekstem. Hasła leksykonu są utkane z odwołań –
historycznych, filmowych, literackich. Czasem oczywistych, czasem lekko
zasugerowanych. Wczytując się w te konteksty, nagle możemy dostrzec jak w
pierwszej powieści graficznej (Töpffera), wykorzystane zostają „formaty” gagów,
które osiemdziesiąt lat później eksploatowali w komedii slapstickowej Mack
Sennett i Chaplin, jak wiele mają wspólnego dzieła Gailmana i Moore’a z filmową
i literacką antyutopią, odnaleźć biblijno-mitologiczne toposy w utworze Jensa
Hardera „Leviatan” (kolejnego z dzieł nieznanych polskiemu czytelnikowi).
Stworzony przez badacza obraz – to jeden z wielu walorów opracowania – nie jest
jednoznacznie jednorodny. Jeśli Stan Lee, skądinąd ikona gatunku, tworzy utwór
marny, to owa marność zostaje ukazana. Obok wybitnych i rewolucyjnych w formie
prac Gustava Doré napotykamy album Fernando Fernadesa „Zora y los Hibernautas” –
postrzegany jako utwór niezbyt poważny i wykorzystujący konwencję science
fiction jako pretekst do zaprezentowania dużej liczby na poły pornograficznych
obrazków. Jak w każdej przestrzeni zderzają się przejawy sztuki marnej i
wybitnej, kultury niskiej i wysokiej.
Obszerna
publikacja o powieści graficznej (gatunku, który już nie jest komiksem, wciąż
jest literaturą, ambitnym narracyjnie projektem, może eposem ery smarfonów?),
powinna znaleźć się w kanonie czytelniczym literaturoznawców. Bez wiedzy, nawet
podstawowej, o wielu – uznawanych za niszowe lub „nieistotne” – zjawiskach:
komiksie, sztuce ulicy, muzyce elektronicznej, serialach fantasy, nawet grach
wideo, trudno dziś mówić o dobrej recenzji książki poetyckiej czy
prozatorskiej. Przenikanie i – tu posłużę się znanym terminem Bachtina –
wielogłosowość współczesnej kultury, przede wszystkim internetowej, wymaga, nie
tylko leksykonów literackich, ale, również „Czegoś więcej…”.
*
Komiks, bo o nim mowa, to czwarty, obok poezji, prozy i dramatu rodzaj
literacki. Ma charakter obrazowy, ale również scenariusz, narrację, literackie
umocowanie. W Stanach Zjednoczonych, ziemi obiecanej „historii z dymkiem”,
istotna jest właśnie jego literackość (nawet jeśli w powierzchownym czytaniu
przypomina tani kryminał lub „powieść dla kucharek”) i to scenarzysta jest
osobą najważniejszą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz